poniedziałek, 21 lipca 2014

Maraton przez Alpy



Dzień 27 czerwca to była data najbardziej wyczekiwana w tym roku. Ciężki sezon pilotażu wycieczek, mnóstwo pracy, brak czasu na relaks sprawiły, że na urlop czekałem niecierpliwie. Wolne zacząłem początkiem tygodnia, przed wyprawą rowerową zaliczyłem jeszcze koncert Iron Maiden w Poznaniu. O tym wydarzeniu można poczytać gdzie indziej, ja natomiast skupię się na rowerach. Przed wyjazdem planowania było dużo, najpierw należało znaleźć ekipę. Myślałem, że będzie nas więcej, ale ostatecznie skończyło się na trzech rowerzystach łącznie ze mną. Następnie przyszła kolej na obranie kierunku wyprawy. Co nie jest tak łatwe jakby się mogło wydawać. Trzeba to było dobrze przemyśleć logistycznie, 25 dni na rowery to nie tak wiele. Po długich konsultacjach padło na Alpy. Powstał ramowy plan i został zaaprobowany. Pozostało nam jeszcze rozwiązanie kwestii transportu. Aby zaoszczędzić czas, postanowiliśmy wystartować z Wiednia a zakończyć wyprawę w Budapeszcie. Polska kolej dociera do stolicy Austrii, więc zdecydowaliśmy się skorzystać z jej usług. Oczywiście był to wielki błąd. Śmiałem się, że irytująca przygoda z zeszłego roku nic mnie nie nauczyła. Ale, o co chodzi? Oczywiście o bałagan na polskiej kolei i oto, że jest to instytucja nieprzyjazna pasażerowi. Zaczęło się od tego, że PKP ma promocje, według której pierwsze bilety na pociągi międzynarodowe kosztują 29 euro kolejne 39 i 49. Bilety miały być sprzedawane na 30 dni wcześniej, więc gdy data się zbliżała zadzwoniłem żeby się upewnić. Okazało się, że bilety jednak sprzedawane są na 60 dni przed odjazdem. Na infolinii nikt nie był mi w stanie podać aktualnej ceny czy dostępności biletów, więc lekko podenerwowany udałem się z Anetą na dworzec po więcej informacji. Tam się okazało, że bilety owszem są dostępne, kosztują 39 euro (przyzwoicie) z tym, że problem pojawił się inny. Okazało się, że pociągi te nie mają miejsc na rowery. Zapytałem o możliwość wykupienia większego bagażu (koszt 10 euro mogę zaakceptować). Wtedy spakowałbym, rower, sakwy, namiot do wielkiego worka i przewiózł spokoje pociągiem. Otóż okazało się, że pociąg nie ma również miejsca na tego typu bagaż i jeśli nawet kupię bilet, zapłacę za większy bagaż to mogę usłyszeć od konduktora, że mnie do tego pociągu nie wpuści. Jakbym był bardziej nieuprzejmy to bym przeklinając siarczyście opuścił dworzec.  Jestem jednak bardzo spokojnym człowiekiem, więc ze zdziwieniem podziękowałem i wyszedłem postanawiając, że moja noga nigdy więcej przez próg dworca kolejowego nie przestąpi. Uwielbiam jeździć koleją, ale to, co się w Polsce dzieje jest dla mnie rzeczą niepojętą. Ogromny bałagan, opóźnienia, chaos. Już o syfie urągającym ludzkiej godności w toaletach czy stanem technicznym pociągów nie wspominając. Nie życzę nikomu utraty pracy, ale chyba dla polskich kolei jedynym wyjściem z kryzysu jest upadek firmy i wykupienie jej np. przez Niemców. Teraz po Polsce można się poruszać busami za grosze. Postanowiłem, że kolej nie wzbogaci się już więcej o żadne pieniądze z moich wyjazdowych budżetów. Żadne jednak prośby czy groźby nie rozwiązywały naszego problemu z dojazdem do Wiednia. Na szczęście nasz prywatny kierowca Patryk mający wielkie doświadczenie w przewozie rowerów, zgodził się nas do Wiednia zawieść swoim samochodem. Wole już kumplowi zapłacić więcej niż tym darmozjadom z PKP dać choćby złotówkę. Wszystko ustaliliśmy, pozostało tylko pakowanie, przegląd roweru, wymiana części ostatnie zakupy i wieczorem 27 czerwca ruszamy w kierunku Wiednia.


