piątek, 30 marca 2012

Słów kilka o Izraelu

Jak się trafi okazja to należy z niej skorzystać, jak się nie skorzysta to można żałować. Na przełomie koku 2011 i 2012 nadarzyła mi się sposobność zobaczenia Izraela. Siostra mojej kumpeli Magdy wyleciała na pół roku studiować do Tel Awiwu i Magda szukała kogoś do towarzystwa w podróży. Zdecydowałem się jej towarzyszyć, choć nie bez obaw. W sumie to była moja pierwsza podróż poza Europę, pierwszy lot samolotem i pierwszy tak egzotyczny kraj. Dodatkowym argumentem było to, że sam Izrael od zawsze mnie fascynował. Jest to dziwny kraj w dziwnym miejscu. Tyle niewiarygodnych rzeczy tam się dzieje i działo się wcześniej. Kraj w zasadzie cały czas w stanie podwyższonej gotowości bojowej. Kraj wielkości województwa podlaskiego dysponujący bronią atomową. Podzielony i skłócony z wszystkim sąsiadami. I wreszcie kraj gdzie źródła mają trzy największe religie świata. Nie można przegapić takiej okazji. Lecę. Udało się kupić naprawdę tanie bilety i to w dodatku z Rzeszowa. To były czasy przed Polskim Busem, więc dojazd do Warszawy kosztował majątek. Tym bardziej się cieszyłem, że podróż rozpocznę w Jasionce. 10 marca nadszedł szybko. Po południu wsiadamy w samolot do Warszawy. W stolicy mamy kilka godzin, ale postanawiamy je przeczekać na lotnisku. Znalazłem w terminalu knajpę z piwem za 9 zł, więc czemu nie. Cena ta na pewno jest niższa niż średnia warszawska hehe. Izrael to kraj, który obawia się zamachów terrorystycznych. Nie wiem, który kraj obecnie jest na pierwszym miejscu w kategorii zagrożenia terrorystycznymi atakami, ale sądzę, że albo USA albo właśnie Izrael. Nie ma się więc co dziwić bardzo skrupulatnej kontroli. Mimo że my przez kontrole przeszliśmy to przed wejściem do bramek czeka nas kolejne sprawdzanie bagażu podręcznego, skanowanie, prześwietlanie, ściąganie butów itd. Nie zbyt przyjemna sprawa, ale jak najbardziej zrozumiała. Jakoś przed 22 siedzimy już w samolocie LOT’u, a od ziemi odrywamy się o 22.30. Lot trwa ponad 3 godziny. Przyjemnie się leci, choć widoków brak. Szkoda.

Fot. Magdalena Kowalska

 Lądujemy jakoś koło 2 w nocy na lotnisku w Tel Awiwie. W zasadzie nie wiedziałem, czego się spodziewać. Idziemy sobie do kontroli granicznej a tam pani wypytuje nas dosłownie o wszystko: „Gdzie?”, „Do kogo?”, „Na jak długo?”, „Ile mamy pieniędzy?” itd. Nie wiem, czym zawiniłem lub na jakie pytanie źle odpowiedziałem jednak nasze paszporty zostają zabrane i pani kieruje nas do jakiejś kanciapy gdzie inny koleś wypytuje nas dokładnie o to samo przyglądając się uważnie naszym zdjęciom. W końcu atmosfera się uspokaja, gość wbija nam pieczątkę i z uśmiechem oddaje nam paszporty żegnając nas słowami „Welcome to Izrael”. Z tą pieczątką to też jest problematyczna sprawa. Uniemożliwia ona wjazd do wielu krajów muzułmańskich. W tedy o tym nie myślałem, ale teraz mnie to denerwuje, bo robi ona ze mnie persona non grata w kilku ciekawych krajach hehe.  No, ale udało się, jesteśmy w Izraelu. Od razu dało się odczuć zmianę klimatu, przed wejściem do terminala lotniska Ben Gurion palmy. Największa różnica to powietrze. Ciepłe, morskie, zajebiste hehe. Kupujemy bilet na pociąg, jesteśmy umówieni z Kingą na stacji przy kampusie uniwersytetu i tam też się spotykamy. Spacer do akademika to dalsza egzotyka: palmy, kwitnące drzewa, jakieś kaktusy. Super. Wbijamy z rana do Kingi na mieszkanie i idziemy spać, bo jest koło piątej rano.
Nie dało się pospać długo, bo wszystkich ciągnęło żeby coś zobaczyć. Nie ma się, co dziwić. Kinga załatwiła nam rowery. Straszne żwety, ale dało radę jechać. Najważniejsze, że były. I oczywiście gdzie pojechaliśmy najpierw? Nad morze! Pogoda wyśmienita, ponad 25 stopni na pewno było. No to, czemu się nie wykąpać? Woda w morzu miała i tak temperaturę wyższą niż w Bałtyku w środku lata hehe. Coś wspaniałego, jest 11 marca a ja się w morzu kąpię. Chwilę posiedzieliśmy na plaży żeby się tym wszystkim nacieszyć. Potem ruszyliśmy się do centrum. Oczywiście wzdłuż deptaka prowadzącego przy morzu. Bliżej centrum klimat kurortowo – wakacyjny. Ludzie siedzą na plaży, rzucają freezby, ogólnie się dzieje. Postanowiłem rozpocząć sezon ciepły piwkiem na plaży.  Znalazłem sklep, kupiłem „Goldstar” za jakieś 7 zł puszka. Drogo, ale to sklep blisko plaży. Potem okazało się, że zakupy można robić taniej, ale i tak jest drożej jak w Polsce.  Może przez tą koszerność hehe. W każdym razie piwko na plaży wypiłem i byłem zadowolony. Potem dalsza część wycieczki po ulicach Tel Awiwu. Najpierw bazar. Szuk ha-Karmel jest niedaleko morza. To był mój pierwszy w życiu egzotyczny bazar, więc chłonąłem wszystko całym sobą. Przyprawy, kolory, smakołyki. Spróbowaliśmy jakiś soczków, arabskich słodyczy, kupiliśmy owoce i pojechaliśmy coś zjeść. Wiedziałem, że to miejsce odwiedzę pewnie nieraz w czasie tego wyjazdu, bo to tu najpewniej kupię jakieś prezenty do Polski. Pojechaliśmy zjeść falafela. W Izraelu mieszają się kultury i widać to na przykładzie jedzenia. Nie trudno na ulicy znaleźć knajpkę z humusem i z przysmakami czysto arabskimi. Takimi właśnie jak falafel. Znakomite jedzenie z doskonałymi pikantnymi sosami i do tego oczywiście nieograniczona ilość surowych, kiszonych lub pieczonych warzyw. Bardzo mi takie jedzenie odpowiada i szczególnie sprawdza się ono w ciepłym klimacie. Najedzeni wsiedliśmy na nasze rowery i pojechaliśmy zobaczyć starą dzielnicę Tel Awiwu, czyli Jafe. Znajduje się tam jeden z najstarszych portów na świecie, słynna wieża zegarowa oraz meczet Mahamoudia. Jest też miejsce w Jafie, z którego rozciąga się bardzo ładny widok na miasto, więc to też jest argument za tym żeby to miejsce odwiedzić. Ciemno zrobiło się, gdy byliśmy w Jafie a do akademika wróciliśmy koło 11 w nocy. Co za intensywny dzień hehe. Prysznic i idziemy spać, bo jutro też intensywnie.

