Niedawno wróciłem z podróży po Portugalii, ale czasu nie
można marnować. Sezon pracy pilota się zbliża, więc przez kolejne dwa miesiące
będę podróżował jedynie służbowo. Z kwietnia postanowiłem skorzystać maksymalnie i uskutecznić jeszcze
jeden wyjazd w tym miesiącu. Kupiłem z Michałem bilety do Kopenhagi korzystając
z faktu, że Ryanair dopiero, co uruchomił linię i bilety są śmiesznie tanie.
Nam się udało upolować za 118 zł w dwie strony, ale jak się potem okazało nie
była to jakaś szałowa kwota, bo potem cena poleciała na łeb na szyję. Ale jak
to zwykle z tanim lataniem bywa: nie przewidzisz. Nie da się siedzieć w głowach
speców od marketingu linii lotniczych. Szkoda, ale by to ułatwiło polowania.
Czas poprzedzający wyjazd był dla mnie morderczy, po 14- 16h w robocie przez
kilka dni. Ale przy życiu trzymała mnie jedna myśl: niedługo wyjazd…
W środę wczesnym rankiem wsiadamy do Polskiego Busa i jedziemy
do stolicy. Mieliśmy strasznie dużo czasu, bo przyjazd do Warszawy było o 13 a
samolot mieliśmy dopiero o 22.35. Ale plan już był. Przed wyjazdem do
Portugalii nie udało się, to teraz się udało. Umówiliśmy się mianowicie z Panem
Wiktorianem na zwiedzanie jego prywatnego Muzeum Diabła Polskiego. Poprzednio
nie mieliśmy szczęścia, bo już ktoś sobie zarezerwował zwiedzanie na interesujący
nas termin. O 14 umówiliśmy się z Panem Kustoszem w jego mieszkaniu, które jest
jednocześnie muzeum. Pan z niewielkim spóźnieniem przybywa i zaczyna nas
oprowadzać po swoim królestwie. Składa się ono z korytarza oraz piwnicy. W
korytarzu mamy przeważnie obrazy przedstawiające naszego polskiego diabła z
legend i ludowych opowieści. Obrazy tworzone najróżniejszą techniką. Oczywiście
Pan Wiktorian o każdym może opowiadać godzinami, ale jego „pobieżna” opowieść
trwa i tak około 45 minut. Co mnie zszokowało: myślałem, że te bajania o
Borucie i tego typu diabłach to zamierzchła przeszłość. Okazuje się jednak, że
byłem w błędzie. Ostatnia legenda o diable polskim pochodzi mianowicie z okresu
Drugiej Wojny Światowej i bitwy pod Bzurą. Okazuje się, że miejscowi wierzą, że
to diabeł potopił Niemców w bagnie podczas tej bitwy. Ma on w swojej kolekcji
kapitalny obraz przedstawiający tą legendę. Potem Pan Wiktorian prowadzi nas do
swojej piwnicy nazywanej Przedpiekłem. Tam to dopiero jest kolekcja. Jakbym zaczął
wymieniać wszystkie eksponaty to by mi zeszło za długo. Opowiem, więc o
najciekawszych. Pan Wiktorian w swoich zbiorach ma takie cuda jak zegar z
godziną 13 zamiast 12, rzeźby Hitlera, znanych polskich polityków przedstawionych,
jako diabły. Co dalej: gobeliny, długopisy, kubki, butelki, otwieracze do piwa…
Cuda. Ponoć tych eksponatów jest w sumie ponad 1200… Jest to największa Polska
kolekcja i druga na świecie po muzeum w Kownie. Szacunek wielki za to, co Pan
Wiktorian robi. Jego pasja jest niesamowita. Polecam wizytę w tym miejscu
każdemu. Wystarczy zadzwonić i się umówić a kustosz z chęcią opowie o swojej
pasji każdemu. I tak się porobiło, że jak wyszliśmy muzeum to było już dobrze po
15. Pojechaliśmy do centrum, odwiedziliśmy Mc knajpę i okazało się, że mamy
jeszcze ze dwie godziny i trzeba jechać na lotnisko. Poszliśmy, więc do CK
Browaru na rzeczony browar i o 18.45 zameldowaliśmy się obok na przystanku
Transludu. Autobus się nieco spóźnił, więc w Modlinie byliśmy jakoś przed 21 a
jakoś po 21 dotarliśmy na lotnisko. Tam kontrola a potem zakupy w bezcłowym. Wydaliśmy
kupę kasy, ale stwierdziliśmy, że będzie zimno i wódka się przyda. Przydała się
hehe.
Muzeum Diabła Polskiego
Lot zwyczajny, 90% przespałem. Na lotnisku w Kopenhadze
trzeba znaleźć nocleg i trochę odespać, bo rano ruszamy zwiedzać Danię.
Lotnisko niby duże, ale nie tak łatwo o fajną lokalizację do kimacji. Trochę
się pokręciliśmy w jedną i w drugą stronę aż trafiliśmy na miejsce gdzie
przyjmuje się bagaże o nietypowym kształcie. Nikogo tam nie ma. Są dwie długie ławki,
ale z podłokietnikami, więc lipa. Ale za nimi jest przestrzeń w sam raz na
karimatę i śpiworek. Cisza, spokój. Wyglądało to dobrze, więc postanowiliśmy
rozpić pierwszą flaszeczkę i ulokować się do spania. Niestety miejsce pod samą
kamerą i nawet nie ma się za bardzo jak schować. Dlatego też ostatecznie
wypiliśmy po dwa „większe” i poszliśmy spać. Miejsce okazało się zajebiste z dwoma
minusami. Pierwszy minus to taki, że obok były drzwi rozsuwane. Nie dla ludzi
na szczęście, ale dla personelu. To tymi drzwiami wprowadzano wózki na bagaże.
Ten proceder odbył się z dwa razy w nocy i towarzyszył mu spory hałas i powiew srogiego
zimna. Ale trzeba się przyzwyczajać. Miejsce było o tyle dobre, że spaliśmy do
godziny 8.30. Wtedy obudził nas jakiś pracownik lotniska zainteresowany tym, co
robimy. Michał spotkał wieczorem jakiś ludzi, którzy mieli w planach koczowanie
na lotnisku, ale ponoć wywalają za brak biletu, więc zacząłem coś się tam typowi
tłumaczyć. Nie było jednak takiej potrzeby, bo gość wyraźnie nie był
zainteresowany moją opowieścią a jedynie chciał żebyśmy zwinęli nasze legowisko.
