poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Dania , Szwecja

Niedawno wróciłem z podróży po Portugalii, ale czasu nie można marnować. Sezon pracy pilota się zbliża, więc przez kolejne dwa miesiące będę podróżował jedynie służbowo. Z kwietnia postanowiłem  skorzystać maksymalnie i uskutecznić jeszcze jeden wyjazd w tym miesiącu. Kupiłem z Michałem bilety do Kopenhagi korzystając z faktu, że Ryanair dopiero, co uruchomił linię i bilety są śmiesznie tanie. Nam się udało upolować za 118 zł w dwie strony, ale jak się potem okazało nie była to jakaś szałowa kwota, bo potem cena poleciała na łeb na szyję. Ale jak to zwykle z tanim lataniem bywa: nie przewidzisz. Nie da się siedzieć w głowach speców od marketingu linii lotniczych. Szkoda, ale by to ułatwiło polowania. Czas poprzedzający wyjazd był dla mnie morderczy, po 14- 16h w robocie przez kilka dni. Ale przy życiu trzymała mnie jedna myśl: niedługo wyjazd…


W środę wczesnym rankiem wsiadamy do Polskiego Busa i jedziemy do stolicy. Mieliśmy strasznie dużo czasu, bo przyjazd do Warszawy było o 13 a samolot mieliśmy dopiero o 22.35. Ale plan już był. Przed wyjazdem do Portugalii nie udało się, to teraz się udało. Umówiliśmy się mianowicie z Panem Wiktorianem na zwiedzanie jego prywatnego Muzeum Diabła Polskiego. Poprzednio nie mieliśmy szczęścia, bo już ktoś sobie zarezerwował zwiedzanie na interesujący nas termin. O 14 umówiliśmy się z Panem Kustoszem w jego mieszkaniu, które jest jednocześnie muzeum. Pan z niewielkim spóźnieniem przybywa i zaczyna nas oprowadzać po swoim królestwie. Składa się ono z korytarza oraz piwnicy. W korytarzu mamy przeważnie obrazy przedstawiające naszego polskiego diabła z legend i ludowych opowieści. Obrazy tworzone najróżniejszą techniką. Oczywiście Pan Wiktorian o każdym może opowiadać godzinami, ale jego „pobieżna” opowieść trwa i tak około 45 minut. Co mnie zszokowało: myślałem, że te bajania o Borucie i tego typu diabłach to zamierzchła przeszłość. Okazuje się jednak, że byłem w błędzie. Ostatnia legenda o diable polskim pochodzi mianowicie z okresu Drugiej Wojny Światowej i bitwy pod Bzurą. Okazuje się, że miejscowi wierzą, że to diabeł potopił Niemców w bagnie podczas tej bitwy. Ma on w swojej kolekcji kapitalny obraz przedstawiający tą legendę. Potem Pan Wiktorian prowadzi nas do swojej piwnicy nazywanej Przedpiekłem. Tam to dopiero jest kolekcja. Jakbym zaczął wymieniać wszystkie eksponaty to by mi zeszło za długo. Opowiem, więc o najciekawszych. Pan Wiktorian w swoich zbiorach ma takie cuda jak zegar z godziną 13 zamiast 12, rzeźby Hitlera, znanych polskich polityków przedstawionych, jako diabły. Co dalej: gobeliny, długopisy, kubki, butelki, otwieracze do piwa… Cuda. Ponoć tych eksponatów jest w sumie ponad 1200… Jest to największa Polska kolekcja i druga na świecie po muzeum w Kownie. Szacunek wielki za to, co Pan Wiktorian robi. Jego pasja jest niesamowita. Polecam wizytę w tym miejscu każdemu. Wystarczy zadzwonić i się umówić a kustosz z chęcią opowie o swojej pasji każdemu. I tak się porobiło, że jak wyszliśmy muzeum to było już dobrze po 15. Pojechaliśmy do centrum, odwiedziliśmy Mc knajpę i okazało się, że mamy jeszcze ze dwie godziny i trzeba jechać na lotnisko. Poszliśmy, więc do CK Browaru na rzeczony browar i o 18.45 zameldowaliśmy się obok na przystanku Transludu. Autobus się nieco spóźnił, więc w Modlinie byliśmy jakoś przed 21 a jakoś po 21 dotarliśmy na lotnisko. Tam kontrola a potem zakupy w bezcłowym. Wydaliśmy kupę kasy, ale stwierdziliśmy, że będzie zimno i wódka się przyda. Przydała się hehe.





Muzeum Diabła Polskiego 


Lot zwyczajny, 90% przespałem. Na lotnisku w Kopenhadze trzeba znaleźć nocleg i trochę odespać, bo rano ruszamy zwiedzać Danię. Lotnisko niby duże, ale nie tak łatwo o fajną lokalizację do kimacji. Trochę się pokręciliśmy w jedną i w drugą stronę aż trafiliśmy na miejsce gdzie przyjmuje się bagaże o nietypowym kształcie. Nikogo tam nie ma. Są dwie długie ławki, ale z podłokietnikami, więc lipa. Ale za nimi jest przestrzeń w sam raz na karimatę i śpiworek. Cisza, spokój. Wyglądało to dobrze, więc postanowiliśmy rozpić pierwszą flaszeczkę i ulokować się do spania. Niestety miejsce pod samą kamerą i nawet nie ma się za bardzo jak schować. Dlatego też ostatecznie wypiliśmy po dwa „większe” i poszliśmy spać. Miejsce okazało się zajebiste z dwoma minusami. Pierwszy minus to taki, że obok były drzwi rozsuwane. Nie dla ludzi na szczęście, ale dla personelu. To tymi drzwiami wprowadzano wózki na bagaże. Ten proceder odbył się z dwa razy w nocy i towarzyszył mu spory hałas i powiew srogiego zimna. Ale trzeba się przyzwyczajać. Miejsce było o tyle dobre, że spaliśmy do godziny 8.30. Wtedy obudził nas jakiś pracownik lotniska zainteresowany tym, co robimy. Michał spotkał wieczorem jakiś ludzi, którzy mieli w planach koczowanie na lotnisku, ale ponoć wywalają za brak biletu, więc zacząłem coś się tam typowi tłumaczyć. Nie było jednak takiej potrzeby, bo gość wyraźnie nie był zainteresowany moją opowieścią a jedynie chciał żebyśmy zwinęli nasze legowisko. Tak zrobiliśmy.