Marcowa kąpiel w morzu 

Co to za napój? :)



Szuk ha-Karmel

Jafa nocą

Panorama miasta

Dzień drugi w Izraelu był zaplanowany na wizytę w ruinach Cezarei. To były moje pierwsze tego typu ruiny, więc byłem zajawiony niesamowicie. Teraz to wszystkie wydają mi się takie same, ale kilka lat temu miałem naprawdę wielkie ciśnienie żeby zobaczyć to miejsce. Do tej pory jednak twierdzę, że ruiny te były bardzo ciekawe. Ale zacznijmy od początku. Dzień zaczął się wcześnie rano, zdążyliśmy jeszcze wybrać się na zakupy. Mieliśmy niedaleko centrum handlowe. I co ciekawe. Wchodząc do centrum każdy jest uważnie sprawdzany przez ochronę. Przed wejściem należy pokazać, co ma się w torebce, plecaku a są i sklepy gdzie obowiązuje sprawdzanie wykrywaczem metalu, czyli kontrola jak na lotnisku. Wizyta w sklepie pozwoliła mi zapoznać się z cenami i utwierdziła mnie w przekonaniu, że do Polski kupię tyle oliwy z oliwek ile się tylko da hehe.  Po zakupach jakiś obiadek i po południu jesteśmy umówieni z koleżanką Kingi – amerykanką mieszkająca aktualnie w Izraelu, która zawiezie nas na ruiny. Nie była to „taksówka", bo koleżanka też chciała te ruiny zobaczyć. Cały kompleks ruin leży niedaleko od Tel Awiwu. Miej więcej w połowie drogi do Hajfy. Izrael to mały kraj wiec odległość nie była większa niż 70 km. Wstęp w okolicach 20 zł, więc tym bardziej warto. Co możemy tam zobaczyć? Częściowo zatopione ruiny portu, hipodrom, łaźnie. No i znakomicie odrestaurowany teatr rzymski.  Ciekawe miejsce i warto się wybrać. Polecam nawet ludziom, którzy zjechali Włochy i Grecję z wycieczkami i takie miejsca odwiedzali nawet za często.  Zwiedzanie zeszło nam do późnego, nawet bardzo późnego popołudnia. Jeszcze soczek z grejpfrutów i wracamy do stolicy. Po powrocie zasiedliśmy pod drzewem na ławce pod akademikiem i zastanawialiśmy się, co robić dalej. Jakie plany na dzień jutrzejszy? Dyskusja toczyła się przy winku, więc czas mijał szybko aż doszliśmy do porozumienia: jedziemy na pustynię!