Tak zrobiliśmy.
Hotel Kastrup Lufthavn
Dzień rozpoczęliśmy od pobieżnego obmycia w lotniskowej
toalecie i wizyty w informacji turystycznej. Zależało nam na tym żeby wydostać
się jak najszybciej z okolic Kopenhagi.
Zwiedzać stolicę Danii mieliśmy w ostatni dzień. Teraz chcieliśmy
wyjechać poza aglomeracje i pozostało nam dowiedzieć się jak to zrobić i za
ile. Poszliśmy do kas biletowych uzbrojeni
w mapy i ustaliliśmy, że jedzmy do Charlottenlund. Wyglądało to na coś w
rodzaju miasta przyległego do stolicy, ale znajdującego się dokładnie na naszej
drodze. Zapłaciliśmy za bilety ponad 70 koron, czyli z 40 zł na łebka i
poszliśmy najpierw na metro, którym dojechaliśmy do centralnej stacji a z tego miejsca
przesiadka na pociąg. Ja już w krajach skandynawskich byłem, ale nadal jestem
zszokowany dwoma rzeczami: cenami i porządkiem. Ceny oczywiście na wszystko zaporowe,
ale w pewien sposób jest to plus. Generalnie do takich krajów jedzie się z myślą,
że na nic człowieka nie stać. Nie pójdziesz sobie na piwko do knajpy, bo to kosztuje 50-60 zł.
Nie ma opcji na bogate zakupy w markecie, bo zaraz zbankrutujemy. O jedzeniu
czegokolwiek w restauracji nie ma nawet mowy. Człowiek ogranicza się do tego,
co niezbędne: przejazdy, i coś do picia, bo tego nie zabierzesz z Polski. My przygotowaliśmy
się w ten sposób, że postanowiliśmy nie rezerwować żadnych noclegów (najtańszy
hostel to ponad 100 zł za dzień) a zamiast tego wzięliśmy nasz słynny namiot
bez kijków. Jedzenie też zabraliśmy z Polski: chleb, pasztety, szynki i keczupy
w małych opakowaniach to cała nasza dieta. Na miejscu kupiliśmy tylko jakieś 3 piwka
na głowę, bo należało lokalnych smaków popróbować. Raz kupiliśmy chleb, raz
ogórka (dieta pasztetowo – keczupowa stała się nieznośnie monotonna) i może z
dwie coca cole, jako ten element luksusowy. Dwa razy skusiliśmy się też na ciepły
posiłek. Było to cheeseburger w McDonaldzie za 10 koron i to tyle. Wyjazd biedny,
ale dzięki temu koszta zamknąłem w 200 zł +bilety na samolot i Polskiego Busa. Myślę,
że to niewiele. A teraz o drugiej rzeczy, która mnie szokuje: porządek. I to
nie tylko taki w powszechnym rozumieniu, choć faktycznie: syfu nie ma, wszystko
wysprzątane. Chodzi mi głównie o taki wszechobecny porządek. Coś jak niemiecki „ordnung”.
Wszystko jest na swoim miejscu, każdy zna swoje miejsce. Wszystko jest zrobione
tak żeby było maksymalnie wydajnie. Ot przykład naszej przejażdżki z lotniska
do Charlottenlund wsiadamy do metra, wiemy dokładnie gdzie wysiąść, już od drzwi
wagonika prowadzą nas znaki na stację a następnie do odpowiedniego pociągu
podmiejskiego. Niesamowite. Nawet kompletny głąb bez znajomości jakiegokolwiek
języka nie ma prawa się zgubić. To mnie zawsze zadziwia. Dlatego też podróż
poszła sprawnie. W pociągu zorientowaliśmy się, że nasz bilet jest strefowy i
nie musimy wcale wysiadać w Charlottenlund, ale możemy jechać do końcowej
stacji Klampenborg, co z chęcią uczyniliśmy. Po wyjściu z pociągu
zorientowaliśmy się, że jesteśmy nad samym morzem a zaraz obok jest droga, na
której zamierzaliśmy łapać stopa. Poszliśmy jednak najpierw trochę pofocić.
Okazało się, że mimo silnego i zimnego wiatru od zawietrznej jest całkiem
przyjemnie. Znaleźliśmy dobre miejsce w słońcu i postanowiliśmy uczcić fakt
wyjazdu ze stolicy naparstkiem polskiej Żubrówki. Obok nas kąpało się w morzu
dwóch dziadków. Szacunek za hart ducha i ciała. Zbieramy się z plaży, mimo że
ciepło i idziemy łapać stopa.
Chwila nad morzem
Sporo wątpliwości miałem, co do tego sposobu
podróżowania po Skandynawii. Było nas dwóch facetów, ja stopa już wieki nie łapałem,
więc nie miałem pojęcia jak to będzie. Pamiętam jednak kilka żelaznych zasad stopowania.
Znaleźliśmy odpowiedni zajazd, ulokowaliśmy się na jego początku i łapiemy. Michał
włączył stoper, bo był bardzo ciekawy, jakie osiągniemy wyniki. Po 5 minutach i
może z 10 samochodach, które minęły nas beż żadnej reakcji zatrzymuje się nam
pierwsze auto. Gość jedzie w pasującym nam kierunku, ale niezbyt daleko.
Ładujemy się do samochodu. Michał z przodu, bo on w naszej drużynie ma sprawność
„Pan Gaduła”, więc zaczyna z gościem nawijać. Okazuje się, że Duńczycy mówią na
tą drogę „Whiskey Road” a jej nazwa wzięła się stąd, że mieszkają tu sami
najbogatsi. Gość nam tłumaczy, że tych najbogatszych stać na whiskey a ci
biedniejsi muszą sobie radzić inaczej. Ja zawsze myślałem, że wszyscy
Skandynawowie są kosmicznie bogaci a tu proszę, jest jakiś podział hehe. Gość
wysadza nas w miejscowości Skodsborg zaraz koło przystanku. Michał postanawia
wykorzystać karimatę i napisać na niej Helsingør – nasze dzisiejsze miejsce
docelowe. Resetujemy też zegar i łapiemy. Minęło siedem minut i zatrzymuje się
nam samochód. To był zdaje się ojciec z córką. W sumie na początku nie jechali tam
gdzie my, ale w końcu podwieźli nas pod sam zamek Kronborg. Praktycznie pod
samo wejście. Fajni ludzie i miło się z nimi rozmawiało. Dużo pytali o życie w
Polsce, ciekawiła ich też sytuacja na Ukrainie i nasza (Polaków) opinia o tym wszystkim.
