środa, 26 czerwca 2013

Dookoła Sycylii



Ten wyjazd był nieco inny niż dotychczasowe. Zwykle to ja dzwoniłem, pytałem, namawiałem do wyjazdu. Tym razem to koleżanka Małgorzata odwiedziła mnie w pracy i oświadczyła, że ona i jej ekipa kupili tanie bilety na Sycylię. Ponoć zaplanowane jest zwiedzanie wyspy samochodem oraz wyjście na Etnę. Na początku stwierdziłem, że pomysł super, ale daleki byłem od podejmowania jakichś wiążących decyzji. Tym bardziej, że wyjazd rowerowy zbliżał się wielkimi krokami i to na tą eskapadę odkładałem fundusze. Z ciekawości postanowiłem jednak zerknąć na cenę biletu. Wchodzę na stronę Ryanair a tam cena niezmienna: 174 zł w dwie strony. No żal nie skorzystać. Gośka oświadczyła, że miejsce się dla mnie znajdzie i żebym natychmiast bilet kupował. Kupiłem więc. Taka moja asertywność hehe. Wylot z Rzeszowa, więc super. Stwierdziłem: „Jasne, że jadę” hehe. Potem jednak obawy zaczęły się mnożyć. Po pierwsze znałem tylko część osób z tego wyjazdu. Nieczęsto jeżdżę z ludźmi, których kompletnie nie znam, bo nie wiem, czego się po nich spodziewać. Jakoś wolę sprawdzone ekipy. Sprawa druga to fakt, że nie ja byłem głównym organizatorem. Trochę mnie to martwiło, bo zwykle to ja wymyślam trasy, program zwiedzania i tak dalej. Nie wiedziałem jak sobie poradzę z faktem, że będę musiał stanąć grzecznie w szeregu hehe. Na szczęście okazało się, że reszta ekipy jest nad wyraz zapracowana, więc mi przypadło zaplanowanie całej marszruty po wyspie. Czemu nie? Przynajmniej na mapie zwiedzania znajdą się miejsca, które mnie interesują najbardziej. Oczywiście wszystko się skomplikowało w trakcie, ale o tym później.
Przyszedł w końcu dzień 19 czerwca. Wieczorem spotkaliśmy się na mieszkaniu u Małgorzaty. To był punkt zborny naszej wyprawy. Tam zjechali się jej uczestnicy z całej Polski. Ostatnie przepakowywania, łyczek jakiegoś ziołowego specyfiku i w drogę na lotnisko. Zostawiliśmy samochody na parkingu i poszliśmy się przeciskać przez bramki. Gośka bardzo boi się latania, więc po drugiej stronie bramek naciskała na wizytę w sklepie. Skończyło się to na dwóch wiśniówkach wymieszanych pół na pół z Coca Colą. Ja po tym specyfiku poczułem lekkie szumienie w głowie natomiast, byli i tacy, co przespali większą część lotu a i długo po wylądowaniu impreza kręciła się dla nich dalej hehe. Na lotnisku w Trapani trzeba było pożyczyć samochody. Formalnościami zajmował się Karol. Pożyczył dwa samochody, ale okazało się, że jest problem. Można z jednej karty kredytowej pożyczyć dwa pojazdy, ale okazuje się, że tylko osoba płacąca ma prawo nimi kierować. Za dodatkowego kierowcę należy zapłacić ekstra 12 euro za dzień. Musieliśmy to zrobić, bo nie da się tak szybko Karola sklonować. Dziwny przepis (czy też wymóg) tak, że radzę na przyszłość uważać jak zaklepujecie auto w Hertzu. Gdy wsiedliśmy do samochodów było już zdrowo po 11 w nocy. Plan był taki żeby przejechać na północ w okolice miejscowości  San Vito Lo Capo. Z Trapani do tej mieściny jest niecałe 40 km, więc za chwilę byliśmy na miejscu. Tam pierwsza kąpiel w morzu, pierwsza wizyta w knajpce. Po wypiciu piwka (część winka) pojechaliśmy za miasto, jeszcze bardziej na północ, żeby znaleźć miejsce na nocleg. W nocy trochę ciężko jest ze znajdowaniem takich miejsc, ale za pomocą GPSa i intuicji trafiliśmy na szutrową drogę prowadząca nad morze. Wyciągnęliśmy śpiwory i spaliśmy nad samym brzegiem. Szum morza i lekka bryza utulały do snu, niestety ataki komarów przysparzały o koszmary hehe. 