 


Ruiny Cezarei


W tym celu trzeba było wstać dość wcześnie, przepakować bagaż, zabrać to, co potrzebne. Następnie jedziemy do centrum na dworzec autobusowy. Pod dworcem niespodzianka. Znalazłem sklep z bardzo szerokim asortymentem piw ukraińskich. Na dworcu w Tel Awiwie kupujemy bilet do Jerozolimy. Niedrogi to był interes: koszt jakieś 10 zł, komfort niesamowity i tylko godzina jazdy. Potem krótki spacer po Jerozolimie. Nie wnikaliśmy w zwiedzanie, bo na to miasto przyjdzie jeszcze czas. Jesteśmy na dworcu a tam kolejna atrakcja. Koszerny Mc Donald. Ze względu na surowe zasady koszerności nie sprzedaje się w nim wszelkich wyrobów mleko pochodnych. Nie dostaniemy, więc shake’ów ani tym bardziej cheeseburgera. Że już o jakichkolwiek MC świniach nie wspomnę hehe. Takie zasady hehe. Samo wejście na dworzec to też przygoda, bo kontrole mamy jak na lotnisku: prześwietlanie bagażu, ściąganie butów, wyciąganie wszystkiego z kieszeni. Ja najbardziej przeklinałem na pasek od spodni, bo go wszędzie musiałem zdejmować a miałem takie spodnie, że mi spadały bez paska i groziło to wypadkiem w postaci naprawdę poważnej obrazy moralności hehe. Chwila oczekiwania na autobus i jedzmy. Mieliśmy wykupiony bilet pod samą twierdzę Masada. Twierdza ta to jeden z największych zabytków Izraela, budowla bardzo ważna dla Żydów. Leży ona na Pustyni Judzkiej zaraz koło Morza Martwego.  Sama trasa to mega atrakcja. Jadąc mijamy wykute w skale informacje o tym jak bardzo jesteśmy pod poziomem morza. Wiadomo. Morze Martwe to największa depresja na świecie. Mijamy -100, -150, -200 itd. Dodatkowo plenery piękne. Ciekawostka to też mnóstwo check point’ów wojskowych, bo jakby na to nie patrzeć jesteśmy od granicy z Jordanią w odległości zasięgu pocisku moździerzowego hehe. Dojeżdżamy na miejsce po południu. Autobus zatrzymuje się w oazie a pod samą twierdzę trzeba jednak trochę podejść. Na miejscu okazuje się, że są dwa rodzaje biletów: wejście na samą twierdzę połączone ze wspinaczką pod górę oraz zestaw bilet + kolejka na szczyt. Wolałem opcję numer jeden, bo cena samego biletu to około 30 zł a w zestawie z kolejką prawie 70. Niestety. Pani powiedziała, że już jest za późno i jak chcemy twierdzę zobaczyć to albo płacimy za kolejkę albo zapaszmy jutro. Nie chcieliśmy marnować dnia, więc się zdecydowaliśmy. Warto było, bo widoki naprawdę zapierały dech. Już nie chodzi o same ruiny, ale o ten bezkres pustyni. Niesamowite. Spacerowaliśmy do momentu aż komunikaty nadawane przez megafon o definitywnym zamykaniu ruin nie zaczęły brzmieć niemiło hehe. Wrażenia niesamowite. Zdjęcia nie oddają tego dokładnie. Zjechaliśmy kolejką na dół.  Zeszliśmy piechotą do oazy, do której zawiózł nas autobus i trzeba było wymyślić, co dalej. Mieliśmy spać nad Morzem Martwym a do jego wybrzeża daleko. Autobusów brak, więc łapiemy stopa. Udało się po chwili złapać parę z USA, która podwiozła nas do najbliższej oazy nad morzem. A w tej oazie w zasadzie nic nie ma. Jest jakiś sklepik, nieczynna restauracja i plaża. Wystarczy. Niedaleko jest też kibuc, więc będzie się gdzie przespacerować. Najpierw należało znaleźć dogodne miejsce na obozowisko. Schodzimy w kierunku morza, patrzę a tam turysta rowerowy. Gość był z Kanady i przyleciał sobie do Izraela żeby go objechać dookoła. Już jest 10 dni w podróży i planuje kolejne 10. Gość nie był jakieś specjalnie skory do pogaduszek, bo mówił, że jest bardzo zmęczony. Rozbiliśmy, więc namiot koło niego. On poszedł odpoczywać a my nad wodę. Nie kąpałem się jednak, bo stwierdziłem, że to jest plan na dzień następny. Mnie fascynował ten kibuc. Koncepcja kibucu jest bardzo ciekawa i interesowało mnie jak to wygląda w środku. Niestety rozczarowałem się, bo praktycznie cały kibuc został przerobiony na hotel. Można sobie wynająć poszczególne domki. Mniejsze lub większe. Ceny są bardzo wysokie. My trochę pospacerowaliśmy i wróciliśmy do namiotu. A w zasadzie to na plaże raczyć się winkiem hehe.


Koszerny MC

Jeden z check point’ów blisko granicy z Jordanią 

Droga do twierdzy Masada



Widoki ze szczytu...