Szkoda było się z nimi żegnać, bardzo mili ludzie. Ale czas teraz na
zwiedzanie. Jak już wspomniałem: wysiedliśmy ze stopa pod samym zamkiem Kronborg.
Ciekawy zabytek i ponoć jeden z najsłynniejszych zamków Danii. Zajebiście
położony. Całość psuła jednak okrutnie wietrzna pogoda i wszechobecne zimno.
Słońce jakoś chciało, ale nie mogło wydostać się zza chmur, ale pod koniec
zwiedzania mu się udało. My przeszliśmy wokół murów. Wleźliśmy na dziedziniec i
obeszliśmy zamek z drugiej strony. Wejść do środka można, ale za opłatą. A jak
opłata to na pewno bardzo wysoka. Bardzo, bardzo wysoka, więc wiadomo… Pospacerowaliśmy
tam gdzie można było wejść za darmo i usiedliśmy na „obiad” na plaży, schowani
za kamieniami. Pogoda trochę się poprawiła. Wiało nadal, ale wyszło nieco słońca,
przez co można było chwilę odetchnąć, zjeść kanapkę z pasztetem, ostatnie
kabanosy i popić to wszystko resztą coli i solidną porcją Żubrówki. Potem
poszliśmy zwiedzać dalej. Helsingør wyglądał nam na miniaturową mieścinę, w
której oprócz zamku, nic wiele nie ma a okazał się całkiem przyjemnym miejscem.
Bardzo fajne nadbrzeże z dwoma latarniami w ciekawych kolorach oraz fajny
pomnik to to, co polecam zobaczyć w bezpośredniej okolicy zamku. Sama miejscowość
też bardzo ładna. Kolorowe domki takie jak widzimy na obrazkach ze Skandynawii
to też nie wszystko. Na uwagę zasługuje wspaniale zachowany klasztor (ponoć
najstarszy i najlepiej zachowany w Danii) i katedra. Jak się bardzo uprzemy to
można wejść na klasztorny dziedziniec. Bardzo fajne miejsce. Ponieważ udało nam
się zwiedzić już praktycznie całe miasto postanowiliśmy poszukać jakiegoś sklepu,
bo oprócz wódki nie mieliśmy już ani kropli czegokolwiek do picia. Znaleźliśmy
wielki supermarket i uzupełniliśmy nasze zapasy o 1,5 litrową butelkę coca
coli, po dwa piwa na głowę i jednego ogórka. Nie wydaliśmy jakoś kosmicznie dużo,
bo piwko było w miarę tanie (z tego, co pamiętam to 6 i 3 zł – mniej więcej).
Zamek Kronborg
Kolorowe latarnie
Klasztor Karmelitek
Syrenka?
Prom do Szwecji
Dalszy plan był taki, że trzeba się przedostać do Szwecji. Na początku myśleliśmy,
że będziemy łapać stopa, ale jak okazało się, że bilet kosztuje niecałe 30
koron (jakieś 15 zł) to zrezygnowaliśmy z marnowania czasu, kupiliśmy bilet i
poszliśmy na prom. Promy pływają, co jakieś 20 -30 min, więc trudno powiedzieć żebyśmy
się jakoś bardzo naczekali. Prom to w sumie żadna atrakcja. Nie buja specjalnie,
ale fajne wygląda proceder, w którym zamyka się wjazd na pokład samochodowy. Na
promie praktycznie wszyscy przewożą alkohol i to w ilościach hurtowych. Ceny za
tą przyjemność w Danii są dużo niższe niż w Szwecji a i dostępność do alkoholu
jest bardziej powszechna. W Szwecji alkohol dostaniemy tylko w specjalnych
sklepach kontrolowanych przez państwo. Trunki wszelkiego rodzaju są kosmicznie
drogie. Słyszałem też taką informacje, że podobno każdy, kto kupuje w takim
sklepie musi się wylegitymować. Trafia wtedy do specjalnego rejestru i jeśli zdarzy
się tak, że ktoś jest za częstym bywalcem takiego sklepu to przymusowo wysyła
się go na terapię. Wyobraźcie sobie coś takiego w Polsce hehehe. Wróćmy jednak
do tematu. Rejs trwa 20 min, więc nacieszyć się nawet nie ma kiedy. Ja
podładowałem sobie trochę telefon i rozprostowałem nogi i to tyle z relaksu.
Lecimy dalej. Jesteśmy w Helsingborgu. Tam jakoś przyjemniejsza pogoda, jakby więcej
słońca i mniej wiatru. W zasadzie w tym mieście nie ma wiele do zobaczenia, ale
coś tam jest. Już koleś na pierwszym „stopie” powiedział nam żebyśmy się
wybrali zobaczyć Kärnan, czyli średniowieczną wieżę po środku parku, który kiedyś
był czymś w rodzaju cytadeli. Trzeba pokonać trochę schodów, ale widok na
miasto jest wart wysiłku. Co ciekawe na szczycie wieży wieje duńska flaga.
Śmialiśmy się z tego czy czasem Duńczycy nie odbili ostatnio tego miasta. Nie.