Hotel Kastrup Lufthavn

Dzień rozpoczęliśmy od pobieżnego obmycia w lotniskowej toalecie i wizyty w informacji turystycznej. Zależało nam na tym żeby wydostać się jak najszybciej z okolic Kopenhagi.  Zwiedzać stolicę Danii mieliśmy w ostatni dzień. Teraz chcieliśmy wyjechać poza aglomeracje i pozostało nam dowiedzieć się jak to zrobić i za ile.  Poszliśmy do kas biletowych uzbrojeni w mapy i ustaliliśmy, że jedzmy do Charlottenlund. Wyglądało to na coś w rodzaju miasta przyległego do stolicy, ale znajdującego się dokładnie na naszej drodze. Zapłaciliśmy za bilety ponad 70 koron, czyli z 40 zł na łebka i poszliśmy najpierw na metro, którym dojechaliśmy do centralnej stacji a z tego miejsca przesiadka na pociąg. Ja już w krajach skandynawskich byłem, ale nadal jestem zszokowany dwoma rzeczami: cenami i porządkiem. Ceny oczywiście na wszystko zaporowe, ale w pewien sposób jest to plus. Generalnie do takich krajów jedzie się z myślą, że na nic człowieka nie stać. Nie pójdziesz sobie  na piwko do knajpy, bo to kosztuje 50-60 zł. Nie ma opcji na bogate zakupy w markecie, bo zaraz zbankrutujemy. O jedzeniu czegokolwiek w restauracji nie ma nawet mowy. Człowiek ogranicza się do tego, co niezbędne: przejazdy, i coś do picia, bo tego nie zabierzesz z Polski. My przygotowaliśmy się w ten sposób, że postanowiliśmy nie rezerwować żadnych noclegów (najtańszy hostel to ponad 100 zł za dzień) a zamiast tego wzięliśmy nasz słynny namiot bez kijków. Jedzenie też zabraliśmy z Polski: chleb, pasztety, szynki i keczupy w małych opakowaniach to cała nasza dieta. Na miejscu kupiliśmy tylko jakieś 3 piwka na głowę, bo należało lokalnych smaków popróbować. Raz kupiliśmy chleb, raz ogórka (dieta pasztetowo – keczupowa stała się nieznośnie monotonna) i może z dwie coca cole, jako ten element luksusowy. Dwa razy skusiliśmy się też na ciepły posiłek. Było to cheeseburger w McDonaldzie za 10 koron i to tyle. Wyjazd biedny, ale dzięki temu koszta zamknąłem w 200 zł +bilety na samolot i Polskiego Busa. Myślę, że to niewiele. A teraz o drugiej rzeczy, która mnie szokuje: porządek. I to nie tylko taki w powszechnym rozumieniu, choć faktycznie: syfu nie ma, wszystko wysprzątane. Chodzi mi głównie o taki wszechobecny porządek. Coś jak niemiecki „ordnung”. Wszystko jest na swoim miejscu, każdy zna swoje miejsce. Wszystko jest zrobione tak żeby było maksymalnie wydajnie. Ot przykład naszej przejażdżki z lotniska do Charlottenlund wsiadamy do metra, wiemy dokładnie gdzie wysiąść, już od drzwi wagonika prowadzą nas znaki na stację a następnie do odpowiedniego pociągu podmiejskiego. Niesamowite. Nawet kompletny głąb bez znajomości jakiegokolwiek języka nie ma prawa się zgubić. To mnie zawsze zadziwia. Dlatego też podróż poszła sprawnie. W pociągu zorientowaliśmy się, że nasz bilet jest strefowy i nie musimy wcale wysiadać w Charlottenlund, ale możemy jechać do końcowej stacji Klampenborg, co z chęcią uczyniliśmy. Po wyjściu z pociągu zorientowaliśmy się, że jesteśmy nad samym morzem a zaraz obok jest droga, na której zamierzaliśmy łapać stopa. Poszliśmy jednak najpierw trochę pofocić. Okazało się, że mimo silnego i zimnego wiatru od zawietrznej jest całkiem przyjemnie. Znaleźliśmy dobre miejsce w słońcu i postanowiliśmy uczcić fakt wyjazdu ze stolicy naparstkiem polskiej Żubrówki. Obok nas kąpało się w morzu dwóch dziadków. Szacunek za hart ducha i ciała. Zbieramy się z plaży, mimo że ciepło i idziemy łapać stopa. 