Noc minęła szybko i nawet udało się chwilę przespać. Przed godziną 7 byliśmy na miejscu. Poszliśmy pozwiedzać. Ja już kiedyś Wiedeń odwiedziłem, więc spacerowym krokiem, bez ciśnienia, podziwiałem piękną architekturę tego miasta. Stolica ta jest niewiarygodnie łada. To miasto, które ma duszę a z każdego miejsca niemal słychać szepty historii. Jeśli ktoś nie był to trzeba to nadrobić. Choćby zorganizować jednodniową wyprawę Polskim Busem podobnie jak zrobiła to grupka Polaków spotkana w centrum. Główny cel naszej wizyty w mieście to zdobycie map. Z pomocą lokalnego info punktu oraz księgarni byliśmy już w 100% przygotowanie do wyprawy. Będzie o tym podczas tej relacji wiele napisane, ale kultura rowerowa w Austrii budziła mój podziw na każdym kroku. W info punkcie ogrom specjalnych map z trasami rowerowymi, dokładne instrukcje poruszania się po mieście, trasy wokół miasta. Oczywiście panie niesamowicie miłe i bardzo pomocne. Wróciliśmy do samochodu, ogarnęliśmy sprzęt i powiedzieliśmy „do zobaczenia” Patrykowi i jego lubej, która też postanowiła nas odwieźć (albo zrobić zakupy w Ikei w Bratysławie). Przed wyjazdem z miasta spotkaliśmy się jeszcze ze znajomym Anety z Erasmusa, który zabrał nas na ekspresową wycieczkę po mieście oraz wypił z nami kilka piwek. Po południu opuściliśmy miasto, co było bardzo proste. Nie było potrzeby korzystania z głównych dróg. Ścieżka rowerowa gładko wyprowadziła nas z centrum. Jak już wcześniej wspomniałem: inna kultura rowerowa. Nasz pierwszy dzień rowerowy był bardzo krótki. Przejechaliśmy mniej niż 50 km, ale pojawiły się już pierwsze podjazdy. I oczywiście ten klimat: piękne domy, pałace, klimatyczne wioski i miasteczka. Nocleg był trochę nietrafiony, bo istna nawałnica komarów sprawiła, że codzienny prysznic butelkowy był nad wyraz nieprzyjemny. Picie tradycyjnego wieczornego piwka też do najprzyjemniejszych nie należało.  Szybko udaliśmy się na spoczynek odbywając przed snem nierówną walkę z komarami, które jakimś cudem przedostały się do wnętrza namiotu.

 Przygotowania do wyjazdu 

 Rowery w stolicy Austrii 
 


 Wedeń

 Mapa i ruszamy
 
 Okolice Wiednia

Kolejny dzień to podobny klimat: pagórki, które już zmieniają się w większe góry. Zaliczyliśmy pierwszy solidny podjazd i gdy tylko zjechaliśmy do doliny zaczęło padać. Deszcz przeczekaliśmy pod budynkiem szkoły gotując pyszny makaron z warzywami. Gdy przestało padać ruszyliśmy dalej dnem doliny. W jednej wiosce trafiliśmy na jakiś festyn gdzie chwile odpoczęliśmy, potem ruszyliśmy w dalszą drogę. Pod ogromną górę... Kondycja jeszcze była marna, więc naprawdę było ciężko. Tym bardziej, że miejscowość na szczycie: Semmering, która jest znanym ośrodkiem narciarskim leży na prawie 1000 m n.p.m. Tam już
zastała nas noc. Znaleźliśmy miejsce dla siebie nad niewielkim jeziorkiem, tuż za miastem. Ugotowaliśmy obiad, raczyliśmy się piwkiem a gdy się skończyło udaliśmy się do namiotów. Jak tylko zasunąłem wejście rozpoczęła się ulewa, która trwała przez całą noc.

 Przypadkowo trafiliśmy na festyn 
 
 Pierwszy poważny podjazd 
 
 Semmering

 Obóz za miastem 
 
Poranek nie przyniósł żadnych zmian, więc skorzystaliśmy z okazji żeby dobrze się wyspać. Jednak o 9 już każdego w namiocie szlag trafiał i trzeba było coś zrobić. Deszcz padał dalej, więc sprawa nie była prosta. Okazało się jednak, że naprzeciwko naszego lokum, po drugiej stronie drogi, stoi opuszczony pensjonat. Zwiadowca Damian zaaprobował miejsce i szybkim desantem, z namiotami na plecach przenieśliśmy się do ruin. Tam mogliśmy wysuszyć namioty, były tam też kanapy oraz deski surfingowe (?). Zimno było straszliwie, deszcz dalej padał a chmury pokrywały całe niebo. Na rozgrzewkę postanowiliśmy rozpocząć zapasy wódki, które wieźliśmy, jako podarunki dla spotkanych ludzi. Ja musiałem otworzyć swoją, bo na początku wyjazdu padł zakład, „Kto pierwszy złapie gumę ten stawia flaszkę”. Dzień wcześniej tym „szczęśliwcem” byłem ja, więc moja orzechówka poszła w ruch. Oczywiście nie skoczyło się na jednej, bagaż każdego stał się mniejszy o 200 ml alkoholu. Impreza tak trwała pewnie do godziny 15. Na szczęście przestało padać i ruszyliśmy z miejsca. Zimno dalej było okrutnie, ale zjeżdżało się przyjemnie. Myślę, że około 15 kilometrów przejechaliśmy „za darmo”, czyli z górki. Nocleg w przyjemnych krzaczkach a rano już pogoda dużo lepsza. Jednak trasę należało zmienić. Początkowy plan zakładał przejazd przez Austrię aż do miejscowości Villach, przekroczenie granicy z Włochami, dojazd do morza i powrót przez Słowenię. Gdy sprawdziliśmy prognozę pogody to plany zmieniliśmy. Po stronie austriackiej w górach codziennie deszcze i zimno, więc postanowiliśmy obrać nowy kierunek na Leibnitz i rozpocząć od Słowenii. Nie zmieniło to faktu, że codziennie padał deszcz. Na szczęście nie cały czas, ale w nocy padało zawsze a i w dzień zdarzały się mniejsze lub większe ulewy. Bywało, że musieliśmy gdzieś przeczekać kilka godzin, bo jazda w deszczu to nic przyjemnego. Kierowaliśmy się przez miasta Bruck an der Mur i Graz.