Chodziło o to, że tego dnia urodziny miała królowa Danii i był to wyraz
solidarności. W parku pozwoliliśmy sobie na dwa kielonki po czym poszliśmy
zobaczyć jedyny deptak w mieście. Już było srogo po południu, słonce chyliło
się ku zachodowi a nas czekała noc w namiocie, więc czas najwyższy zbierać się
za miasto. Nie było to takie proste, jeśli przy okazji chciało się nie stracić
z oczu właściwej drogi na Malmo, którą to zamierzaliśmy jechać jutro z samego
rana. Trafiliśmy nawet, przez przypadek do przytułku dla bezdomnych. Dało nam
to do myślenia hehe. Przeszliśmy pewnie z 10 kilometrów i już solidnie zmęczeni
dopadliśmy w końcu jakichś w miarę gęstych krzaków. Tam też postanowiliśmy
zanocować. Z racji faktu, że kwiecień to bardzo wczesna wiosna nie byliśmy
schowani w zieleni, więc postanowiliśmy poczekać z rozbijaniem „namiotu” do
zmroku. W między czasie przygotowaliśmy to co niezbędne: stelaż na zamocowanie
dachu, linki i zaimprowizowaliśmy śledzie z siatki. Rozłożyliśmy się na karimatach
, zrobiliśmy sobie ucztę z pasztetu , ogórka i resztek sera. Na deser
czekolada, piwko i pistacje. Pierwsze (i jedyne) piwko tego wieczora to był
typowy wyrób Duński. Mieliśmy tego czegoś dwa rodzaje, ja piłem belgijskie ALE
a Michał jakiegoś pilznera. Nie było to złe, ale dobre też nie było. Akurat
zeszło nam do zmroku. Dopiliśmy piwko i zabraliśmy się za rozwieszanie wiaty.
Byłem dumny z dzieła szczególnie, dlatego że ten „namiot” nie wyglądał tek żałośnie
jak ostatnio, gdy z niego korzystałem. Władowaliśmy się do środka, ubraliśmy we
wszystkie ciuchy, przygotowaliśmy folię ratunkową i przed spaniem jeszcze dwie
solidne banie. Zasnąłem od razu. Jak jednak nie trudno się domyśleć w nocy
kilka razy się budziłem, bo zimno było przeraźliwe a mój śpiwór nie jest
przystosowany do takich warunków. Dało jednak radę wytrzymać, wyspałem się
dobrze i z rana piękne słońce zmobilizowało mnie do wydostania się z „namiotu”.
Kärnan
Panorama Helsingborgu
Główny deptak
Kolejny dzień przywitał nas naprawdę ładną pogodą, cieszyłem
się z przetrwanej nocy, aż strach myśleć, co by było jakby zaczęło padać (nie
wzięliśmy z Polski tak przydatnej w takich sytuacjach folii malarskiej).
Poranek wymagał delikatnego ogarnięcia siebie i obozowiska. No, ale właściwie,
w jakim kierunku mamy się udać? Trochę nam zeszło zanim zlokalizowaliśmy
właściwy zjazd. Idziemy szukać odpowiedniego miejsca. Ustawiliśmy się miedzy
stacją paliw a McDonaldem. Na karimacie Michała pojawił się napis „Malmo” i
czas strat. Nawet 10 minut nie minęło i zatrzymuje się nam dostawca owoców i warzyw,
który jedzie właśnie do Malmo. Super. Nie spodziewałem się, że stop będzie aż
taki łatwy. Miałem raczej obawy, że będziemy wystawać jak te słupy przy drogach
po kilka godzin a tu proszę, moment i jedziemy. Koleś okazał się bardzo
gadatliwy. Opowiadał nam trochę o swojej pracy, o jeżdżeniu konno, pokazał nam
swój dom rodzinny i przekonał do zwiedzania Lund. Nie mieliśmy tego w planach,
ale czemu nie. Gość zawiózł nas do samego centrum miasta i wysadził pod
katedrą. Nawet nie było 11 godziny a my już byliśmy jakieś 10 km od Malmo.
Wspaniały poranek. Pierwsze, co to poszliśmy zwiedzić katedrę, bo koleś ze
„stopa” opowiadał nam o jakimś niesamowitym zegarze. W środku jak to w
katedrze: monumentalnie. Są ciekawe katakumby i faktycznie ciekawy zegar.
Pochodzi on z XIV i jest absolutnym majstersztykiem techniki tamtych czasów. Wyobraźcie
sobie, że nie pokazuje on tylko godziny, ale i fazy księżyca, datę, znaki
zodiaku, zaćmienia i tak dalej. A wszystko to opiera się o śrubki, koła zębate,
paski, i niesamowitą ludzką pomysłowość. Byłem pod wielkim wrażeniem. Z katedry wyszliśmy prosto na spotkanie z
informacją turystyczną, bo wizyta w Lund nas zaskoczyła i nie mieliśmy pojęcia,
co tam jest. Po rozmowie z przemiła panią z informacji wiedzieliśmy już mniej więcej,
co chcemy zobaczyć. Po pierwsze chcieliśmy znaleźć ruiny kościoła. Nie jest to
takie łatwe, bo ruiny są schowane pod jedną z kamienic w centrum Lund. Należy
najpierw zlokalizować odpowiednią knajpę, potem odpowiednie drzwi i dostać się
do podziemi. Jest to tak sprytnie zrobione, że kamienica została postawiona na
ruinach bez ich uszkodzenia. Ludzka pomysłowość nie zna granic. Może ruiny nie
są jakoś bardzo imponujące, ale samo ich położenie jest ciekawe. Oprócz ruin
mamy małą multimedialną wystawę historii kościoła. Warto znaleźć to miejsce.
Dla ułatwienia wrzucam zdjęcie drzwi, przez które wchodzi się do wnętrza. Potem
poszliśmy znaleźć jakiś sklep, bo ilość coca coli zmniejszyła się nam do
poziomu krytycznego hehe. Przy okazji podjęliśmy jeszcze próbę połączenia z
miejskim Internetem celem updatingu danych. Nie powiodła się ta próba. Ponieważ
w Lund wiele nie ma do zobaczenia pozostało nam jedynie odfajkować uniwersytet
z jego największym zabytkiem, czyli biblioteką. Ale wcześniej usadowiliśmy się
na ławce żeby chwilę odetchnąć i posilić się czekoladą. W tym czasie zaczęło
kropić, a potem lekko padać. Zrobiło się też jakoś zimniej. W trakcie
niewielkiego deszczu przeszliśmy pod bibliotekę, ale nie weszliśmy do środka.