Chwila nad morzem

Sporo wątpliwości miałem, co do tego sposobu podróżowania po Skandynawii. Było nas dwóch facetów, ja stopa już wieki nie łapałem, więc nie miałem pojęcia jak to będzie. Pamiętam jednak kilka żelaznych zasad stopowania. Znaleźliśmy odpowiedni zajazd, ulokowaliśmy się na jego początku i łapiemy. Michał włączył stoper, bo był bardzo ciekawy, jakie osiągniemy wyniki. Po 5 minutach i może z 10 samochodach, które minęły nas beż żadnej reakcji zatrzymuje się nam pierwsze auto. Gość jedzie w pasującym nam kierunku, ale niezbyt daleko. Ładujemy się do samochodu. Michał z przodu, bo on w naszej drużynie ma sprawność „Pan Gaduła”, więc zaczyna z gościem nawijać. Okazuje się, że Duńczycy mówią na tą drogę „Whiskey Road” a jej nazwa wzięła się stąd, że mieszkają tu sami najbogatsi. Gość nam tłumaczy, że tych najbogatszych stać na whiskey a ci biedniejsi muszą sobie radzić inaczej. Ja zawsze myślałem, że wszyscy Skandynawowie są kosmicznie bogaci a tu proszę, jest jakiś podział hehe. Gość wysadza nas w miejscowości Skodsborg zaraz koło przystanku. Michał postanawia wykorzystać karimatę i napisać na niej Helsingør – nasze dzisiejsze miejsce docelowe. Resetujemy też zegar i łapiemy. Minęło siedem minut i zatrzymuje się nam samochód. To był zdaje się ojciec z córką. W sumie na początku nie jechali tam gdzie my, ale w końcu podwieźli nas pod sam zamek Kronborg. Praktycznie pod samo wejście. Fajni ludzie i miło się z nimi rozmawiało. Dużo pytali o życie w Polsce, ciekawiła ich też sytuacja na Ukrainie i nasza (Polaków) opinia o tym wszystkim. Szkoda było się z nimi żegnać, bardzo mili ludzie. Ale czas teraz na zwiedzanie. Jak już wspomniałem: wysiedliśmy ze stopa pod samym zamkiem Kronborg. Ciekawy zabytek i ponoć jeden z najsłynniejszych zamków Danii. Zajebiście położony. Całość psuła jednak okrutnie wietrzna pogoda i wszechobecne zimno. Słońce jakoś chciało, ale nie mogło wydostać się zza chmur, ale pod koniec zwiedzania mu się udało. My przeszliśmy wokół murów. Wleźliśmy na dziedziniec i obeszliśmy zamek z drugiej strony. Wejść do środka można, ale za opłatą. A jak opłata to na pewno bardzo wysoka. Bardzo, bardzo wysoka, więc wiadomo… Pospacerowaliśmy tam gdzie można było wejść za darmo i usiedliśmy na „obiad” na plaży, schowani za kamieniami. Pogoda trochę się poprawiła. Wiało nadal, ale wyszło nieco słońca, przez co można było chwilę odetchnąć, zjeść kanapkę z pasztetem, ostatnie kabanosy i popić to wszystko resztą coli i solidną porcją Żubrówki. Potem poszliśmy zwiedzać dalej. Helsingør wyglądał nam na miniaturową mieścinę, w której oprócz zamku, nic wiele nie ma a okazał się całkiem przyjemnym miejscem. Bardzo fajne nadbrzeże z dwoma latarniami w ciekawych kolorach oraz fajny pomnik to to, co polecam zobaczyć w bezpośredniej okolicy zamku. Sama miejscowość też bardzo ładna. Kolorowe domki takie jak widzimy na obrazkach ze Skandynawii to też nie wszystko. Na uwagę zasługuje wspaniale zachowany klasztor (ponoć najstarszy i najlepiej zachowany w Danii) i katedra. Jak się bardzo uprzemy to można wejść na klasztorny dziedziniec. Bardzo fajne miejsce. Ponieważ udało nam się zwiedzić już praktycznie całe miasto postanowiliśmy poszukać jakiegoś sklepu, bo oprócz wódki nie mieliśmy już ani kropli czegokolwiek do picia. Znaleźliśmy wielki supermarket i uzupełniliśmy nasze zapasy o 1,5 litrową butelkę coca coli, po dwa piwa na głowę i jednego ogórka. Nie wydaliśmy jakoś kosmicznie dużo, bo piwko było w miarę tanie (z tego, co pamiętam to 6 i 3 zł – mniej więcej). 



 Zamek Kronborg

 Kolorowe latarnie

 Klasztor Karmelitek 

Syrenka? 

Prom do Szwecji

Dalszy plan był taki, że trzeba się przedostać do Szwecji. Na początku myśleliśmy, że będziemy łapać stopa, ale jak okazało się, że bilet kosztuje niecałe 30 koron (jakieś 15 zł) to zrezygnowaliśmy z marnowania czasu, kupiliśmy bilet i poszliśmy na prom. Promy pływają, co jakieś 20 -30 min, więc trudno powiedzieć żebyśmy się jakoś bardzo naczekali. Prom to w sumie żadna atrakcja. Nie buja specjalnie, ale fajne wygląda proceder, w którym zamyka się wjazd na pokład samochodowy. Na promie praktycznie wszyscy przewożą alkohol i to w ilościach hurtowych. Ceny za tą przyjemność w Danii są dużo niższe niż w Szwecji a i dostępność do alkoholu jest bardziej powszechna. W Szwecji alkohol dostaniemy tylko w specjalnych sklepach kontrolowanych przez państwo. Trunki wszelkiego rodzaju są kosmicznie drogie. Słyszałem też taką informacje, że podobno każdy, kto kupuje w takim sklepie musi się wylegitymować. Trafia wtedy do specjalnego rejestru i jeśli zdarzy się tak, że ktoś jest za częstym bywalcem takiego sklepu to przymusowo wysyła się go na terapię. Wyobraźcie sobie coś takiego w Polsce hehehe. Wróćmy jednak do tematu. Rejs trwa 20 min, więc nacieszyć się nawet nie ma kiedy. Ja podładowałem sobie trochę telefon i rozprostowałem nogi i to tyle z relaksu. Lecimy dalej. Jesteśmy w Helsingborgu. Tam jakoś przyjemniejsza pogoda, jakby więcej słońca i mniej wiatru. W zasadzie w tym mieście nie ma wiele do zobaczenia, ale coś tam jest. Już koleś na pierwszym „stopie” powiedział nam żebyśmy się wybrali zobaczyć Kärnan, czyli średniowieczną wieżę po środku parku, który kiedyś był czymś w rodzaju cytadeli. Trzeba pokonać trochę schodów, ale widok na miasto jest wart wysiłku. Co ciekawe na szczycie wieży wieje duńska flaga. Śmialiśmy się z tego czy czasem Duńczycy nie odbili ostatnio tego miasta. Nie. Chodziło o to, że tego dnia urodziny miała królowa Danii i był to wyraz solidarności. W parku pozwoliliśmy sobie na dwa kielonki po czym poszliśmy zobaczyć jedyny deptak w mieście. Już było srogo po południu, słonce chyliło się ku zachodowi a nas czekała noc w namiocie, więc czas najwyższy zbierać się za miasto. Nie było to takie proste, jeśli przy okazji chciało się nie stracić z oczu właściwej drogi na Malmo, którą to zamierzaliśmy jechać jutro z samego rana. Trafiliśmy nawet, przez przypadek do przytułku dla bezdomnych. Dało nam to do myślenia hehe. Przeszliśmy pewnie z 10 kilometrów i już solidnie zmęczeni dopadliśmy w końcu jakichś w miarę gęstych krzaków. Tam też postanowiliśmy zanocować. Z racji faktu, że kwiecień to bardzo wczesna wiosna nie byliśmy schowani w zieleni, więc postanowiliśmy poczekać z rozbijaniem „namiotu” do zmroku. W między czasie przygotowaliśmy to co niezbędne: stelaż na zamocowanie dachu, linki i zaimprowizowaliśmy śledzie z siatki. Rozłożyliśmy się na karimatach , zrobiliśmy sobie ucztę z pasztetu , ogórka i resztek sera. Na deser czekolada, piwko i pistacje. Pierwsze (i jedyne) piwko tego wieczora to był typowy wyrób Duński. Mieliśmy tego czegoś dwa rodzaje, ja piłem belgijskie ALE a Michał jakiegoś pilznera. Nie było to złe, ale dobre też nie było. Akurat zeszło nam do zmroku. Dopiliśmy piwko i zabraliśmy się za rozwieszanie wiaty. Byłem dumny z dzieła szczególnie, dlatego że ten „namiot” nie wyglądał tek żałośnie jak ostatnio, gdy z niego korzystałem. Władowaliśmy się do środka, ubraliśmy we wszystkie ciuchy, przygotowaliśmy folię ratunkową i przed spaniem jeszcze dwie solidne banie. Zasnąłem od razu. Jak jednak nie trudno się domyśleć w nocy kilka razy się budziłem, bo zimno było przeraźliwe a mój śpiwór nie jest przystosowany do takich warunków. Dało jednak radę wytrzymać, wyspałem się dobrze i z rana piękne słońce zmobilizowało mnie do wydostania się z „namiotu”.