Tak naprawdę dopiero rano okazało się, w jakim malowniczym miejscu udało nam się zanocować. Na horyzoncie stara latarnia (albo, co innego, ciężko stwierdzić, bo w ruinie) a wokoło góry. Nie były to jakieś wielkie szczyty, ale wcinając się w morze robiły naprawdę imponujące wrażenie. Poranne foty wyszły rewelacyjnie, choć byłyby lepsze jakbym wstał z godzinę wcześniej. Tak mi się jednak dobrze spało, że nie dałem rady zwlec się na wschód słońca. Ot historia życia hehe. Zawsze tak mam. No prawie zawsze. Dobra, ale wracając do wyprawy. Wsiadamy w samochody i obieramy kierunek na Palermo. Palermo to był mój wymysł. Miasto jak miasto. We Włoszech takich miast jest na pęczki. Ja sobie wymyśliłem najbardziej makabryczną atrakcję tego miasta, czyli Katakumby. Ale zanim dojechaliśmy do miasta obowiązkowym punktem programu był plażing. Ja nie jestem jakimś specjalnym wielbicielem leżenia na plaży, ale gdy nie trwa to tydzień to jestem za. Szczególnie, że przyroda piękna i pogoda perfekcyjna. Jakoś zupełnie „na pałę” wpadliśmy na to miejsce. Analizujemy mapę: „Tu droga biegnie blisko brzegu. Jedziemy.” Z głównej trasy zjechaliśmy w boczną, potem w jakiś szuter, potem w jakiś jeszcze większy szuter aż do momentu, w którym droga stała się dla naszych pojazdów nieprzejezdna. Wyszliśmy z samochodów i poszliśmy nad morze. Tam plaża trochę kamienista, dojście do wody niezbyt przyjemne. Ja poszedłem sobie z aparatem nieco w prawo i natknąłem się na zajebisty cypelek. Trzeba było wykazać się niewielkim kunsztem alpinistycznym żeby tam zejść, ale miejsce idealne. Mała plaża w zatoczce otoczonej z każdej strony skałami. Woda krystaliczna. Znowu miałem zabawę, bo Karol miał tego świetnego „pancernego” Nikona, którym można robić foty pod wodą. Muszę sobie, w końcu takiego sprawić, bo zabawa jest przednia. I właśnie na zabawie nam to przed i popołudnie minęły. Jakiś „obiadek” i już zacząłem cisnąć żeby jechać do tego Palermo (bałem się, że mi katakumby zaryglują). Z tego miejsca była około godzina drogi do miasta. Zostawiliśmy samochód na parkingu i pomaszerowaliśmy do Katakumb. Ale żeby nie było tak ładnie i pięknie to tu trzeba było się zatrzymać, bo „gelato”, bo woda… Wiadomo, że różni ludzie, różne potrzeby. Dlatego uważam, że najlepiej jeździć na wyprawy, w których uczestniczy maksymalnie 4 osoby. 4 osoby to taki złoty środek oczywiście jak dla mnie. Są ludzie, którzy uważają, że im więcej tym lepiej. Ja się do nich nie zaliczam. Cały czas się bałem, że mi te Katakumby zamkną, więc najpewniej ktoś sie też wkurzył na mnie, że tak cisnę hehe. Cóż. Życie. Oczywiście okazało się, że jak doszliśmy na miejsce (na szczęście na czas) to nie wszyscy reflektują na wchodzenie do środka. Tak to już jest wszystkim nie dogodzisz: jedni są ci wdzięczni, że znalazłeś takie dziwaczne miejsce do zwiedzania a inni mają cię, co najmniej, za dziwaka hehe.  Ja się już do tego przyzwyczaiłem. W środku naprawdę zajebisty klimat. Kręcą mnie takie miejsca. Jest w nich coś takiego, co skłania do refleksji. Patrzenie na śmierć oswaja człowieka z myślą, że jego egzystencja na tej planecie jest mocno ograniczona. Ponieważ ja jestem z tych, co twierdzą, że po wyciagnięciu kopyt zakopią mnie w ziemi i koniec, to miejsca takie motywują mnie do jeszcze większej aktywności za życia. Ale dość już tych filozoficznych wywodów. Palermo to miasto jak miasto, ale Katakumby odwiedzić warto. Wstęp to chyba 3 euro, ale wrażenia zostają na całe życie. Polecam. Zwinęliśmy się stamtąd dość szybko po wyjściu z Katakumb. Zrobiliśmy zakupy i pojechaliśmy już pod główny punkt programu wycieczki, czyli wulkan Etna. Już z daleka było widać jego majestatyczny zarys. Strasznie ta góra rozpaliła moją wyobraźnię. Ja jestem średnim wielbicielem łażenia po górach. Dawniej miałem większą frajdę z włażenia i złażenia ze szczytów, obecnie mnie to delikatnie mówiąc denerwuje. Oczywiście podziwiam ludzi, którzy wyłażą na wysokie szczyty, ale ja jakoś tego unikam. Chyba, dlatego że nienawidzę wnosić ciężkiego tobołka pod górę a jeszcze bardziej nienawidzę go z tej góry znosić. Tu jednak było inaczej…