Słońce obudziło nas wcześnie. Więc kąpielówki na dupę i idziemy się kąpać. W Morzu Martwym obowiązują specjalne zasady kąpieli wypisane na tablicy zaraz obok zejścia na plaże. Woda jest niesamowicie słona. Wchodząc do wody czujemy, że jest gęsta i „lepka”. Jeśli mamy, choć niewielką ranę na skórze zaraz zaczyna piec. Jak wyjedzmy z wody to po chwili jesteśmy pokryci białą warstewką soli. Ta sól osadza się wszędzie i na wszystkim. Szczególnie fajne to wygląda przy brzegu, bo sól przypomina lód. Ale słynne są też te błota z Morza Martwego. Żeby to lecznicze błoto znaleźć nie trzeba wiele wysiłku. Wystarczy się trochę pokręcić i zaglądać pod kamienie. Ta czarna, śmierdząca maź leczy ponoć wszelkie skórne dolegliwości. Łatwo się ją nakłada, ale ciężko zmywa hehe. Dobrze, że na plaży są prysznice, bo inaczej nie sposób by było się pozbyć tego błota. I tak było to niełatwe. Bardzo ciężko zmyć tą zaschniętą warstwę. Warto jednak było. Ciekawe doświadczenie, choć miałem nieodparte wrażenie, że potem unosił się nad nami intensywny smrodek hehe. Kąpanie zeszło nam do późnego popołudnia. Trzeba było wracać, bo już zaczęły się tworzyć plany na kolejny dzień. Autobus miał być, ale go nie było, łapiemy stopa. Bez powodzenia. Na szczęście na ratunek przybywa nam spóźniony ponad półtorej godziny autobus. Za mniej więcej 20 zł jedziemy prosto do Tel Awiwu. Super. Po drodze pogoda zaczęła się jednak zmieniać na gorsze. Gdy wysiedliśmy w stolicy okazało się, że jest jakieś 10 stopni, co w porównaniu z + 30 na pustyni było sporą zmianą. Trzeba było liczyć na to, że na następny dzień będzie lepiej. Wróciliśmy do akademika. Tam jeszcze trzeba było zrobić pewien zabieg żeby nas nie wyrzucili. Przepisy są mianowicie takie, że każdy może przyjmować gości bez opłaty na maksymalnie trzy noce. Nawet można na tę okoliczność wypożyczyć materac. I żeby nas z tego akademika nie wyproszono Kinga musiała znaleźć kolejną osobę, u której będziemy spać. Teoretycznie. W praktyce natomiast wygalało to tak, że ja wyniosłem z pokoju dodatkowy materac, szedłem na portiernie z Kingą i koleżanką, u której teoretycznie mieliśmy teraz nocować. Należało zdać materac, pobrać go ponownie na inny adres a następnie zataszczyć ponownie do pokoju Kingi. Już było gdzie mieszkać pozostało jedynie domyć resztki błota, wypić winko na ławce i iść spać.


Morze Martwe 

Zasady bezpiecznej kąpieli 

Ponoć utonąć się nie da...