Kärnan

Panorama Helsingborgu

Główny deptak 


Byłem dumny z konstrukcji :)
Fot. Michał Świder

Kolejny dzień przywitał nas naprawdę ładną pogodą, cieszyłem się z przetrwanej nocy, aż strach myśleć, co by było jakby zaczęło padać (nie wzięliśmy z Polski tak przydatnej w takich sytuacjach folii malarskiej). Poranek wymagał delikatnego ogarnięcia siebie i obozowiska. No, ale właściwie, w jakim kierunku mamy się udać? Trochę nam zeszło zanim zlokalizowaliśmy właściwy zjazd. Idziemy szukać odpowiedniego miejsca. Ustawiliśmy się miedzy stacją paliw a McDonaldem. Na karimacie Michała pojawił się napis „Malmo” i czas strat. Nawet 10 minut nie minęło i zatrzymuje się nam dostawca owoców i warzyw, który jedzie właśnie do Malmo. Super. Nie spodziewałem się, że stop będzie aż taki łatwy. Miałem raczej obawy, że będziemy wystawać jak te słupy przy drogach po kilka godzin a tu proszę, moment i jedziemy. Koleś okazał się bardzo gadatliwy. Opowiadał nam trochę o swojej pracy, o jeżdżeniu konno, pokazał nam swój dom rodzinny i przekonał do zwiedzania Lund. Nie mieliśmy tego w planach, ale czemu nie. Gość zawiózł nas do samego centrum miasta i wysadził pod katedrą. Nawet nie było 11 godziny a my już byliśmy jakieś 10 km od Malmo. Wspaniały poranek. Pierwsze, co to poszliśmy zwiedzić katedrę, bo koleś ze „stopa” opowiadał nam o jakimś niesamowitym zegarze. W środku jak to w katedrze: monumentalnie. Są ciekawe katakumby i faktycznie ciekawy zegar. Pochodzi on z XIV i jest absolutnym majstersztykiem techniki tamtych czasów. Wyobraźcie sobie, że nie pokazuje on tylko godziny, ale i fazy księżyca, datę, znaki zodiaku, zaćmienia i tak dalej. A wszystko to opiera się o śrubki, koła zębate, paski, i niesamowitą ludzką pomysłowość. Byłem pod wielkim wrażeniem.  Z katedry wyszliśmy prosto na spotkanie z informacją turystyczną, bo wizyta w Lund nas zaskoczyła i nie mieliśmy pojęcia, co tam jest. Po rozmowie z przemiła panią z informacji wiedzieliśmy już mniej więcej, co chcemy zobaczyć. Po pierwsze chcieliśmy znaleźć ruiny kościoła. Nie jest to takie łatwe, bo ruiny są schowane pod jedną z kamienic w centrum Lund. Należy najpierw zlokalizować odpowiednią knajpę, potem odpowiednie drzwi i dostać się do podziemi. Jest to tak sprytnie zrobione, że kamienica została postawiona na ruinach bez ich uszkodzenia. Ludzka pomysłowość nie zna granic. Może ruiny nie są jakoś bardzo imponujące, ale samo ich położenie jest ciekawe. Oprócz ruin mamy małą multimedialną wystawę historii kościoła. Warto znaleźć to miejsce. Dla ułatwienia wrzucam zdjęcie drzwi, przez które wchodzi się do wnętrza. Potem poszliśmy znaleźć jakiś sklep, bo ilość coca coli zmniejszyła się nam do poziomu krytycznego hehe. Przy okazji podjęliśmy jeszcze próbę połączenia z miejskim Internetem celem updatingu danych. Nie powiodła się ta próba. Ponieważ w Lund wiele nie ma do zobaczenia pozostało nam jedynie odfajkować uniwersytet z jego największym zabytkiem, czyli biblioteką. Ale wcześniej usadowiliśmy się na ławce żeby chwilę odetchnąć i posilić się czekoladą. W tym czasie zaczęło kropić, a potem lekko padać. Zrobiło się też jakoś zimniej. W trakcie niewielkiego deszczu przeszliśmy pod bibliotekę, ale nie weszliśmy do środka. Nie wiem, czemu… Pod biblioteką już dobrze się rozpadało a niebo zasnuły czarne chmury. Trzeba się było ruszyć dalej. Poszliśmy, więc w kierunku dworca kolejowego z zamiarem kupienia jakiegoś łączonego biletu: Lund, Malmo, most, lotnisko. Trochę zeszło nam żeby dotrzeć do informacji, ale warto było, bo dowiedzieliśmy się, że za 100 koron szwedzkich (niewiele ponad 40 zł) jest możliwość kupienia takiego biletu. Niestety zabrakło nam trochę koron. Zapytaliśmy, więc o kantor. W Szwecji jest taka instytucja, której nazwy nie pamiętam, ale mamy żółty szyld i jakieś słowo na „F”. To właściwe miejsce wymiany kasy. Tam pani bardzo uprzejma, zapytała nawet skąd jestem i gdzie jadę. Wymiana 10 euro wzmocniła znacznie nasz budżet, wróciliśmy na stacje, kupiliśmy bilet i już po kilku minutach siedzieliśmy w pociągu. Komfort niesamowity szkoda, że jazdy (czyli ciepła) było jakieś 10 minut… Nie miałem ochoty wychodzić z tego pociągu, w głębi duszy miałem nadzieje, że pojedziemy ze dwie godziny… Chyba chciałem trochę odpocząć w komfortowych warunkach. No, ale nic te moje marzenia nie dały. 