Nie wiem, czemu… Pod biblioteką już dobrze się rozpadało a niebo zasnuły czarne
chmury. Trzeba się było ruszyć dalej. Poszliśmy, więc w kierunku dworca
kolejowego z zamiarem kupienia jakiegoś łączonego biletu: Lund, Malmo, most,
lotnisko. Trochę zeszło nam żeby dotrzeć do informacji, ale warto było, bo dowiedzieliśmy
się, że za 100 koron szwedzkich (niewiele ponad 40 zł) jest możliwość kupienia
takiego biletu. Niestety zabrakło nam trochę koron. Zapytaliśmy, więc o kantor.
W Szwecji jest taka instytucja, której nazwy nie pamiętam, ale mamy żółty szyld
i jakieś słowo na „F”. To właściwe miejsce wymiany kasy. Tam pani bardzo
uprzejma, zapytała nawet skąd jestem i gdzie jadę. Wymiana 10 euro wzmocniła
znacznie nasz budżet, wróciliśmy na stacje, kupiliśmy bilet i już po kilku
minutach siedzieliśmy w pociągu. Komfort niesamowity szkoda, że jazdy (czyli
ciepła) było jakieś 10 minut… Nie miałem ochoty wychodzić z tego pociągu, w
głębi duszy miałem nadzieje, że pojedziemy ze dwie godziny… Chyba chciałem
trochę odpocząć w komfortowych warunkach. No, ale nic te moje marzenia nie
dały.
Katedra w Lund...
...katakumby...
...i słynny zegar.
Podziemne ruiny kościoła
Wejscie
Biblioteka Uniwersytecka
Wysiadamy w Malmo. Pogoda paskudna, ciemne chmury i co chwila pada
deszcz. W Malmo jest chyba jeszcze mniej do zwiedzania niż w Lund. Mamy ryneczek z ładnym
ratuszem i jakimś pomnikiem. Mamy deptak. Jest kilka kanałów, które fajnie się prezentują.
I najważniejsze w Malmo jest bardzo ładny mały rynek. Leży on niedaleko rynku
głównego i jest znacznie ładniejszy. Można na nim zobaczyć bardzo ciekawą,
kolorową zabudowę. To miejsce nam się naprawdę bardzo podobało. Szkoda, że
pogoda taka paskudna. Przed ryneczkiem jeszcze wybiła pora posiłku. Bilet na
lotnisko mieliśmy, więc padł pomysł przewalenia reszty kasy w McDonaldzie. Głodni
byliśmy okrutnie, potrzeba ciepłego posiłku też była wielka. Poszliby, więc do
„restauracji” i zaczęliśmy liczyć kasę. Michał miał trochę drobnych z Polski,
zaczęliśmy je porównywać z pieniędzmi, które nam wcześniej wydali i okazało się,
że mimo tego, że jedna moneta jest w dwóch wersjach (myśleliśmy, że jedna
„stare” a inne „nowe”). Przeliczyliśmy całość funduszy i okazało się, że
starczy na niekiepski posiłek hehe. Ostatnie grosze przeznaczyliśmy na dwie kartki
pocztowe i byliśmy tym sposobem kompletnie spłukani. Bez pieniędzy też fajnie
tym bardziej, że w plecaku mieliśmy dobre zapasy. Ponieważ było jeszcze wcześnie
postanowiliśmy się jeszcze po Malmo trochę powłóczyć. Pogoda dalej była taka sobie,
ale przecież nie będziemy siedzieć na lotnisku od 17 czy 18 bo co można tam
robić? Poszliśmy, więc jakimiś bocznymi uliczkami w kierunku parku zaznaczonego
na mapie. Jedna uliczka była szczególnie malownicza i dlatego zasiedliśmy na chwilę
na jednej z ławek. Potem dotarliśmy do parku i postanowiliśmy znaleźć jakieś
fajne miejsce na browarka. Zlokalizowaliśmy ławeczkę nad niewielkim kanałem,
wyciągnęliśmy piwo, kanapki, pistacje, czekoladę i racząc się tymi smakołykami
gadaliśmy o jakiś pierdołach. Gdy piwko się skończyło nie chciało nam się
ruszać (pogoda zrobiła się jakby lepsza, ale przez jakieś 30 sekund padał śnieg),
więc wyciągnęliśmy wódeczkę i kilka kolejek spożyliśmy. Gdy już było koło 19 postanowiliśmy
spadać, bo zmarzliśmy na kość a w oddali pojawiły się czarne chmury. Przelaliśmy
resztę wódki do resztki coli i tym sposobem mieliśmy rozgazowanego drinka na
wieczorną „imprezę” na lotnisku.
Pomaszerowaliśmy na stację. Oczywiście za jakieś 10 min mieliśmy pociąg.
Atrakcja z tym pociągiem jest spora, bo jedziemy przez ten słynny most nad cieśniną
Sund. Faktycznie super sprawa. Po jednej i po drugiej stronie morze i jazda też
na sporej wysokości. Fajne widoki. Całe szczęście, że na chwilę się
rozpogodziło. Też miałem ochotę, na co najmniej 2 godzinną przejażdżkę, ale
niestety, po jakiś 35 minutach byliśmy już na stacji końcowej przy lotnisku.
Normanie ten pociąg jedzie 20 min, ale że mieliśmy przed sobą jakiś towarowy,
co się wlókł to jechaliśmy nieco dłużej. No i tak się stało, że po niecałych 40
godzinach trafiliśmy znowu na to samo lotnisko. Udaliśmy się, więc na z góry
upatrzone pozycje (nic lepszego nie udało się znaleźć). Wieczorem nienachlana
toaleta w lotniskowej ubikacji, Internet, ładowanie baterii oraz wspomniany wcześniej
rozgazowany drink i jakoś po 11 idziemy spać. Postanowiłem nastawić tym razem budzik,
bo mimo wszystko wstać jakoś wcześniej pasuje, bo jutro do zwiedzenia cała
Kopenhaga.
Ciekawa rzeźba
Ratusz rynku głównego
Też mają swojego smoka?
Mały rynek
Turning Torso
Mimo że budzik miałem nastawiony na 7 to wstałem zanim zadzwonił,
bo mój pęcherz bardzo domagał się swoich praw. Za chwilę wstał też Michał i powoli
zaczęliśmy się zbierać. No może nie tak powoli, bo przed 8 już byliśmy w metrze
a kilka minut później wysiedliśmy na stacji w Christianii. Zanim opowiem coś o
tym „państwie” to napiszę o samym metrze. Metro jak metro z tą różnicą, że nie
ma w nim kierowcy? Konduktora? Jak zwał tak zwał. Też zawsze mi się wydawało,
że przyjdzie taki moment, że maszynista okaże się „zbędnym bajerem”. W Kopenhadze
tak jest. Widok przez przednią szybę w metrze niezapomniany. Za każdym razem jak
będziecie jechać pchajcie się na sam początek składu. Wysiadamy w tej Christianii. Zimno jeszcze okrutnie.