Spa za darmoszkę :)
Kolejny dzień jedziemy do Betlejem. Najpierw autobus do Jerozolimy. Byłem już w tym mieście w trakcie tego wyjazdu drugi raz a zwiedzam tylko dworce autobusowe hehe. Żeby do Betlejem się dostać należy skorzystać z arabskich busików, które jeżdżą pod samo „przejście graniczne”. Tam konkretna kontrola z prześwietlaniem wszystkiego i jesteśmy już w innym świecie. A tam tradycyjny arabski bałagan, nagabywanie, nawoływanie i cholera wie, co jeszcze. To była moja pierwsza styczność z tą kulturą, więc byłem zachwycony. Zdecydowaliśmy, że do centrum pójdziemy na piechotę. Mieliśmy bardzo kiepską mapę, ale droga była mniej więcej jasna. Po drodze wstąpiliśmy do sklepu, na którym wisiał szyld napisany flamastrem: „Najtańszy sklep w Betlejem. Najmilsza obsługa. Ceny jak w Biedronce” hehe. No faktycznie gość w sklepie był niesamowity. Wiadomo, że im chodzi o kasę, ale ma się wrażenie, że ci Arabowie naprawdę chcą się z tobą zaprzyjaźnić. Gość nas oczywiście ugościł herbatą a potem zostawił na 20 minut samych w sklepie, bo poszedł coś załatwić na mieście. Miałem zamówienie na oryginalną arafatkę stwierdziłem, że jak mam ją gdzieś kupić to tu. I uzyskałem dobrą cenę, więc byłem zadowolony. Dziewczyny też coś sobie kupiły na pamiątkę wszyscy byliśmy zadowoleni hehe. Idziemy, więc do centrum. Ja tak chłonąłem widoki, atmosferę, ludzi, że nie patrzyłem na mapę. Gdy wpadłem na pomysł żeby jednak sprawdzić gdzie jesteśmy okazało się, że nasza mapa Betlejem już nie obejmuje tego gdzie się teraz znajdujemy. Poszliśmy, więc do sklepu szukać kogoś mówiącego po angielsku. Ekspedientka oczywiście nie w zna, ale na migi się dogadaliśmy, że ma córkę, co coś potrafi powiedzieć. Nad sklepem było mieszkanie, pani poszła po córkę. Okazało się, że ona też po angielsku nie bardzo, ale udało się już porozumieć. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w sąsiedniej miejscowości hehe. Dziewczyna wytłumaczyła nam, że kawałek dalej odjeżdżają busiki do samego centrum i że tak będzie nam najwygodniej. Tak też zrobiliśmy. Sam busik to też dobra przygoda hehe. W tym miejscu myślę, że warto napisać o bezpieczeństwie. Ja ani przez sekundę nie poczułem się w żaden sposób zagrożony. Zwykli ludzie są mega przyjaźni i nic wam złego nie zrobią. Pomogą nawet jak nie znają języka. Bardzo mi się to podobało. Bus przywozi nas praktycznie pod samą Bazylikę Narodzenia. Ja do takich historii mam stosunek olewaczy. Tego typu miejsca zbiorowego kultu i histerii nie kojarzą mi się z niczym dobrym, ale czemu mam nie zwiedzić. Chcę zobaczyć, co się tam dzieje. Już przed wejściem niespodzianka: wycieczka Rosjan. Jeden zawodnik, najpewniej na bańce tłumaczył przewodnikowi, dlaczego jest przebrany za kapitana hehe. Komedia. W środku zaskakująco skromnie i prosto. Toporna kamienna budowla, mało zdobień. Ciekawe. Żeby zobaczyć miejsce gdzie według legendy miał narodzić się Jezus trzeba zejść pod ziemię (stajenka podziemna: rozwiązanie ciekawe hehe).  Tam jest to słynne „słońce”, do którego wkładamy rękę i możemy dotknąć kamienia, na którym urodził się sam Jezus (To w końcu w żłobie czy na kamieniu? A może w żłobie, który stał na kamieniu?). Kolejka do tego ogromna a ja stać nie mam zamiaru, więc usadawiam się z boku i obserwuje. Przed tym kamieniem jest mała grota. Ludzie tam modlą się, śpiewają, tańczą. Cyrk. Każdy, kto podchodzi do kamienia też zdaje się charakteryzować inną reakcją. Jedni robą to z nabożnym skupieniem i w milczeniu. Inni coś pod nosem mamroczą, inni płaczą jeszcze inni się śmieją. Miałem dużo skojarzeń, gdy na to wszystko patrzyłem hehe. W końcu mi się znudziło i wyszedłem. Koniec tego. Idziemy na bazar. A tu już bazar totalnie w stylu arabskim. Mnóstwo ciekawych towarów, ale wszystko odstawione pod turystę. Zrobiliśmy sobie długi spacer po Betlejem i gdy zaczął się już zbliżać wieczór postanowiliśmy udać się do wyjścia. Po drodze postanowiłem zrobić trochę zdjęć muru. Tego słynnego muru oddzielającego jednych od drugich. Wrażenia niesamowite. Popatrzcie zresztą sami na zdjęcia. Potem kontrola, busik do Jerozolimy i autobus do Tel Awiwu. Pewnie was zastawia, dlaczego tak w kółko jeździliśmy zamiast się gdzieś zatrzymać. Sprawa jest prosta w Tel Awiwie mieliśmy darmowy nocleg. Przejazdy są tanie za to łóżko w najbardziej zapuszczonym hostelu kosztuje ponad 20 euro. Odległości też są niewielkie. Z Jerozolimy do Tel Awiwu jedzie się niecałą godzinę.

Dzisiaj w Betlejem ceny promocyjne

Widoki nieco inne...

Od polityki nie ma ucieczki


To w tej dziurze się urodził? 

Bazar

Zakamuflowana opcja przeciwna :)








"Hej! Nasi tu byli!"

Dzień następny to kolejna wycieczka. Tym razem zabiera nas na nią przesympatyczny pan Andrzej. Człowiek, który w 1968 roku opuścił Polskę wraz z wieloma emigrantami pochodzenia żydowskiego. Przemiły człowiek postanowił pokazać nam kolejny ciekawy kawałek kraju. Wybraliśmy się z nim do Hajfy. Nadmorskiego miasta portowego o ciekawej historii. W Hajfie chcieliśmy odwiedzić Mauzoleum Baba i słynne ogrody. Gdy przyjechaliśmy na miejsce okazało się, że ogrody są zamknięte. Nie do końca wiadomo było, czemu. Ponoć jest jakiś przepis, że gdy jest po deszczu (całą noc padało) to nie można na teren ogrodów wchodzić. Szkoda. Przeszliśmy się, więc po mieście i w okolicy portu. Ze wzgórza widok na ogrody był też imponujący, więc było to ciekawe. Kolejnym punktem wycieczki był klasztor leżący nieopodal Hajfy. Zwiedzanie jednak było krótkie, bo rozpętała się straszna ulewa i trzeba było uciekać.  Pan Andrzej zabrał nas do restauracji żebyśmy mogli spróbować wszystkich przysmaków Izraela. Zaczęło się od humusu, potężnej ilości warzyw i lemoniady. Humus już jadłem, więc wiedziałem jak smakuje i zostałem jego fanem. Ciekawe są zawsze dodatki. Tych warzyw jest ogromna ilość i rodzaje. Mnie najbardziej zaciekawiły marynowane pomidory koktajlowe. Ja już po tym byłem najedzony do pełna a okazało się, że na stole pojawiły się jeszcze miejscowe kebaby z grilla. Też wyśmienite. Do tego winko i ja już byłem szczęśliwy. Niewiele razy w życiu do tego stopnia się objadłem, ale wszytko było tak dobre, że nie sposób było sobie odmówić. Wróciliśmy do Tel Awiwu i praktycznie od razu poszliśmy spać. Pogoda była nieciekawa, bo mocno padało i wiał silny wiatr, więc z winka na ławeczce nici.