 Pierwsza noc na wyspie

Widoki o poranku

W drodze do Palermo

Plaża

Palermo





Katakumby

Przespaliśmy się w przyjemnym lasku u podnóża góry. Pobudka miała być skoro świt, ale nie była. Ja, tym razem, byłem za tym żeby się zebrać w miarę wcześnie, jeśli chcemy wyjść na sam szczyt. Oczywiście liczne towarzystwo to liczne problemy i stało się tak, że wyjechaliśmy z obozowiska jakoś przed 10 a na szlak weszliśmy dopiero koło 11. Wygląda to mniej więcej tak, że podjeżdża się samochodem na wysokość prawie 2000 m n.p.m. jest tam informacja turystyczna (ciekawa galeria zdjęć z wybuchu Etny) i parking. Z tego miejsca idzie się pod górę do schroniska na wysokości 2400m n.p.m. droga jest ciężka. Idze się po drobnych kamieniach (na pewno mają one jakąś wymyślną geologiczną nazwę) pod bardzo stromą górę. Czasem na dwa kroki w górę jeden się zjeżdża w dół. Męczące niesamowicie. Ja się spociłem okrutnie, ale wyszedłem. Jak ktoś ma jeszcze mniej motywacji do łażenia po górach to jest opcja kolejki linowej (20 euro). Po jakichś dwóch godzinach dolazłem w końcu zmachany do schroniska. Tam skromna przekąska, chwilę odpoczynku i idziemy dalej. Z tego miejsca jeżdżą też zajebiste terenowe ciężarówki. Sporo to kosztuje, ale wygląda na niezła frajdę. Kasy jednak nie miałem za wiele, więc poszedłem z buta. Ze schroniska już droga bardziej relaksacyjna. Dalej te maleńkie kamienie wdzierające się do butów i wszędobylski pył, ale idzie się przyjemnie. Ja sobie spacerowałem z koleżanką Kaśką, której już chwilę nie widziałem i w końcu była okazja pogadać. Kaśka namówiła mnie na „skrót”, który okazał się karkołomnym podejściem po kolana w pyle, ale jej zaufałem. W końcu ona to zapalona alpinistka a ja cóż… Góry to ja wolę z dołu oglądać hehe. Ale wylazłem jakoś. Spocony, umorusany i wymęczony jak koń po westernie… Okazało się, że doszliśmy pierwsi. To też mi się nie zdarza hehe. Wygląda to tak, że dochodzi się do wysokości 2800 m. n.p.m. (mniej więcej) i tam jest „szlaban”. Wyżej można wejść jedynie z przewodnikiem. My byliśmy na miejscu jakoś po 16 i żadem przewodnik nie chciał już z nami iść (a mówiłem rano żeby szanowne 4 litery z namiotu podnosić wcześniej). Pokręciliśmy się, więc po okolicy. Tam są mniejsze kratery, ale dymi się z nich równie mocno. Ja chciałem zobaczyć „żywą” lawę wydobywającą się z trzewi ziemi. Cóż, następnym razem. Ale wrażenia mocne. Zapach siarki, niesamowite kolory wulkanicznych wyziewów, ciepła ziemia… Magia. Jakbym się miał drugi raz tarmosić na górę tej wysokości to musiałby być to wulkan. Inaczej nie idę. Już jak schodziłem to wykluł mi się w głowie plan wyjścia na Wezuwiusz. Niedługo ten plan zapewne zrealizuje. Zejście to już spacerek, choć stroma trasa poniżej schroniska napsuła mi sporo krwi, bo cały czas do butów sypie się żwir. Założyłem nawet skarpetki na buty żeby się trochę ochronić. Nic to nie pomogło, bo żwir zaczął się sypać do skarpetek i było jeszcze gorzej. Ja byłem zachwycony, ale niektórzy odczuwali niedosyt. Ja pie…! Jaki niedosyt? Zajebiście było. Jak ktoś czuje niedosyt to trzeba było wcześniej wstać (i ja to pisze, niesamowite hehe). Zjazd samochodem z góry to też dobra atrakcja. W koło pola lawy, starsze i młodsze. „Kosmiczne” widoki. 