 Katedra w Lund...

 ...katakumby...

 ...i słynny zegar.


Podziemne ruiny kościoła 

 Wejscie

Biblioteka Uniwersytecka

Wysiadamy w Malmo. Pogoda paskudna, ciemne chmury i co chwila pada deszcz. W Malmo jest chyba jeszcze mniej do zwiedzania niż w Lund. Mamy ryneczek z ładnym ratuszem i jakimś pomnikiem. Mamy deptak. Jest kilka kanałów, które fajnie się prezentują. I najważniejsze w Malmo jest bardzo ładny mały rynek. Leży on niedaleko rynku głównego i jest znacznie ładniejszy. Można na nim zobaczyć bardzo ciekawą, kolorową zabudowę. To miejsce nam się naprawdę bardzo podobało. Szkoda, że pogoda taka paskudna. Przed ryneczkiem jeszcze wybiła pora posiłku. Bilet na lotnisko mieliśmy, więc padł pomysł przewalenia reszty kasy w McDonaldzie. Głodni byliśmy okrutnie, potrzeba ciepłego posiłku też była wielka. Poszliby, więc do „restauracji” i zaczęliśmy liczyć kasę. Michał miał trochę drobnych z Polski, zaczęliśmy je porównywać z pieniędzmi, które nam wcześniej wydali i okazało się, że mimo tego, że jedna moneta jest w dwóch wersjach (myśleliśmy, że jedna „stare” a inne „nowe”). Przeliczyliśmy całość funduszy i okazało się, że starczy na niekiepski posiłek hehe. Ostatnie grosze przeznaczyliśmy na dwie kartki pocztowe i byliśmy tym sposobem kompletnie spłukani. Bez pieniędzy też fajnie tym bardziej, że w plecaku mieliśmy dobre zapasy. Ponieważ było jeszcze wcześnie postanowiliśmy się jeszcze po Malmo trochę powłóczyć. Pogoda dalej była taka sobie, ale przecież nie będziemy siedzieć na lotnisku od 17 czy 18 bo co można tam robić? Poszliśmy, więc jakimiś bocznymi uliczkami w kierunku parku zaznaczonego na mapie. Jedna uliczka była szczególnie malownicza i dlatego zasiedliśmy na chwilę na jednej z ławek. Potem dotarliśmy do parku i postanowiliśmy znaleźć jakieś fajne miejsce na browarka. Zlokalizowaliśmy ławeczkę nad niewielkim kanałem, wyciągnęliśmy piwo, kanapki, pistacje, czekoladę i racząc się tymi smakołykami gadaliśmy o jakiś pierdołach. Gdy piwko się skończyło nie chciało nam się ruszać (pogoda zrobiła się jakby lepsza, ale przez jakieś 30 sekund padał śnieg), więc wyciągnęliśmy wódeczkę i kilka kolejek spożyliśmy. Gdy już było koło 19 postanowiliśmy spadać, bo zmarzliśmy na kość a w oddali pojawiły się czarne chmury. Przelaliśmy resztę wódki do resztki coli i tym sposobem mieliśmy rozgazowanego drinka na wieczorną „imprezę” na lotnisku.  Pomaszerowaliśmy na stację. Oczywiście za jakieś 10 min mieliśmy pociąg. Atrakcja z tym pociągiem jest spora, bo jedziemy przez ten słynny most nad cieśniną Sund. Faktycznie super sprawa. Po jednej i po drugiej stronie morze i jazda też na sporej wysokości. Fajne widoki. Całe szczęście, że na chwilę się rozpogodziło. Też miałem ochotę, na co najmniej 2 godzinną przejażdżkę, ale niestety, po jakiś 35 minutach byliśmy już na stacji końcowej przy lotnisku. Normanie ten pociąg jedzie 20 min, ale że mieliśmy przed sobą jakiś towarowy, co się wlókł to jechaliśmy nieco dłużej. No i tak się stało, że po niecałych 40 godzinach trafiliśmy znowu na to samo lotnisko. Udaliśmy się, więc na z góry upatrzone pozycje (nic lepszego nie udało się znaleźć). Wieczorem nienachlana toaleta w lotniskowej ubikacji, Internet, ładowanie baterii oraz wspomniany wcześniej rozgazowany drink i jakoś po 11 idziemy spać. Postanowiłem nastawić tym razem budzik, bo mimo wszystko wstać jakoś wcześniej pasuje, bo jutro do zwiedzenia cała Kopenhaga.
 Ciekawa rzeźba

 Ratusz rynku głównego

 Też mają swojego smoka? 