 Deszcz pada, trzeba się czymś zająć. 
 
Tutaj jest miejsce na to, aby napisać jak fantastycznie jeździ się rowerem po Austrii. Wszędzie są ścieżki rowerowe. Nie są to fragmenty chodników czy dróg samochodowych a odrębne drogi tylko dla rowerów jeszcze pomyślane tak żeby trasa była jak najbardziej malownicza. Nie ma możliwości zabłądzenia, bo wszystko jest dokładnie oznaczone i w 100% pokrywa się z mapami. Co do widoków to też rewelacja. Raz się jedzie wzdłuż strumienia, raz przez góry. Przyjemne małe wioski, zamki, dużo mostów i knajpek. Cała infrastruktura super rozwiązana. Szczególnie na pochwałę zasługuje trasa wiodąca nad rzeką Mur. Są tam knajpki specjalnie przeznaczone dla rowerzystów oraz schrony drewniane, w których można przenocować. Raj. Byłem zachwycony i nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Jak się bardzo chce to się da i nie ma problemu. Ludzie korzystają z tych tras i każdy jest szczęśliwy. Austria na rower jest idealna.






 Austria na rower: zdecydowanie polecam!

Przed miejscowością Bruck an der Mur szturmowaliśmy też naszą największą górę. Z mapy wychodziło, że wyjechaliśmy na 1500 m n.p.m. Sadząc po tym, jaki byłem zmęczony jest to bardzo prawdopodobne. Podjazd był okrutnie stromy i tylko Damian na swojej kolarce dał radę wyjechać a ja z Anetą musiałem miejscami rower prowadzić, bo było za stromo. Widoki były rewelacyjne, nawet udało się znaleźć ludzi, którzy zrobili nam w trójkę zdjęcie żeby uwiecznić ten wyczyn. Zjazd, piwko a nawet dwa (a co, należy się) i wjeżdżamy do miejscowości Bruck an der Mur skąd zaczyna się wyżej wymieniona ścieżka nad rzeką Mur. Tam obiad w postaci słynnego rowerowego gulaszu wegetariańskiego z serem żółtym, nocleg w altance i rano ciekawa przygoda.


 Ogromna góra...
 
 ...a potem nagroda.
 
 Co pani taka zdziwiona? Gulasz roweristy gotuje!


Dzień nie zaczął się najlepiej, bo Andzi coś szwankowało w rowerze, Damian pojechał jak to zwykle bywało z przodu na swojej ultra szybkiej kolarce. A ja robiłem fotki, więc pogubiliśmy się wszyscy. Spotkanie miało misce w okolicy zamku, pod którym była knajpka. Okazało się, że Damian z miejscowymi popija sobie już lokalnego sznapsa i częstuje ich naszym „Krupnikiem” dołączyliśmy do imprezy. Dziewiąta rano to nie jest najlepsza pora na picie sznapsa, więc obawialiśmy się o skutki uboczne. Po około godzinie udało nam się podziękować za gościnę i ruszyć w dalszą drogę. Obawiając się o spadek formy zjedliśmy z Damianem po dwa ogromne hamburgery. Nabraliśmy energii skutkiem, czego dnia nie spędziliśmy w pubie kontynuując imprezę. Koło południa byliśmy już w miejscowości Graz. Ładne miasto, ładny rynek, wifi w centrum, więc można było się polansować hehe. Piwko w mieście i jedziemy dalej. Za Grazem ciąg dalszy trasy rowerowej. Często wstępowały też knajpki dla rowerzystów, które wymuszały postoje na rewelacyjne piwko Puntigamer (około 3 euro za tę przyjemność w płynie). Po południu natknęliśmy się jeszcze na jezioro, co było impulsem do porządnej kąpieli i ruszyliśmy w kierunku Leibnitz. Ponieważ ścieżka rowerowa wiedzie poza miastem zapytaliśmy o kierunek dwóch starszych pań, oczywiście też na rowerach. Dzięki ich pomocy dotarliśmy do centrum błyskawicznie, zaopatrzeni w piwko analizowaliśmy mapę w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Niespodziewanie pojawiła się jedna ze starszych pań i zaoferowała nam nocleg u siebie na ogrodzie. Odpowiedzieliśmy, że dopijemy piwko i zdecydujemy czy będziemy pukać do drzwi. Oczywiście zdecydowaliśmy się, bo darowanego noclegu nie można odmawiać. Spodziewałem się spania na trawniku w namiocie za domem a otrzymałem pokój w domu, prysznic i basen. Aż oczom nie wierzyłem. Starsi państwo mieszkali w dużym, pięknym domu a my dostaliśmy mniejszy, z boku posiadłości. Okazało się też, że przez jakiś czas mieszkał u starszej pani student z Rzeszowa. Ale ten świat mały. Za tę odrobinę luksusu wręczyliśmy naszym gospodarzom flaszeczkę polskiej wódki, sami zajęliśmy się konsumpcją piwa, praniem, kąpaniem.  W takich warunkach nie często się sypia na wyprawie rowerowej.