 Etna

 Podejście do schroniska

 Terenowe ciężarówki

 Etap drugi




Krater
Jednak to nie koniec atrakcji dnia. Jeszcze pojechaliśmy zobaczyć miasto (miasteczko właściwie) Taormina. Pogubiliśmy się po drodze, bo jeden samochód pojechał w prawo a drugi w lewo na jednym ze skrzyżowań. Na szczęście mieliśmy dobrą komunikację i szybko udało się nam odnaleźć.
Walkie talkie na takim wyjeździe się przydaje. Dojeżdżamy do Taorminy i idziemy na spacer. Mieścina naprawdę zajebiście położona. Widoki zapierające dech w piersiach. Są tam ruiny amfiteatru. Nie poszedłem, bo ruiny amfiteatru już widziałem. Poszedłem sobie za to na browarka hehe. Miasto jest mikroskopijne, więc niewiele jest tam do zwiedzania. Liczyłem na to, że szybko wejdę do morza, bo byłem cały czarny od pyłu i śmierdziałem tak, że wstyd było siedzieć w restauracji hehe. Okazało się, że ekipa miała jednak inne plany. Jedni chcieli jeść, inni chcieli zwiedzać, jeszcze inni nie wiedzieli, czego chcieli hehe. Ja już trochę się wnerwiłem takim bezcelowym łażeniem wte i wewte i chciałem jechać już nad morze. Zresztą nie tylko ja. Kaśka też była w moim sojuszu hehe. Okazało się, że jeszcze trzeba było spędzić z tym malutkim mieście 3 godziny żeby kolektyw zdecydował, że ruszamy. Wspominam wielokrotnie o tym i będę to powtarzał do znudzenia. Nienawidzę szukać miejsca na nocleg po zmroku. Oczywiście okazało się, że moje przewidywania były słuszne. Wybrzeże w tej okolicy jest ekstremalnie skomercjalizowane i znalezienie skrawka dzikiej plaży graniczy z cudem. Po prawie (albo ponad) 2 godzinnym poszukiwaniu udało nam się znaleźć kawałek przyzwoitej plaży. Byłem ekstremalnie głodny i brudny, więc nie byłem w najlepszym humorze. Plaża okazała się przyzwoita. Wziąłem, więc przybory kąpielowe polazłem kawałek dalej i bez zbędnego odzienia poszedłem się pluskać w wodzie. Co ciekawe jedynie niewielka część wycieczki poszła w moje ślady. Nie rozumiem, dlaczego. Na kolację sałatka i winko. Trochę mi ciśnienie zeszło. Bladym świtem natomiast poszedłem za potrzebą. Koło plaży był niewielki lasek więc udałem się w tamtą stronę. Okazało się, że w środku tego lasku było fantastyczne miejsce na obóz. Krąg na ognisko, ławeczki nawet mała altanka ze stolikiem. Miejsce na nocleg i imprezkę idealne. Jakbyśmy byli na tej plaży przed zachodem słońca… Ale już nie chciałem dolewać oliwy do ognia bo odniosłem wrażenie, że grupa wycieczkowa dzieli się i tak na dwa obozy. Ja i Kaśka oraz reszta. 