 Mały rynek

 Turning Torso

 Dworzec kolejowy Malmo

Mimo że budzik miałem nastawiony na 7 to wstałem zanim zadzwonił, bo mój pęcherz bardzo domagał się swoich praw. Za chwilę wstał też Michał i powoli zaczęliśmy się zbierać. No może nie tak powoli, bo przed 8 już byliśmy w metrze a kilka minut później wysiedliśmy na stacji w Christianii. Zanim opowiem coś o tym „państwie” to napiszę o samym metrze. Metro jak metro z tą różnicą, że nie ma w nim kierowcy? Konduktora? Jak zwał tak zwał. Też zawsze mi się wydawało, że przyjdzie taki moment, że maszynista okaże się „zbędnym bajerem”. W Kopenhadze tak jest. Widok przez przednią szybę w metrze niezapomniany. Za każdym razem jak będziecie jechać pchajcie się na sam początek składu.  Wysiadamy w tej Christianii. Zimno jeszcze okrutnie. Po drodze wpadamy jeszcze na jakiś kościół z ciekawą wieżą. Docieramy do bram Christianii. Ale co to jest ta Christiania? Jest to dzielnica (a w zasadzie fragment dzielnicy) Kopenhagi, w którym kiedyś były koszary. Po wyprowadzeniu się żołnierzy pozostały one puste aż do momentu, kiedy ktoś wpadł na pomysł żeby je zeskłotować. Zaczęli, więc w to miejsce napływać niespełnieni i spełnieni artyści, przedstawiciele różnych subkultur, ludzie niemający mieszkania no i zwykłe ćpuny. Generalnie miejsce to miało być taką utopią. Rajem dla ludzi, którzy uważają siebie za niepasujących do otaczającego ich społeczeństwa. Jak to jednak zwykle bywa żywot utopii nie jest usłany różami. Do Christianii zaczęli napływać ludzie z wszystkich stron świata licząc an to, że w tak hipisowskim miejscu będzie można sobie spokojnie poćpać nieniepokojonym przez nikogo. Potem na to wszystko zwaliły się jeszcze tabuny turystów. Ponoć kiedyś to miejsce faktycznie było taką enklawą. Obecnie jest to atrakcja turystyczna. Może nieco inna, ale atrakcja. Mi się podobały najbardziej te wymalowane domy. Generalnie wszystko tam jest kolorowe. Spoko są pomalowane śmieciarki. Mamy też jakąś galerię sztuki (rzeźby w zasadzie) na wolnym powietrzu. A i mamy „Green Light District”. Wiadomo, o co chodzi hehe. Jest tam kategoryczny zakaz robienia zdjęć. Nie ma się, co dziwić jak tam każdy chodzi z blantem. Ja sobie zrobiłem kilka fotek, ale jakby z poza granicy tej ulicy za to Michał olał zakaz za co dostał opierdol od jakiegoś kolesia. Że też hipisi potrafią się na drugą istotę ludzką wydrzeć to nie wiedziałem hehe. Byłem w szoku. Bardziej się spodziewałem czegoś w rodzaju:  „Sie masz baracie …eee… Buszka?… eee…  ale nie rób zdjęć ziom… eeee… możesz moje popiersie wyrzeźbić z gliny…. Ziom…” czy czegoś w ten deseń hehehe. Generalnie jak wyszedłem z Christianii to miałem mieszane uczucia. Z jednej strony spoko, że jest taka enklawa, w której różne dziwne ludzie mogą sobie żyć jak im pasuje a z drugiej strony nie sposób nie zauważyć jak zwykły świat napiera na „konstrukcję” Christianii i ją wypacza. No np. można kupić akcje tego miejsca żeby je wesprzeć. WTF? Polecam się wybrać, bo to jedna z ciekawszych atrakcji Kopenhagi. Dziwne miejsce. Szkoda że nie było czasu, bo chętnie zerknąłbym, co się tam dzieje po zmroku. 