 9 rano...
 Graz

 Tej przyjemności nie potrafiłem sobie odmówić 
 
 Kąpiel w jeziorze 
 
 Na taką gościnę nie często się trafia 

 
Rano aż żal było ruszać. Jakimś sposobem ja wstałem najwcześniej, zrobiłem zakupy na śniadanie, które zjedliśmy przed domkiem i trzeba było opuszczać nasz luksusowy apartament. Tego dnia mieliśmy przekroczyć granicę. Przed nami było jeszcze mnóstwo pedałowania i jedna wielka góra. Ale jakoś po południu już byliśmy na Słowenii. Na szczycie granicznym wypiliśmy po piwie Laszko. Ten specyfik nie był tak wspaniały jak piwa austriackie, ale można go było wypić ze smakiem. Zjazd z góry i kolejna knajpka. Tym razem przerwa na jedzenie i próba zmierzenia się z wielkim talerzem prażonego sera, frytek i surówki. Oczywiście piwka do tego zabraknąć nie mogło, więc po obiedzie nie przejechaliśmy oszałamiającej ilości kilometrów. Słowenia to już inny kraj. Język bardziej bliski naszemu i zupełnie inna organizacja. Ciężko tam o porządnie oznaczone ścieżki rowerowe za to ludzie bardzo pomocni. Co mi się jednak nie spodobało to ceny. Kilka lat temu byłem na Słowenii i pamiętam, że nie było tanio, ale teraz jest naprawdę drogo. Może nie w knajpach, bo tu piwko kosztuje 1, 5 maksymalnie 2 euro. Za obiad trzeba zapłacić około 8 euro. W porównaniu z Austrią to tanio. Raziły jednak bardzo wysokie ceny w sklepach. Ciepłe piwo w sklepie 1, 5 euro (tyle, co w knajpie za zimne!), serek do chleba na śniadanie dla jednej osoby 1, 5 euro, pomidory 3 euro za kilo. Poza cenami warto napisać, że sklepy były kiepsko zaopatrzone. Problemem był mały wybór warzyw oraz zaporowe ceny na nasze ulubione tuńczyki w konserwach. Na Słowenii mimo oszczędności wydawaliśmy naprawdę dużo na jezdnie. Bywało, że wieczorne zakupy (kolacja + śniadanie + trunek na wieczór) kosztowały nas 20 euro. A nie było tam rarytasów. Ale za to widoki piękne.


 Granica 
 
 Pęknie widoki
 
 Pierwszy nocleg na Słowenii 
 
Już w drugi dzień na Słowenii udało nam się z góry dojrzeć najwyższy szczyt, czyli Triglav. Mieśmy też okazją skorzystać z gościny u miejscowego górnika. Historia jest dość długa, bo przyjechawszy wieczorem do miasta (zapomniałem nazwy) postanowiliśmy poszukać jakiegoś noclegu. Już kilka dni minęło od ostatniego porządnego prysznica i ubrana też wymagały natychmiastowego odświeżenia. Ja z Andzią zabraliśmy się, więc za gotowanie a Damian pojechał szukać noclegu. Mieścina na zadupiu, więc nic tam nie było, ale znalazł się w knajpie jakiś gość, co znał kogoś, kto wynajmuje kwatery. Pojechaliśmy się z nim spotkać, ale okazało się, że to kwatery pracownicze za 20 euro od osoby. Wiedziałem, że to kant podziękowałem, więc i ruszyliśmy w swoją stronę. Niestety zaczęło się ściemniać i ni cholery nie mogliśmy trafić na jakiekolwiek miejsce dobre na biwak. Gdy już było zupełnie ciemno Damian zagadał jakiegoś człowieka stojącego przed domem. Ten nie za bardzo wiedział, o co nam chodzi, ale gdy już wpadł na to, że chcemy rozbić namiot u niego na ogródku ucieszył się ogromnie. Oczywiście polał się zaraz miejscowy sznapsik, piwko, jego żona zrobiła nam cały talerz tostów. My oczywiście odwdzięczyliśmy się naszą polską wódką, więc impreza była mocna i kładąc się spać obawiałem się o poranną kondycję. Niesłusznie, bo wszyscy wstali bez kaca za to nasz gospodarz wydawał się rano wyraźnie pokonany w starciu z naszą wódką. Otrzymaliśmy jeszcze od niego 1, 5 litra nalewki, którą rozlaliśmy do małych butelek i w drogę.