To był nasz dzień ostatni na wyspie, więc ładujemy się do samochodów i jedzmy zobaczyć kolejną atrakcję. Dolina Świątyń leży w okolicach miejscowości Agrigento i w zasadzie są to ruiny, ale wyjątkowe. Jest to miejsce gdzie zachowały się w bardzo dobrym stanie starożytne greckie świątynie. Nie jest to jednak kupa kamieni z tabliczką „Świątynia Zeusa V w. p.n.e.” ale faktycznie świątynie z kolumnami i fragmentami dachów. Wstęp 10 euro, ale według mnie warto. Te ruiny są naprawdę dobrze zachowane i malowniczo położone. Na takie miejsce warto wydać kasę. Łażenia jest tu też sporo. Ja polazłem własnym tempem, czytałem informacje, robiłem fotki. Przeszedłem całość i zacząłem wracać a reszta wycieczki była gdzieś w połowie. Upał był zabójczy tego dnia a cienia nie za wiele, więc po dwóch godzinach łażenia znowu miałem ochotę na kąpiel w morzu. Musiałem jednak się wstrzymać, bo wycieczka postanowiła dokładnie zgłębiać tajemnice historii starożytnej Grecji. Znalazłem, więc sobie przyjemne miejsce pod murem koło pompy. Ułożyłem się wygodnie i postanowiłem uciąć sobie mała drzemkę. Wycieczka wracając na szczęście mnie obudziła i zabrała ze sobą.  Po historii czas i na relaks. Znalazłem w Internecie fajną atrakcję: Schody Tureckie. Nie jest to zbyt popularne miejsce albo popularne, ale bardziej wśród miejscowych. Jest to przepiękna plaża z klifami wapiennymi o kolorze świeżego śniegu. Naprawdę malownicza miejscówka. Ludzi trochę tam było, ale bez przesady. Zważywszy, że to początek sezonu. Tam odbył się kolejny plażing, jedzenie arbuzów i popijanie winka. I w zasadzie tak było do wieczora. Błogie lenistwo, robienie zdjęć i spacerowanie po okolicy. Gdy słońce zaczęło zachodzić, my zaczęliśmy się zbierać. Do Trapani jeszcze kawałek drogi a samolot odlatuje już o 6 rano. Jakoś po północy dotarliśmy do Trapani. Zatankowaliśmy nasze pojazdy do pełna. Znaleźliśmy parking koło morza. Cześć poszła zwiedzać, cześć poszła spać na plaże a ja walnąłem się w samochodzie i od razu zasnąłem. Koło 4 dopiero mnie obudzili. Przyjazd na lotnisko, oddanie samochodu, odprawa i za chwile lądujemy w Rzeszowie. 

 Dolina Świątyń

Schody Tureckie

Żeby to tak wszystko logicznie podsumować:

Wyjazd był naprawdę tani. Za samolot zapłaciliśmy 174 zł, wynajęcie samochodu (łącznie z paliwem) to około 60 euro na osobę, jedzenie i picie niedrogie, bo to Włochy. Zwiedzanie za pomocą pożyczonego samochodu to świetny pomysł. Jeżdżąc publiczną komunikacją nie udałoby się zobaczyć nawet płowy z tego, co zwiedziliśmy. Czasu i pieniędzy oszczędza to mnóstwo. Co do miejsc to na pewno polecam Katakumby, Tureckie Schody i oczywiście Etnę. Etna nie jest jakimś szczególnie trudnym technicznie szczytem. Jak ja sobie poradziłem to każdy da sobie radę hehe. Co do ekipy to nie zmieniłem zdania: ja lubię jeździć mniejszą i sprawdzoną kompanią.