Christiania

Ale idziemy dalej. Dochodzimy najpierw do małego a potem do dużego kanału. Mamy z brzegu fajny widok: z jednej strony opera a z drugiej budynek giełdy (strasznie mi się podobała jego „poskręcana” wieża) a zaraz obok tylna fasada pałacu królewskiego. Bardzo ładne miejsce. Poszliśmy następnie owy pałac obejrzeć. Po drodze jednak zrobiło się bardzo ciepło i postanowiliśmy zatrzymać się na chwilę na ławce. Słonce świeciło przyjemnie i nawet pasztet smakował jakoś inaczej hehe. Szkoda, że całą wódeczkę wypiliśmy wczorajszego wieczoru, bo warto by było w tym miejscu wychylić 25 gram za zdrowie królowej. Nie chciało nam się z tej ławki ruszać, ale przecież całego dnia nie przesiedzimy. Idziemy pod zamek a tam ktoś sobie jeździ na koniu na specjalnym placu przed zamkiem. Może to jakiś ksieciuniu czy inny królewicz. Cholera go tam wie. Jak może sobie pomykać na koniu pod pałacem to raczej nie jest to sprzedawca ze spożywczaka.  Pałac ładny, ale żeby jakiś szał wywoływał to nie powiem. Potem poszliśmy zobaczyć Ogrody Tivoli z jednym z najstarszych na świecie wesołych miasteczek. Oczywiście wstęp w cenach zaporowych, więc o wejściu mowy być nie mogło. Potem trochę przypadkowo trafiliśmy na rynek. Bardzo ładny ratusz, bardzo ładne rzeźby, ale nie to liczyło się najbardziej. Okazało się, że na rynku odbywa się jakiś festyn. Coś w rodzaju prezentacji poszczególnych regionów Danii czy coś w ten deseń. Cholera wie. Najważniejsze, że rozdawali za darmo żarcie. Najpierw ustawiliśmy się w kolejce, ale dość niefortunnie, bo w pierwszym stoisku rozdawali do degustacji musztardy. Kurwa, że się tak brzydko wyrażę hehe. Potem trafiliśmy na tłok. Stajemy i my. Okazuje się, że do degustacji jest jakaś wędzona ryba. Pyszna. Potem kolejna kolejka za niewiadomym i przepyszne mięso, potem kolejne. Jadłem nie dlatego, że byłem jakoś mega głodny, ale dlatego że od kilku dni mięso spożywałem w postaci przetworzonej z dodatkami aromatów identycznych z naturalnymi. Z rynku nie chciało się wychodzić. Tyle dobrego… Ale lecimy na główny deptak. Tam po raz kolejny okazało się, jaka Dania jest droga. Za dwie pocztówki Michał zapłacił ponad 15 zł. Deptakiem dotarliśmy do Fontanny Złotych Jabłek na wielkim placu, który był w całości zapchany ludźmi. Krążąc w okolicach deptaku wpadliśmy na jakiś kościół, w którym była galeria obrazów (chyba) oraz na sklep z klockami lego. To było coś! Uwielbiam klocki lego. To jest najgenialniejsza zabawka, jaką ludzie wmyślili. Jakbym, miał 10 lat i przekroczyłbym próg tego sklepu to bym na bank zemdlał. Tyle tam tego było. I nie chodzi tylko o klocki w pudełkach… Są tam stanowiska gdzie możemy sobie pobudować róże rzeczy. No super sprawa. Niesamowite miejsce. Byłem zachwycony. Ale trzeba ochłonąć i zwiedzać dalej. Poszliśmy zobaczyć Zamek Rosenborg. Ponieważ zapas coca coli zredukowaliśmy do zera a nasz chleb się kończył (jadalny przestał być dużo wcześniej) postanowiliśmy znaleźć jakiś sklep. Na szczęście wpadliśmy na „Netto”, ale za dwa piwa, chleb i pepsi zapłaciliśmy koło 27 zł. Sporo. Park przylegający do zamku znaleźliśmy bez problemu. Zrobiliśmy rundkę wokół budowli i skorzystaliśmy z ławki, aby wypić zakupione przed chwilą piwko. Browar był wstrętny. Nie ma się, co nawet rozwodzić. Kolejny punktem programu jest syrenka i cytadela, ale po drodze do niej jeszcze sporo atrakcji. Najpierw trafiliśmy na Kościół Fryderyka nie od pomylenia z żadnym innym dzięki imponującej kopule. Zaraz obok mamy Amalienborg – oficjalną rezydencję rodziny królewskiej. Bardzo ładne miejsce z ciekawym symetrycznym układem i widokiem na operę. A i opera też ciekawa budynek nowoczesny, zaraz przy wodzie. Trochę mi się to kojarzy z operą w Oslo. Potem idziemy wybrzeżem w kierunku cytadeli. Po drodze jeszcze fajny widok na łódź podwodną umieszczoną po drugiej stronie na brzegu na specjalnych wspornikach. Gdy docieramy do cytadeli to pierwsze, co widzimy to kościół St Alban's i zaraz obok fontannę Gefion. Jak od tego kościoła pójdziemy na prawo to dojdziemy do syrenki a jak na lewo to do parku Churchila i do bram cytadeli. My najpierw postanowiliśmy odwiedzić syrenkę. Docieramy na miejsce a tam ludzi nieprzebrany tłum. Dla mnie ta syrenka to jest coś, co nazywam wyjętą z dupy atrakcją turystyczną. Po prostu ktoś postanowił wmówić całemu światu, że jak nie widział syrenki to nie był w Kopenhadze. Nie powiem: też postanowiłem zobaczyć.  Rzeźba ta jednak jest mało imponująca i nie za bardzo ciekawa. Poza tym daleko od centrum. Atrakcja z dupy, ale każdy chce mieć z nią zdjęcia. Poszliśmy do cytadeli, bo wydawało się, że będzie tam mniej ludzi. Ta cytadela to kilka budynków koszar, coś, co wyglądało na budynek dowódców, bramę, arsenał i oczywiście mury czy też wały ziemne. Nie brzydkie, ale dupy nie urywa. A i zapomniałem. Mamy jeszcze wiatrak. Nie wiem, czemu. Do niczego on nie pasuje. Po zwiedzeniu cytadeli mieliśmy dość łażenia. Byliśmy zmęczeni, więc postanowiliśmy spacerowym krokiem poruszać się w kierunku stacji metra. Po drodze jeszcze był plan na Mc knajpę. Straszną tą dietę mieliśmy na tym wyjeździe. Monotonną i niezdrową. Ale co poradzić, gdy w normalnej restauracji pewnie wydałbym na obiad równowartość mojej tygodniowej pensji. Cheeseburger też może być. Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy, zaraz przy stacji metra natrafiliśmy na knajpę z charakterystycznym „M” i poszliśmy jeść. Po posiłku powędrowaliśmy na stacje metra i prosto pojechaliśmy na lotnisko. Do lotu jeszcze było z 2, 5 godziny, więc rozłożyliśmy się pod ścianą i postawiliśmy dopić cole, bo wylewać szkoda. Potem szybkie przejście przez bramki. Ale tu miałem przygodę. Przygodę jak przygodę, w sumie nic się nie stało jednak zdziwiłem się srogo. Otóż przechodzę przez bramkę, odbieram rzeczy kieszonkowe, patrzę a mojego plecaka nie ma, widzę, że wrzucają go jeszcze raz do prześwietlenia. Olśniło mnie: w plecaku są druty, które służyły nam za śledzie, których zapomniałem wyciągnąć z plecaka… Myślałem, że będę się musiał srogo tłumaczyć a tu plecak wyjeżdża jakby nigdy nic. Niby kontrola taka dokładna a na pokład wlazłbym z potencjalnie niebezpiecznym narzędziem. Oczywiście absolutnie nieświadomie. W środku Michał uparł się żeby wydać, co do grosza cała kasę, jaką mieliśmy: oszałamiające 28 koron (około 15 zł). Kupiliśmy za to dwie wody mineralne 0,5 oraz banana. Na tle starczyło. Spotkaliśmy też naszego rodaka, który ewidentnie szukał sobie kompanów do obalenia whiskey. Że jak z takimi solowymi imprezowiczami na emigracji nie lubię wchodzić w konszachty upiłem jedynie łyka z jego butelki i podziękowałem. Nie miałem ochoty na zaprzyjaźnienie się z nim ani tym bardziej na picie czerwonego jaśka wędrowniczka. Nie dość, że ja za whiskey to nie przepadam to jeszcze ten gatunek jest wyjątkowo podły, bo kojarzy i się z palinką, której szczerze nienawidzę po jednej imprezie… Ale nie o tym miało być. Okazało się, że nasza bramka jest na samym końcu lotniska (byliby tacy co nazwaliby to działalnością antypolską ), więc udaliśmy się w długą podróż do najdalszego końca terminalu. Faktycznie zadupie straszne. Tam sporo polaków już czekało. W tym jeden, co wyglądał jak taki „gwiazdor” z kapeli, której nazwy nie pamiętam, ale to coś z tych rzeczy, czym jarali się moi rodzice. Załadowaliśmy się do samolotu a ja standardowo poszedłem w kimę. Michał tam jeszcze konwersował z jakimś typem. Ja usłyszałem tylko, że gość twierdził, że Kopenhaga jest ładniejsza od Pragi. Nie mogąc przyswajać takich głupot zamknąłem oczy i zasnąłem. 