Hajfa

Mauzoleum Baba 

No właśnie... Gdzie to było....? 

Kolejny dzień to w końcu Jerozolima. Do trzech razy sztuka hehe. Z samego rana przyjechał po nas Andrzej i pojechaliśmy. Na miejscu spotkaliśmy się jeszcze z naszymi przewodnikami. Małżeństwo z Polski, które również w 68 sprowadziło się do Izraela. Najpierw pojechaliśmy podziwiać panoramę miasta. Oczywiście była to chwila (albo dłużej hehe) dla fotografa. Potem w planach było wybranie się do instytutu Jad Waszem. Mieliśmy jednak szabas i wszystko było pozamykanie. Cóż zrobić. Miało to swoje plusy, ale o tym później hehe. Jedziemy, więc na stare miasto. Najpierw wchodzimy w wąskie uliczki. Jest w Jerozolimie gdzie spacerować. Niesamowity orientalny klimat, wyjątkowe widoki i ludzie z całego świata. Najpierw chcieliśmy zobaczyć słynną ścianę płaczu. Najpierw kolejna „lotniskowa” kontrola. Wchodzimy na plac. Tam oczywiście tłum ludzi. Mamy ścianę dla mężczyzn i kobiet. Nie mogą się modlić przy jednej? Przy czym ta część dla kobiet jest znacznie mniejsza. Wyciągam aparat i robię zdjęcia. Zaraz znienacka dopada mnie jakiś koleś i mówi, że zdjęć nie można robić. Jak to? Oddalam się kawałek a gość za mną. Ja w jedną stronę on dalej podąża za mną krok w krok. Poszedłem po rozum do głowy i sam udałem się pod ścianę. Jak się przyczepi to mu powiem żeby nie zakłócał mojej modlitwy hehe. I tak oto gościa zgubiłem i robiłem już foty z innej strony. Samo miejsce oczywiście przepełnione różnymi dziwnymi widokami. Ludzie z całego świata. Nawet była wycieczka ludzi, którzy wyglądali jak mieszkańcy Andów. Następnie poszliśmy zobaczyć Meczet Al-Aksa i kopułę na skale. W wejściu przywitał nas jednak pan z karabinem, który stanowczo stwierdził, że dziś nie ma możliwości wejścia. Nie będę polemizował. Ale przed nami kolejna atrakcja Bazylika Grobu Świętego. O tym miejscu mogę opowiadać godzinami hehe. Pierwsze, co rzuca się w oczy to specjalne „kosze na śmieci”. Są to pancerne kule, w których można umieścić bombę i jej wybuch teoretycznie nikomu krzywdy nie zrobi. Oczywiście wszędzie pełno żołnierzy uzbrojonych po zęby. W cywilu i w mundurach.  No i oczywiście rzeka pielgrzymów. W samym kościele uderza ogólny syf i brud. Dziwiłem się, że niby tak święte miejsce a nikt zmiotki nie weźmie i nie posprząta. Ponoć bierze się to z tego, że poszczególne fragmenty świątyni należą do wyznawców różnych obrządków. Bez przerwy się spierają o to, co komu się należy, jaki fragment świątyni jest aktualnie czyj. Wiele jest w związku z tym „części spornych”, które niby są niczyje a w praktyce każdy by je chciał. No cyrk. Wejście rozpoczyna się od wpadnięcia na Płytę Namaszczenia. Tam się dopiero cuda dzieją. Ja sobie przystanąłem z boku i patrzę. Ludzie przynoszą tam najróżniejsze rzeczy, kładą na płycie, odprawiają jakieś czary i z łzami w oczach odchodzą zabierają „zaczarowane” przedmioty. Osobiście widziałem gościa z zestawem łyżek i widelców. Babkę z metalowymi miskami oraz kolejną kobietę z fotografią jakiegoś domu. Niesłychane widowisko. Potem dalej mamy podobne sceny. Poszczególne fragmenty świątyni to stacje drogi krzyżowej. Jakiś kilka ostatnich. Przy każdej stacji tłum ludzi. Najwięcej przy miejscu grobu. Tam to już niektórym obłęd patrzy z oczu hehe. Kolejka na kilometr. Nie będę stał. Bo, za czym?  Połaziłem chwilę, zrobiłem mnóstwo zdjęć i trzeba było opuścić to dziwne miejsce. Potem jeszcze chwilę spacerów po mieście, kawka od Beduina (ja herbatka) i pomału trzeba wracać. Ale to jeszcze nie koniec. Nasz przewodnik pyta czy chcemy zobaczyć dzielnice ortodoksów. Jasne. Gość mówi, że w sumie dziś szabas i nie powinniśmy tam jechać, ale dodaje, że ma doskonałe ubezpieczenie samochodu, więc warto zaryzykować hehe. Już, gdy się zbliżamy zaczęło być wesoło. Goście łażą całą szerokością drogi a gdy się ich mija wygrażają pięścią i wołają „Shabati, Shabati”. W szabat nie wolno nawet jeździć samochodem. Żeby ktoś jednak nie wpadł na pomysł wjazdu w dzielnice ortodoksyjną (my się dopiero do niej zbliżaliśmy) to na środku drogi postawiane są zasieki uniemożliwiające przejazd. Zatrzymaliśmy się przed barierkami i poszliśmy zobaczyć wnętrze dzielnicy. Wszędzie chodzą dżentelmeni w dziwnych strojach i fryzurach. Wzrok raczej nieprzyjemny, mina raczej groźna. Ja oczywiście foce jak pojebany i nie myślę o niczym. Nasz przewodnik w pewnym momencie mówi, że musimy jednak iść. Odrywam się od aparatu i widzę grupkę obrzezanej młodzieży, która zbliża się w naszym kierunku. Wsiadamy do samochodu i odjeżdżamy zostawiając ten dziwny świat za sobą. Oj to był dzień pełen wrażeń. Wieczorem tradycyjne winko zakupione w drogim, ale jedynym czynnym w szabas sklepie AM/PM, dyskusje na ławce pod drzewem i spać.