 Kolejna porcja pięknych widoków 
 
 W gościnie u sympatycznego górnika

Ten dzień zapowiadał się niesamowicie sportowo. Plan był taki, że musimy dojechać do Lublany. Już czas najwyższy na trochę wygody. Żeby się dodatkowo zmotywować zabukowaliśmy już hostel po drodze i „ogień”. Na drodze stała nam jeszcze ogromna góra z ponad 12 km podjazdem, któremu uległem dopiero kilkaset metrów przed szczytem. Ostatnia prosta była tak stroma, że mocy mi brakło. Na szczycie knajpa i mega obiad. Wydałem tam sporo kasy, ale raz się żyje. Najadłem się tak, że pozostałe 60 km przejechałem ze średnią prędkością 25 km na godzinę pod wiatr. Byłem wykończony, ale około 18 byliśmy w Lublanie. To był dzień. Przejechane około 140 km, wielka góra i naprawdę niezłe tempo. W Lublanie wieczorem tylko piwko, wódeczka i relaks. Poznaliśmy sympatycznego Niemca kończącego właśnie swój autostopowy eurotrip, i kilku Bośniaków jadących do pracy do Niemiec. Zostaliśmy też namówieni do wyjścia na miasto na mecz. Były wtedy mistrzostwa świata. Ja zasadniczo na kibicowanie, piłkę nożną i tego typu sprawy mam obojętnie wyjebane, ale miasto chciałem wieczorem zobaczyć. Poszliśmy więc. Ja skupiłem się na piwie i gadaniu z Niemcem a nie na meczu. Za to nasz drugi kompan jeden z Bośniackiej ekipy zaczął mnie denerwować. Był to typowy przedstawiciel emigracji, który nie mógł zmieścić w głowie, po co my się tak męczymy. Po co taki wyjazd? Dla niego byliśmy debilami, którzy zamiast w wakacie zarabiać euro (żeby wymienić Golfa „dwójkę” na „trójkę”) wydajemy je jak idioci. Poza tym strasznie zaczął nas namawiać na iście do klubu, na co ja nie miałem ochoty, bo do takich miejsc chodzę rzadziej niż do kościoła. Odłączyliśmy się od Niemca i Bośniaka, wypiliśmy jeszcze jedno piwko i poszliśmy spać. Jest to trochę irytujące, że jak płacę za nocleg w hostelu to przeważnie nic się nie wyśpię, bo imprezuje do rana, ale taka już specyfika tych miejsc.



 Ciężkie podjazdy 
 
 Energii trzeba dostarczyć 
 
 Woda miała temperaturę około 3 cm ;) 
 
 Zjeżdżamy z gór 
 
 Jesteśmy w stolicy Słowenii 
 
Od rana natomiast zwiedzanie Lublany. Nie powiem: na lekkim kacu. W stolicy Słowenii byłem dawno temu. Pamiętam, że pogoda była wtedy paskudna i tylko pobieżnie miasto zwiedziłem. Ale na centrum wcale nie trzeba dużo czasu. Miejsce do zwiedzenia w jeden dzień i to spacerowym krokiem. Zamek, kilka zabytkowych kościołów, słynny smoczy most i w sumie tyle. Przyjemna stolica na relaks. Ceny niestety podwójne w porównaniu z resztą Słowenii. Pod wieczór zebraliśmy wszystkie graty, załadowaliśmy na rowery (zrobiliśmy pranie!!) i ruszyliśmy za miasto na nocleg. Po jakiś 40 km znaleźliśmy rewelacyjne misce nad czystą rzeką i po raz kolejny ugotowaliśmy słynny gulasz z warzyw i sera, tym razem w wersji z ogniska żeby trochę gazu w butli zaoszczędzić. Należało też opracować plan na dzień następny.


 Centralny plac miasta
 
 Słynny "Smoczy Most" 
 
 Niecodzienny happening 
 
 Relaks w knajpie 
 
 Widok ze wzgórza zamkowego 
 
 Nocleg za rogatkami miasta
 
Cel: Jezioro Bohinjsko w samym centrum Triglawskiego Parku Narodowego. Zdecydowaliśmy, że jedziemy trasą krótszą, ale przez góry. Mieliśmy wspaniałe widoki i wyjechaliśmy na ponad 1100m n.p.m. dla mnie to był jednak strasznie irytujący dzień. Zjeżdżając z góry pękła mi dętka. Właściwym słowem byłoby: wybuchła. Wymieniłem ją błyskawicznie na nową, ruszyłem i po 500 m to samo. Okazało się, że od gorąca zsunęła mi się taśma ochronna na wewnętrznej części rafki. Nie miałem jej, czym zastąpić, więc trzymając kciuki wymieniłem ostatnią dętkę i zjechałem na dół, gdzie towarzysze podróży czekali na mnie w pierwszej knajpie. Sfrustrowany usiadłem w knajpie zamówiłem piwko, wypiłem pół jednym haustem i usłyszałem jak powietrze z koła ucieka po raz trzeci… Jak się uspokoiłem wsiadłem na rower Anety, pojechałem do pobliskiej stacji benzynowej, kupiłem zestaw sześciu taśm izolacyjnych, z czego do naprawy użyłem dwóch, załatałem dętkę i stawiając rower na kołach oznajmiłem otrzepując ręce z brudu: „Teraz to musi k…. działać”. I mniej więcej działało. Dojechaliśmy już bez ekscesów do miejscowości Ukacn nad samym jeziorem. Trzeba było niestety przepłacić za pole namiotowe (12 euro), bo w okolicy wszędzie park narodowy a mandaty za biwaki w parku na dziko są ogromne. Przyjechaliśmy, rozbiliśmy namioty i zaczęło lać. Cały czas ulewa. My wypiliśmy kilka piwek i poszliśmy spać.


 Za czym...???!!!
 

 Siermiężny podjazd 
 
 Zjazd to miał być relaks ale trzy złapane gumy skutecznie go popsuły...

Od rana dalej pogoda okropna: pada, ciemno, brzydko. Pole drogie strasznie, ale zdecydowaliśmy, że zostajemy. Dzień wykorzystamy na wycieczkę do pobliskiego Bledu słynącego z kościoła na wyspie, który jest na większości pocztówek ze Słowenii. Ja miałem też misję kupienia dętek, bo już nie miałem ani jednej nieużywanej. Do Bledu dojechaliśmy stopem ze strażnikiem parku, który nas zmartwił mówiąc, że taka pogoda utrzyma się dwa tygodnie. W Bledzie chwile zwiedzania i knajpka. W lokalu poznajemy grupę rowerzystów z UK jadących już 3 tygodnie na jakiś festiwal w Chorwacji. Fajna, zajawiona ekipa. Szkoda, że jadą nie tam gdzie my. Potem powrót na stopa. Nie szło nam łapanie, ale w końcu zatrzymała nam się przemiła kobieta, która pojechała z nami specjalnie inna drogą żeby nam pokazać skansen. Po powrocie na pole od razu zaczęło lać. Znaleźliśmy małe zadaszenie i gotowaliśmy obiad, gdy na miejsce przyjechał cały autobus studentów przyrody z Pragi. Wspaniale, w końcu Słowianie hehe. Oczywiście komitywa została nawiązana natychmiast. Impreza rozkręciła się w najlepsze, gdy pojawiły się różne czeskie specyfiki ułatwiające kontakty międzyludzkie. „Jożyn z Bażyn” odśpiewany również został i kilka innych zajebistych czeskich przebojów, które pokochałem od pierwszego usłyszenia. Faktycznie: Polacy z Czechami są jak bracia. Oczywiście ulewa nie ustąpiła ani na moment. Grupka Czechów podjęła próbę rozbicia namiotów, ale skończyło się to tak, że wszyscy studenci spali schowani w prysznicach, w knajpie i altankach. Nie wiem, o której impreza się zakończyła. Śpiąc jednak smacznie w namiocie, nad ranem obudziło mnie kapanie na głowę. Okazało się, że ulewa była na tyle duża, że namiot przekroczył swoją odporność na wodę i po prostu zaczął przeciekać, czego skutkiem była wielka kałuża w nogach namiotu.


 Jezioro Bohinjsko


 Bled



 Ciekawe atrakcje w okolicy jeziora 
 
Impreza z czeskimi studentami 

Od rana, na szczęście, już świeciło słońce, więc zaczęliśmy suszyć wszystkie rzeczy. Koło południa udało nam się ten cały bałagan ogarnąć i w końcu ruszyliśmy z tego pechowego dla nas miejsca. Wracaliśmy znowu do Bledu. Tam ulewa i trzy godziny przerwy. Potem kilka kilometrów i kolejna burza. Ciężko było zachować optymizm i pogodę ducha. Pod wieczór jednak było najgorzej. Zrobiliśmy zakupy w jakiejś mieścinie z myślą o wieczornym relaksie. Ścieżka rowerowa prowadzi nas ładną trasą w dolinie u progu parku narodowego. Jednak droga rowerowa urwała się nagle (brak mostu na rzece) i trzeba wracać 10 km… Zaczyna padać deszcz. Pytamy o możliwość przespania się u kogoś na ogrodzie a wszyscy mówią nam o jakimś polu namiotowym za 15 km. Leje coraz bardziej, miejsca na nocleg nie widać. Już ciemno. Na szczęście udałem się za przydrożny murek za potrzebą i okazało się, że jest miejsce na spanie. Czyjaś łąka, ale za to ładnie osłonięta. Leje cały czas, więc odbyło się błyskawiczne rozkładnie namiotów.  W środku kolacja i miejscowa wódeczka na poprawę morale.



 W końcu wyszło słońce 
 
 Suszenie namiotów i nie tylko 
 
 Gdzieś na trasie 
 
 Deszcz padał często ale należało zachować optymizm. 
 
Od rana leje, ale co robić? Trzeba ruszać. Przed południem w naprawdę kiepskiej pogodzie docieramy do granicy z Włochami. W pierwszym włoskim mieście pizza i winko. Poprawiło nam to humory jednak nie zmieniło pogody, która cały czas straszyła deszczem. Na szczęście pod wieczór się poprawiło, wyszło słońce. Zarządziliśmy, że dziś nocleg będzie wcześniej. Znaleźliśmy miejsce już koło 16 pod starym kolejowym wiaduktem. Oczywiście głównym punktem popołudnia było suszenie namiotów i całego dobytku zalanego w noc poprzednią. Do tego kolejna flaszeczka rumu na rozgrzewkę. Jak nie trudno się domyślić rumu brakło i nasz bohater dnia: Damian wybrał się na poszukiwanie alkoholu. Nie było go bardzo długo, ale wrócił z 1, 5 litową flaszką wina i historią jak to przejechał przez wyludnione wsie 15 km w jedną stronę a flaszkę dał mu w prezencie Polak.


 Włoska granica 
 
 Cały czas "straszyło deszczem" 
 
 Wczesny popas i kolejne suszenie dobytku

W dniu następnym jakby świat stał się dla nas łaskawszy. Pogoda od rana ładna, cały czas z górki i trasa rowerowa… Zdecydowanie najlepsza, jaką jechałem w życiu. Pomysł genialny: przed kilkunastoma laty była to trasa kolejowa, którą zamknięto. Zamiast torów położono asfalt, namalowano pasy i ścieżka rowerowa gotowa. Oczywiście biegnie ona tak jak kolej, czyli tunele, mosty, stacje pozostały. Tunele podświetlone, mosty z rewelacyjnymi widokami. I cały czas z górki…. Nic lepszego rowerzysta sobie wymarzyć nie może. Mi nawet nie popsuła humoru kolejna złapana dętka, ale że było to z mojego niedopatrzenia a nie z jakiejś kolejnej usterki, więc nie zaprzątało mi to głowy. Na trasie poznaliśmy też sympatycznego pana po 60 na rowerze, który jest zapalonym turystą rowerowym. Jak my tylko, że już zdołał przejechać pół świata. Opowiadał nam o europejskich krajach najlepszych na rower i o swojej 3 miesięcznej wyprawie przez Amerykę Północną. Podziwiam. Spotkaliśmy się w knajpce, która kiedyś była stacją kolejową i miała w środku mini muzeum. Rewelacja. Ten samotny rowerzysta pokazał nam też miasto Venzone, do którego pewnie nigdy byśmy nie trafili. Miasto jak tysiące włoskich mieścin z tym, że ma za sobą tragiczną historię. W 1976 miasto to zostało całkowicie zniszczone podczas trzęsienia ziemi podobnie jak cały ten region. Venzone jednak odbudowano z tych samych kamieni i teraz wygląda tak jakby nic się tu nie wydarzyło. Dalej ma ten włoski, górski klimat w przeciwieństwie do okolicznych miejscowości, które są jak nowe. Piękne miasto i warto do niego wstąpić, choćby na chwilę. To był też moment, gdy zacząłem sobie zdawać sprawę, że nasza wprawa zbliża się od nieuchronnego końca.








 TAKA trasa rowerowa!!!




 Venzone

Do morza miesimy niewiele ponad 100km i od tego momentu w zasadzie został powrót. Trasa nad morze bardzo ładna, coraz mniejsze góry, coraz bardziej płasko, winnice, pola rzeki. Inny krajobraz niż ten dotychczasowy. Miastem docelowym okazał się mały kurort Grado. Na nasze nieszczęście kurort ten przeznaczony był raczej dla rodzin z dziećmi niż młodzieży toteż uciekliśmy z niego jak najszybciej. Odpowiadające nam pole namiotowe znaleźliśmy w pobliskim Monfalcone. Tam spędziliśmy cały dzień na raksie. Picie wina, smakowity obiad, delegacja do sklepu i dalsze picie wina. Potem finał Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej (tak ja też oglądałem) w towarzystwie Niemców. Pod koniec mogłem zobaczyć jak to jest być kibicem drużyny, która faktycznie coś w tą piłkę kopać potrafi hehe. I trzeba było kłaść się spać, bo następny dzień znowu wsiadamy na rowery i jedzmy do granicy ze Słowenią. Żal mi było opuszczać Włochy. Mam jakiś dziwny sentyment do tego kraju. Na pewno jest piękny, niesamowicie zróżnicowany. Poza tym uwielbiam włoskie jedzenie i wino. Słowenia i jej wysokie ceny jednak czekają, trzeba jechać.

 Piękne te Włochy
 Nocleg w okolicach Grado 

 Relaks nad morzem 
 
 I znowu w drodze...

We Włoszech kupiliśmy dużo jedzenia, dlatego liczyłem na jeszcze parę dni znakomitej kuchni. Okazało się, że po dwóch dniach wszystkie suszone pomidory i oliwki zniknęły… Wino wyparowało zaraz po przekroczeniu granicy hehe. Pierwszy nocleg po powrocie na Słowenię był bardzo ciekawy. W miejscowości na końcu świata spotkaliśmy jednego człowieka. Rowerzystę. Austriak postanowił z nami obozować i opowiedział nam kilka niezwykłych historii ze swojego życia. Np. jak to z kuzynem szli na piechotę do Maroko albo jak to samotnie jechał rowerem przez Indie. Dodam jeszcze, że gość żywił się wyłącznie owocami i warzywami. Ja bym na takiej diecie długo nie pociągnął hehe.