 Malowniczo położona opera 

 Budynek giełdy i tył pałacu 

 Front pałacu

 Rynek miejski

 Sklep z LEGO

 Zamek Rosenborg

  Kościół Fryderyka

 Amalienborg 
Tłumy przy pomniku słynnej syrenki

 Cytadela 

Klimatyczna Kopenhaga
W Warszawie obudziło mnie „uderzenie” o ziemie. Normalnie kołowałbym transport do stolicy, ale nie tym razem. Sprawa wyglądał tak, że ze względu na późny przylot do polski istniało duże prawdopodobieństwo, że nie udałoby nam się zdążyć na busa o 23.59. Plan, więc był taki, że się w Modlinie prześpimy i z rana sobie na luzach pojedziemy o 8.15 do Rzeszowa. Sprawdziliśmy pociągi. Okazało się, że mamy jeden jakoś przed 6 rano, więc super. Pozostało jedynie znaleźć miejsce. Ten Modlin jest strasznie mały, więc istniało podejrzenie, że będzie ciężko.  Jakże się pomyliłem… Modlin jest wspaniały do spania. Mamy tam taki jakby taras, do którego się wychodzi po schodach. Jest tam droga do kaplicy i jakiegoś pokoju dla matek z dziećmi czy coś takiego. Miejsca sporo. Ławki bez podłokietników, mnóstwo kontaktów i nikt nie łazi… Coś wspaniałego. Jedyny minus to to, że przez całą noc napierdziela dość mocne światło, ale problem ten bardzo łatwo rozwiązać za pomocą koszulki nałożonej na głowę. Spało się wyśmienicie. Dobrze, że budzik zadzwonił, bo byśmy przespali pociąg. Już za chwilę śmigamy na „centralny”. Oczywiście całą podróż przespałem. Potem zakup prowiantu na drogę, metro i przystanek Polskiego Busa. Ludzi niezbyt dużo więc można się rozłożyć i przespać się trochę. Trochę: w sensie ¾ drogi.


Żeby tak to poukładać pod względem finansowo – praktycznym muszę napisać na koniec kilka słów.
Może nie kupiliśmy biletów jakoś najtaniej, bo kosztowały nas one 118 zł w dwie strony. Potem były po 38 ostatnio cena ustabilizowała się na poziomie 78 zł. Ale wiadomo jak to jest z tanim lataniem: nigdy nic nie wiadomo. Także można polecieć dużo taniej. A czy warto? Zacznę może od Danii. Kopenhaga ładna, ale bez szału. Miasto jakich wiele bez ani jednego zabytku typu „szczęka na bruku”. Na jeden dzień do zwiedzenia. No i te ceny… Jest kosmicznie drogo. Za wszystko zapłacimy z 5-10 razy więcej niż w Polsce. Hostele są absurdalnie drogie (ponad 100 zł za noc) o jedzeniu w knajpach czy piciu piwka w pubie zapomnijcie, chyba ze chcecie wydać za wieczór tyle, że spokojnie kupilibyście za to bilety w jakieś egzotyczne miejsce. My kawałek przez tą Danię przejechaliśmy i uważam, że warto się ruszyć poza stolicę. Ładne plenery, mili ludzie, fantastycznie się łapie stopa. Mimo że ja nie jestem wielbicielem tej formy podróżowania to w Danii wydaje się to znakomitym rozwiązaniem: za darmo i szybko. Czego więcej chcieć? Co do Szwecji. My zwiedziliśmy jedynie mały kawałek, ale jest to niegłupi pomysł na trasę, jeśli lecimy do Malmo albo Kopenhagi na dłużej. Ta cześć Szwecji, którą widzieliśmy też dupy nie urywa. Jest raczej monotonnie, ale tak przyjemnie, swojsko. Lund warto zobaczyć, bo to ładne miasto. Malmo natomiast nie ma za wiele do zaoferowania i nie polecam lecieć tam nawet za 20 zł chyba, że „for fun”. Nic tam nie ma oprócz tego małego ryneczku, o którym wcześniej pisałem. Ceny nieco niższe niż w Danii gdyż Szwecja generalnie jest trochę tańsza a dodatkowo na ceny wpływa lepszy przelicznik szwedzkiej korony. Wjeżdżając do Szwecji pamiętajcie jednak żeby zaopatrzyć się w jakiś alkohol, bo tam można go kupić jedynie w specjalnych sklepach, na które niełatwo trafić. Tak naprawdę jedyna rzecz, która zrobiła na mnie duże wrażenie był ten most nad cieśniną Sund. Budowla imponująca i choćby, dlatego warto się nią przejechać. Zdecydowanie bardziej kalkuluje się to zrobić pociągiem, bo ponoć przeprawa samochodem słono kosztuje.


Ale czy mogę z czystym sumieniem zarekomendować ten kierunek? Jak się uda kupić tanie bilety, macie na tyle zdrowia żeby jeść przez kilak dni pasztety i koczować na lotniskach to tak. Mnie ten wyjazd kosztował bardzo mało, bo na nic mnie nie było stać. Jedzenia miałem z Polski, spałem gdziekolwiek. 118 zł + polski bus + 200 zł za pięciodniowy (prawie) wyjazd . Zobaczenie dwóch krajów, przejechanie sporej ilości kilometrów i zwiedzenie kilku fajnych miejsc. Mi wydaje się to dobrym interesem. Jeśli dla was też, to kupujcie bilety. 

I na koniec tradycyjnie fotki.