Panorama Jerozolimy 


Takie klimaty :)

Święta bagietka? Nie wiem czy jestem godzien :)

Kopuła na Skale

Ściana płaczu

Bombowy kosz na śmieci 

Płyta Namaszczenia

Kościół w kościele...

Ochrona

"Zobacz przyjacielu jaki mam ładny kapelusz" ;)

Ulubiona pizzeria Św. Jakuba ;)



Dzielnica ortodoksów


Kolejny dzionek wstajemy wcześnie, bo jedziemy do Akko. Czemu? Powodów było kilka po pierwsze: klimat. Akko to ciekawe miasto w stylu arabskim. Po drugie: humus. W Akko jest knajpa z najlepszym w kraju. Wsiadamy z rana w pociąg i jedziemy. Komfort maksymalny. Czas przejazdu to mniej niż 2 godziny. Przed południem jesteśmy na miejscu. Wysiadamy na dworcu i pytamy jak do centrum. Natychmiast zostajemy zaciągnięci do jakiegoś sklepu na kawę, po czym znajduje się jakiś koleś, który nas podwozi nad morze. Niesamowici ludzie. Zwiedzamy. Akko to stare miasto z ciekawymi ruinami i przede wszystkim malowniczo położone. Krystaliczna woda w morzu, słońce świeci. Super. Szkoda, że wiał dość mocny wiatr, przez co temperatura odczuwalna była niska. No, ale gdzie ten humus? Mieliśmy ogólne namiary na ten bar. Chodzimy po bazarze i szukamy. W miedzy czasie Magda stała się właścicielką shishy, więc czas wykorzystaliśmy maksymalnie. W końcu za jakimś winklem dochodzimy do miejsca przed wejściem, do którego tłoczy się armia ludzi. Patrzymy a to ta knajpa. Stoimy w kolejce. Czas mija szybko i po jakichś trzydziestu minutach mamy już stolik. Nauczony doświadczeniem stwierdziłem, że trzeba zamówić nieco mniej. Wzięliśmy 2 porcje na trzy osoby, co i tak wystarczyło żeby się najeść do syta. Humus przepyszny, dodatki zachwycające a pita najlepsza, jaką jadłem. Nic dziwnego, bo wszystko niesamowicie świeże. Obok tej knajpy nawet jest piekarnia pit, która wypieka je 24 na dobę tylko na potrzeby tego jednego miejsca. Z dodatków to uwielbiam pieczone bakłażany. Zjadłem całe i nawet się nie obejrzałem a już przede mną stoi kolejna tacka. Oczywiście dodatki gratis. Jedna porcja kosztowała mniej niż 10 zł a ja tak się objadłem, że o kolacji nawet nie pomyślałem a i śniadanie na następny dzień zjadłem raczej z musu. Po wizycie w knajpie jeszcze spacer po plaży i wizyta na murach miasta i trzeba się zbierać. Po przyjeździe do Tel Awiwu wzięliśmy rowery i pojechaliśmy z winkiem na plażę. To była w zasadzie nasza ostatnia noc, więc trzeba było ją rozsądnie spożytkować.

Akko


Owoce morza

Jeszcze jeden widoczek

Najlepszy humus w Izraelu. 