 Słowenia po raz drugi


Kolejny dzień to już inna bajka. Odkąd ostatni raz byłem w Słowenii bardzo spodobały mi się tamtejsze jaskinie.  Byłem w Skocjańskiej Jamie, ale nie zdążyłem zobaczyć jeszcze słynniejszej Jaskini Postojnej. Tym razem postanowiłem to naprawić i tym samym odfajkować większość (jak nie wszystkie) największych atrakcji turystycznych Słowenii. Nie musieliśmy nadrabiać wielkiej ilości kilometrów, bo w zasadzie było nam przez Postojną po drodze. Przed południem byliśmy na miejscu. Cena biletu 22 euro jest przegięciem, ale cena wprost proporcjonalna do standardów w Słowenii. Czy warto? 22 eurto to cholernie dużo, ale jaskinia jest na pewno wyjątkowa. 15 minutowa przejażdżka kolejką do centralnej sali. A tam cuda zapierające dech. Ciężko opisać słowami i ciężko oddać za pomocą zdjęć. To trzeba po prostu zobaczyć. Niesamowite miejsce. Wycieczka kończy się w wielkiej sali koncertowej skąd pociąg zabiera nas ponownie na powierzchnię. Coś wspaniałego. Miejsce warte odwiedzenia, choć nawet po wyjściu uważałem, że te 22 euro to zdecydowanie za dużo. Dzień zwiedzania jaskini był też dniem, kiedy powoli czas naszego wyjazdu zaczął dobiegać końca. Żeby dotrzeć do umówionego miejsca spotkania z Patrykiem musieliśmy podjechać trochę pociągiem. Z Postojenj pojechaliśmy do miejscowości przy granicy z Węgrami – Murskiej Soboty. Pociąg nie był tani, nie był też punktualny w związku, z czym plan podróży nam się posypał i zamiast być pod wieczór na miejscu do Muskeiej Soboty dotarliśmy dopiero późną nocą. Znaleźliśmy nocleg i na następny dzień kolej na Węgry.







 Jaskinia Postojna

Nie lubię tego kraju. Dziwny język, dziwna waluta i ludzie też jacyś tacy nieprzyjaźni. Oczywiście nikt do nas wrogo nie był nastawiony. Chodził mi raczej o to, że Węgrzy są strasznie zamknięci na inne nacje i bardzo trudno się z nimi porozumieć. Krajobraz też jakiś się zrobił monotonny… Tyko te słoneczniki… No nuda była. Dodatkowo frustrował brak, jakichkolwiek ścieżek rowerowych (na mapie były) i zakaz jazdy rowerami po drodze w centrach miast i wsi. Pomysł absurdalny, ale władze pilnują żeby przepisów przestrzegać, czego doświadczyliśmy. Nie miałem ochoty jeździć po tych Węgrach. Żadnej przyjemności z tego nie czerpałem. Mieliśmy pierwotnie dojechać do Budapesztu, ale ostatecznie zatrzymaliśmy się na polu namiotowym około 100 km przed Budapesztem niedaleko miejscowości Székesfehérvár (nie mam pojęcia jak to się wymawia). Okazało się, że w przyjemnej wiosce blisko jeziora jest festiwal muzyki rockowej, więc dwie noce spędziliśmy na picu wina i jedzeniu Langosów. Patryk zjawił się po nas w niedzielę 20 lipca rano. Załadowaliśmy rowery na samochód i rozpoczęliśmy długą drogę powrotną do normalnego życia.


 Węgierska granica

 W oczekiwaniu na transport do rzeczywistości

Jeśli miałbym się pokusić o podsumowanie. Ta trasa była moją czwartą długodystansową trasą rowerową po Europie. Przejechałem około 1600 km, zdobyłem największe góry. Była to zdecydowanie trasa najtrudniejsza, ale i najbardziej zróżnicowana.
Austria jest krajem doskonale przygotowanym na przyjecie turysty rowerowego. Doskonale oznaczone trasy, pomocni ludzie i przede wszystkim wysoka kultura rowerowa. To są rzeczy, na które w Polsce jeszcze długo będziemy czekać. Zaskoczyły mnie też ceny. Drożej jak w Polsce to oczywiste, ale naprawdę nie było tak źle. Sklepy doskonale wyposażone i nawet jak coś było drogie (np. pomidory) można było kupić coś tańszego (np. ogórki). No i oczywiście wyśmienite piwo.
Słowenia to bardzo ładny kraj, ale drogi. Mało produktów na półkach sklepowych, niewielki wybór i zasadniczo mała ilość marketów to minusy, na które rowerzysta zwraca uwagę. Ceny biletów wstępu, biletów kolejowych, noclegów czy ceny w restauracjach przyprawiały nieraz o ból głowy i uszczuplały budżet wyprawy w sposób błyskawiczny. Kraj ładny, ale nie ma w nim nic wyjątkowego.
Włochy. Kraj wielbicieli pizzy i wina. Ceny przyzwoite, mili ludzie, piękne widoki. To wielkie zalety. Choć minus jest taki, że włosi nie bardzo rozumieją, po co taka wyprawa. Kto jest na tytle szalonym, że zamiast siedzieć i popijać winko na plaży decyduje sie na taką poniewierkę? To często spotykana reakcja.
Węgry. Nie lubię tego kraju, nie polecam. Jak ktoś już widział Budapeszt i Eger to może sobie spokojnie darować turystykę w kraju papryczki. Choć papryczka znakomita.
Już wypatruje na horyzoncie kolejnego wyjazdu rowerowego… Parę pomysłów już mam….



Inne zdjęcie rowerzystów