Po drodze wpadamy jeszcze na jakiś kościół z ciekawą wieżą. Docieramy do bram
Christianii. Ale co to jest ta Christiania? Jest to dzielnica (a w zasadzie
fragment dzielnicy) Kopenhagi, w którym kiedyś były koszary. Po wyprowadzeniu
się żołnierzy pozostały one puste aż do momentu, kiedy ktoś wpadł na pomysł
żeby je zeskłotować. Zaczęli, więc w to miejsce napływać niespełnieni i
spełnieni artyści, przedstawiciele różnych subkultur, ludzie niemający
mieszkania no i zwykłe ćpuny. Generalnie miejsce to miało być taką utopią.
Rajem dla ludzi, którzy uważają siebie za niepasujących do otaczającego ich
społeczeństwa. Jak to jednak zwykle bywa żywot utopii nie jest usłany różami.
Do Christianii zaczęli napływać ludzie z wszystkich stron świata licząc an to,
że w tak hipisowskim miejscu będzie można sobie spokojnie poćpać
nieniepokojonym przez nikogo. Potem na to wszystko zwaliły się jeszcze tabuny
turystów. Ponoć kiedyś to miejsce faktycznie było taką enklawą. Obecnie jest to
atrakcja turystyczna. Może nieco inna, ale atrakcja. Mi się podobały
najbardziej te wymalowane domy. Generalnie wszystko tam jest kolorowe. Spoko są
pomalowane śmieciarki. Mamy też jakąś galerię sztuki (rzeźby w zasadzie) na
wolnym powietrzu. A i mamy „Green Light District”. Wiadomo, o co chodzi hehe.
Jest tam kategoryczny zakaz robienia zdjęć. Nie ma się, co dziwić jak tam każdy
chodzi z blantem. Ja sobie zrobiłem kilka fotek, ale jakby z poza granicy tej
ulicy za to Michał olał zakaz za co dostał opierdol od jakiegoś kolesia. Że też
hipisi potrafią się na drugą istotę ludzką wydrzeć to nie wiedziałem hehe.
Byłem w szoku. Bardziej się spodziewałem czegoś w rodzaju: „Sie masz baracie …eee… Buszka?… eee… ale nie rób zdjęć ziom… eeee… możesz moje
popiersie wyrzeźbić z gliny…. Ziom…” czy czegoś w ten deseń hehehe. Generalnie
jak wyszedłem z Christianii to miałem mieszane uczucia. Z jednej strony spoko,
że jest taka enklawa, w której różne dziwne ludzie mogą sobie żyć jak im pasuje
a z drugiej strony nie sposób nie zauważyć jak zwykły świat napiera na
„konstrukcję” Christianii i ją wypacza. No np. można kupić akcje tego miejsca
żeby je wesprzeć. WTF? Polecam się wybrać, bo to jedna z ciekawszych atrakcji
Kopenhagi. Dziwne miejsce. Szkoda że nie było czasu, bo chętnie zerknąłbym, co
się tam dzieje po zmroku.
Christiania
Ale idziemy dalej. Dochodzimy najpierw do małego a
potem do dużego kanału. Mamy z brzegu fajny widok: z jednej strony opera a z
drugiej budynek giełdy (strasznie mi się podobała jego „poskręcana” wieża) a
zaraz obok tylna fasada pałacu królewskiego. Bardzo ładne miejsce. Poszliśmy
następnie owy pałac obejrzeć. Po drodze jednak zrobiło się bardzo ciepło i postanowiliśmy
zatrzymać się na chwilę na ławce. Słonce świeciło przyjemnie i nawet pasztet
smakował jakoś inaczej hehe. Szkoda, że całą wódeczkę wypiliśmy wczorajszego wieczoru,
bo warto by było w tym miejscu wychylić 25 gram za zdrowie królowej. Nie chciało
nam się z tej ławki ruszać, ale przecież całego dnia nie przesiedzimy. Idziemy
pod zamek a tam ktoś sobie jeździ na koniu na specjalnym placu przed zamkiem.
Może to jakiś ksieciuniu czy inny królewicz. Cholera go tam wie. Jak może sobie
pomykać na koniu pod pałacem to raczej nie jest to sprzedawca ze spożywczaka. Pałac ładny, ale żeby jakiś szał wywoływał to
nie powiem. Potem poszliśmy zobaczyć Ogrody Tivoli z jednym z najstarszych na świecie
wesołych miasteczek. Oczywiście wstęp w cenach zaporowych, więc o wejściu mowy
być nie mogło. Potem trochę przypadkowo trafiliśmy na rynek. Bardzo ładny
ratusz, bardzo ładne rzeźby, ale nie to liczyło się najbardziej. Okazało się,
że na rynku odbywa się jakiś festyn. Coś w rodzaju prezentacji poszczególnych
regionów Danii czy coś w ten deseń. Cholera wie. Najważniejsze, że rozdawali za
darmo żarcie. Najpierw ustawiliśmy się w kolejce, ale dość niefortunnie, bo w
pierwszym stoisku rozdawali do degustacji musztardy. Kurwa, że się tak brzydko
wyrażę hehe. Potem trafiliśmy na tłok. Stajemy i my. Okazuje się, że do
degustacji jest jakaś wędzona ryba. Pyszna. Potem kolejna kolejka za niewiadomym
i przepyszne mięso, potem kolejne. Jadłem nie dlatego, że byłem jakoś mega głodny,
ale dlatego że od kilku dni mięso spożywałem w postaci przetworzonej z
dodatkami aromatów identycznych z naturalnymi. Z rynku nie chciało się
wychodzić. Tyle dobrego… Ale lecimy na główny deptak. Tam po raz kolejny okazało
się, jaka Dania jest droga. Za dwie pocztówki Michał zapłacił ponad 15 zł.
Deptakiem dotarliśmy do Fontanny Złotych Jabłek na wielkim placu, który był w
całości zapchany ludźmi. Krążąc w okolicach deptaku wpadliśmy na jakiś kościół,
w którym była galeria obrazów (chyba) oraz na sklep z klockami lego. To było
coś! Uwielbiam klocki lego. To jest najgenialniejsza zabawka, jaką ludzie
wmyślili. Jakbym, miał 10 lat i przekroczyłbym próg tego sklepu to bym na bank
zemdlał. Tyle tam tego było. I nie chodzi tylko o klocki w pudełkach… Są tam stanowiska
gdzie możemy sobie pobudować róże rzeczy. No super sprawa. Niesamowite miejsce.
Byłem zachwycony. Ale trzeba ochłonąć i zwiedzać dalej. Poszliśmy zobaczyć
Zamek Rosenborg. Ponieważ zapas coca coli zredukowaliśmy do zera a nasz chleb
się kończył (jadalny przestał być dużo wcześniej) postanowiliśmy znaleźć jakiś
sklep. Na szczęście wpadliśmy na „Netto”, ale za dwa piwa, chleb i pepsi zapłaciliśmy
koło 27 zł. Sporo. Park przylegający do zamku znaleźliśmy bez problemu. Zrobiliśmy
rundkę wokół budowli i skorzystaliśmy z ławki, aby wypić zakupione przed chwilą
piwko. Browar był wstrętny. Nie ma się, co nawet rozwodzić. Kolejny punktem
programu jest syrenka i cytadela, ale po drodze do niej jeszcze sporo atrakcji.
Najpierw trafiliśmy na Kościół Fryderyka nie od pomylenia z żadnym innym dzięki
imponującej kopule. Zaraz obok mamy Amalienborg – oficjalną rezydencję rodziny
królewskiej. Bardzo ładne miejsce z ciekawym symetrycznym układem i widokiem na
operę. A i opera też ciekawa budynek nowoczesny, zaraz przy wodzie. Trochę mi
się to kojarzy z operą w Oslo. Potem idziemy wybrzeżem w kierunku cytadeli. Po drodze
jeszcze fajny widok na łódź podwodną umieszczoną po drugiej stronie na brzegu
na specjalnych wspornikach. Gdy docieramy do cytadeli to pierwsze, co widzimy
to kościół St Alban's i zaraz obok fontannę Gefion. Jak od tego kościoła
pójdziemy na prawo to dojdziemy do syrenki a jak na lewo to do parku Churchila
i do bram cytadeli. My najpierw postanowiliśmy odwiedzić syrenkę. Docieramy na
miejsce a tam ludzi nieprzebrany tłum. Dla mnie ta syrenka to jest coś, co
nazywam wyjętą z dupy atrakcją turystyczną. Po prostu ktoś postanowił wmówić całemu
światu, że jak nie widział syrenki to nie był w Kopenhadze. Nie powiem: też
postanowiłem zobaczyć. Rzeźba ta jednak
jest mało imponująca i nie za bardzo ciekawa. Poza tym daleko od centrum. Atrakcja
z dupy, ale każdy chce mieć z nią zdjęcia. Poszliśmy do cytadeli, bo wydawało się,
że będzie tam mniej ludzi. Ta cytadela to kilka budynków koszar, coś, co wyglądało
na budynek dowódców, bramę, arsenał i oczywiście mury czy też wały ziemne. Nie brzydkie,
ale dupy nie urywa. A i zapomniałem. Mamy jeszcze wiatrak. Nie wiem, czemu. Do
niczego on nie pasuje. Po zwiedzeniu cytadeli mieliśmy dość łażenia. Byliśmy zmęczeni,
więc postanowiliśmy spacerowym krokiem poruszać się w kierunku stacji metra. Po
drodze jeszcze był plan na Mc knajpę. Straszną tą dietę mieliśmy na tym wyjeździe.
Monotonną i niezdrową. Ale co poradzić, gdy w normalnej restauracji pewnie wydałbym
na obiad równowartość mojej tygodniowej pensji. Cheeseburger też może być. Jak
postanowiliśmy tak zrobiliśmy, zaraz przy stacji metra natrafiliśmy na knajpę z
charakterystycznym „M” i poszliśmy jeść. Po posiłku powędrowaliśmy na stacje
metra i prosto pojechaliśmy na lotnisko. Do lotu jeszcze było z 2, 5 godziny,
więc rozłożyliśmy się pod ścianą i postawiliśmy dopić cole, bo wylewać szkoda.
Potem szybkie przejście przez bramki. Ale tu miałem przygodę. Przygodę jak przygodę,
w sumie nic się nie stało jednak zdziwiłem się srogo. Otóż przechodzę przez bramkę,
odbieram rzeczy kieszonkowe, patrzę a mojego plecaka nie ma, widzę, że wrzucają
go jeszcze raz do prześwietlenia. Olśniło mnie: w plecaku są druty, które służyły
nam za śledzie, których zapomniałem wyciągnąć z plecaka… Myślałem, że będę się
musiał srogo tłumaczyć a tu plecak wyjeżdża jakby nigdy nic. Niby kontrola taka
dokładna a na pokład wlazłbym z potencjalnie niebezpiecznym narzędziem.
Oczywiście absolutnie nieświadomie. W środku Michał uparł się żeby wydać, co do
grosza cała kasę, jaką mieliśmy: oszałamiające 28 koron (około 15 zł). Kupiliśmy
za to dwie wody mineralne 0,5 oraz banana. Na tle starczyło. Spotkaliśmy też naszego
rodaka, który ewidentnie szukał sobie kompanów do obalenia whiskey. Że jak z
takimi solowymi imprezowiczami na emigracji nie lubię wchodzić w konszachty
upiłem jedynie łyka z jego butelki i podziękowałem. Nie miałem ochoty na
zaprzyjaźnienie się z nim ani tym bardziej na picie czerwonego jaśka
wędrowniczka. Nie dość, że ja za whiskey to nie przepadam to jeszcze ten
gatunek jest wyjątkowo podły, bo kojarzy i się z palinką, której szczerze nienawidzę
po jednej imprezie… Ale nie o tym miało być. Okazało się, że nasza bramka jest
na samym końcu lotniska (byliby tacy co nazwaliby to działalnością antypolską
), więc udaliśmy się w długą podróż do najdalszego końca terminalu. Faktycznie
zadupie straszne. Tam sporo polaków już czekało. W tym jeden, co wyglądał jak
taki „gwiazdor” z kapeli, której nazwy nie pamiętam, ale to coś z tych rzeczy,
czym jarali się moi rodzice. Załadowaliśmy się do samolotu a ja standardowo
poszedłem w kimę. Michał tam jeszcze konwersował z jakimś typem. Ja usłyszałem tylko,
że gość twierdził, że Kopenhaga jest ładniejsza od Pragi. Nie mogąc przyswajać
takich głupot zamknąłem oczy i zasnąłem.
Malowniczo położona opera
Budynek giełdy i tył pałacu
Front pałacu
Rynek miejski
Sklep z LEGO
Zamek Rosenborg
Kościół Fryderyka
Amalienborg
Tłumy przy pomniku słynnej syrenki
Cytadela
Klimatyczna Kopenhaga
W Warszawie obudziło mnie „uderzenie”
o ziemie. Normalnie kołowałbym transport do stolicy, ale nie tym razem. Sprawa wyglądał
tak, że ze względu na późny przylot do polski istniało duże prawdopodobieństwo,
że nie udałoby nam się zdążyć na busa o 23.59. Plan, więc był taki, że się w
Modlinie prześpimy i z rana sobie na luzach pojedziemy o 8.15 do Rzeszowa. Sprawdziliśmy
pociągi. Okazało się, że mamy jeden jakoś przed 6 rano, więc super. Pozostało
jedynie znaleźć miejsce. Ten Modlin jest strasznie mały, więc istniało podejrzenie,
że będzie ciężko. Jakże się pomyliłem… Modlin
jest wspaniały do spania. Mamy tam taki jakby taras, do którego się wychodzi po
schodach. Jest tam droga do kaplicy i jakiegoś pokoju dla matek z dziećmi czy
coś takiego. Miejsca sporo. Ławki bez podłokietników, mnóstwo kontaktów i nikt
nie łazi… Coś wspaniałego. Jedyny minus to to, że przez całą noc napierdziela dość
mocne światło, ale problem ten bardzo łatwo rozwiązać za pomocą koszulki nałożonej
na głowę. Spało się wyśmienicie. Dobrze, że budzik zadzwonił, bo byśmy
przespali pociąg. Już za chwilę śmigamy na „centralny”. Oczywiście całą podróż
przespałem. Potem zakup prowiantu na drogę, metro i przystanek Polskiego Busa.
Ludzi niezbyt dużo więc można się rozłożyć i przespać się trochę. Trochę: w
sensie ¾ drogi.
Żeby tak to poukładać pod względem finansowo – praktycznym
muszę napisać na koniec kilka słów.
Może nie kupiliśmy biletów jakoś najtaniej, bo kosztowały
nas one 118 zł w dwie strony. Potem były po 38 ostatnio cena ustabilizowała się
na poziomie 78 zł. Ale wiadomo jak to jest z tanim lataniem: nigdy nic nie
wiadomo. Także można polecieć dużo taniej. A czy warto? Zacznę może od Danii.
Kopenhaga ładna, ale bez szału. Miasto jakich wiele bez ani jednego zabytku
typu „szczęka na bruku”. Na jeden dzień do zwiedzenia. No i te ceny… Jest
kosmicznie drogo. Za wszystko zapłacimy z 5-10 razy więcej niż w Polsce.
Hostele są absurdalnie drogie (ponad 100 zł za noc) o jedzeniu w knajpach czy
piciu piwka w pubie zapomnijcie, chyba ze chcecie wydać za wieczór tyle, że
spokojnie kupilibyście za to bilety w jakieś egzotyczne miejsce. My kawałek
przez tą Danię przejechaliśmy i uważam, że warto się ruszyć poza stolicę. Ładne
plenery, mili ludzie, fantastycznie się łapie stopa. Mimo że ja nie jestem
wielbicielem tej formy podróżowania to w Danii wydaje się to znakomitym
rozwiązaniem: za darmo i szybko. Czego więcej chcieć? Co do Szwecji. My
zwiedziliśmy jedynie mały kawałek, ale jest to niegłupi pomysł na trasę, jeśli
lecimy do Malmo albo Kopenhagi na dłużej. Ta cześć Szwecji, którą widzieliśmy
też dupy nie urywa. Jest raczej monotonnie, ale tak przyjemnie, swojsko. Lund
warto zobaczyć, bo to ładne miasto. Malmo natomiast nie ma za wiele do
zaoferowania i nie polecam lecieć tam nawet za 20 zł chyba, że „for fun”. Nic
tam nie ma oprócz tego małego ryneczku, o którym wcześniej pisałem. Ceny nieco
niższe niż w Danii gdyż Szwecja generalnie jest trochę tańsza a dodatkowo na
ceny wpływa lepszy przelicznik szwedzkiej korony. Wjeżdżając do Szwecji
pamiętajcie jednak żeby zaopatrzyć się w jakiś alkohol, bo tam można go kupić
jedynie w specjalnych sklepach, na które niełatwo trafić. Tak naprawdę jedyna rzecz,
która zrobiła na mnie duże wrażenie był ten most nad cieśniną Sund. Budowla
imponująca i choćby, dlatego warto się nią przejechać. Zdecydowanie bardziej kalkuluje
się to zrobić pociągiem, bo ponoć przeprawa samochodem słono kosztuje.
Ale czy mogę z czystym sumieniem zarekomendować ten
kierunek? Jak się uda kupić tanie bilety, macie na tyle zdrowia żeby jeść przez
kilak dni pasztety i koczować na lotniskach to tak. Mnie ten wyjazd kosztował
bardzo mało, bo na nic mnie nie było stać. Jedzenia miałem z Polski, spałem
gdziekolwiek. 118 zł + polski bus + 200 zł za pięciodniowy (prawie) wyjazd .
Zobaczenie dwóch krajów, przejechanie sporej ilości kilometrów i zwiedzenie
kilku fajnych miejsc. Mi wydaje się to dobrym interesem. Jeśli dla was też, to
kupujcie bilety.
I na koniec tradycyjnie fotki.