Ostatni dzień to już pakowanie, bazar, market i ostatni humus. W markecie nakupiłem oliwy z oliwek, kupiłem dwa piwka żeby je rozdać w Polsce. Napój oczywiście obrzydliwy, ale ciekawy suwenir. Na bazarze kupiłem trochę zamówionych kosmetyków z błota z Morza Martwego. Wieczorem ostatnie winko na ławce i o 12 w nocy mamy ostatni pociąg na lotnisku. Na odprawie trzeba być trzy godziny wcześniej, więc mamy czas na chwilę drzemki a potem się zaczyna. Kontrole mamy kilkuetapową. Po pierwsze spotykamy się z panią (lub panem), która wypytuje nas o wszystkie szczegóły pobytu łącznie z tym czy sami pakowaliśmy bagaż. Następnie bagaż zostaje prześwietlony a my skrupulatnie sprawdzeni. Potem bagaż ląduje u kolejnego pana (lub pani). Musimy wypakować z bagażu wszystko. Jeśli mamy brudne gacie w worku to też. WSZYSTKO. Każda jedna rzecz zostaje dotknięta specjalnym wacikiem, który potem wrzucany jest do maszynki, która wykrywa nawet śladowe ilości materiałów wybuchowych. Potem znowu się pakujemy i możemy oddać bagaż główny. Ale to nie koniec. Mamy jeszcze kontrolę (kolejną) dokumentów oraz sprawdzenie bagażu podręcznego. Mi się niechcący zapodziało do bagażu podręcznego mydło. Okazało się że nie mogę go wnieść na pokład (kojarzyło im się z C4 hehe? ) i musiałem „gonić” mój bagaż główny i dorzucić do niego mydło. Po tym procederze byłem wykończony. Dodam, że cała noc nieprzespana. Przed szóstą rano wsiadamy na pokład a o szóstej odlot. Akurat był wschód słońca. Widoki przepiękne, ani jednej chmurki. Podziwiałem ile dałem radę, po czym padłem ze zmęczenie z twarzą na szybie samolotu. Musiało to komicznie wyglądać. W Warszawie krótka chwila przerwy, zjedzona pizza i już za chwilę mamy lot do Rzeszowa. Wspaniały wypad!

Koniec przygody...

Najpierw będzie turystyczno finansowe podsumowanie. Bilet udało się kupić za 670 zł, co na ten czas było ceną bardzo dobrą tym bardziej, że wylot był z Rzeszowa. Teraz latają do Tel Awiwu Wizzair’y, więc bilety przy odrobinie szczęścia można kupić dużo taniej. Izrael to drogi kraj i trzeba się na to przygotować. Może nie jakoś ekstremalnie drogi, ale na pewno mieści się w przedziale krajów Europy Zachodniej. Komunikacja międzymiastowa jest za to bardzo tania i bardzo komfortowa. Ceny za noclegi są bardzo wysokie, więc namiot może być dobrym pomysłem. Generalnie jest bezpiecznie, choć wszędzie czuć lekkie napięcie. Praktycznie na każdym kroku spotykamy uzbrojonych żołnierzy, co na początku wydaje się dziwne a potem człowiek jest w stanie przywyknąć. Polecam też wyprawę do Palestyny. To, że jest tam niebezpiecznie to są bzdury wyssane z palca, choć nie radzę się wybierać, gdy zaczyna się robić „gorąco” na granicy. W Izraelu są takie momenty. Kulturowo kraj niezmiernie ciekawy. Zabytków mnóstwo. Kraj również bardzo mały, do zwiedzenia w tydzień bez pośpiechu.

A teraz garść moich opinii o tym kraju i nie tylko. W tekście powstrzymywałem się od osobistych wywodów, bo chciałem zrobić to w miarę rzetelnie. Na końcu nie muszę, choć uprzedzam, że jak czyjeś uczucia religijne można łatwo obrazić to niech lepiej nie czyta.

 Izrael to dziwny kraj w dziwnym miejscu. Jego powstanie wkurzyło praktycznie cały świat arabski. Żydzi zabrali muzułmanom ziemie, które od wieków do nich należały. Mieli tam swoje domy, swoje życie. Nie ma się, co dziwić, że sytuacja jest napięta. Strefa Gazy i Palestyna to miejsca w zasadzie pod okupacją. Kto by chciał żeby od świata oddzielał go wielki betonowy mur? Nie dziwi mnie, że walczą i to w sposób desperacki. Nie mają innej możliwości. Jak inaczej walczyć z takim silnym przeciwnikiem? Długo myślałem nad tym, co dziej się na Bliskim Wschodzi i nad tym, dlaczego się tak dzieje. Doszedłem do wniosku, że jeśli kiedykolwiek na świecie wybuchnie trzecia wojna światowa to będzie z tym miał coś wspólnego Izrael. Mam nadzieję, że moje proroctwa nigdy się nie spełnią…


A teraz coś o religii. Religia dla mnie jest czymś zupełnie oderwanym od rzeczywistości. Sposobem na kontrolę umysłów. Rzeczą wymyśloną tylko po to żeby ludzie mieli, po co egzystować na tym łez padole. Wymyśloną po to żeby dać ludziom przekonanie, że ich marne życie w ten czy inny sposób zostanie nagrodzone po śmierci. I oczywiście po to żeby wróg był wyraźny. Ty wierzysz w to, ja w tamto. Moja wiara jest lepsza, więc cię zabiję. Ciekawe jest to, że ludzie nie widzą tego, że religia została wymyślona w jednym miejscu. W Jerozolimie to widać. Meczet Al. Aksa, Ściana Płaczu i Bazylika Grobu leżą od siebie 5 minut drogi wolnym spacerem. Czy to nie przypadek? Oczywiście, że nie, ale ten będzie mordował tego w imię Allacha a ten tamtego w imię Jezusa.  Wizyta w Izraelu utwierdził mnie w tym, że religia jest dla ludzi, którzy nie lubią używać mózgu do myślenia. Religia nie jest dla mnie. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz