środa, 15 maja 2019

Azerbejdżan. Baku i nie tylko...


Azerbejdżan nie jest zbyt popularnym kierunkiem wśród turystów. To nawet nie jest zbytnio popularny kraj wśród podróżników. Trochę na uboczu, trochę poza upartymi szlakami. Mnie to przekonuje.  Już od jakiegoś czasu myślałem o wyprawie od tego kraju. Byłem już w Gruzji i Armenii, pozostał mi jedynie Azerbejdżan w tej części świata. Jakoś tak się szczeliwie złożyło, że w okolicach świąt dostałem kilka dni wolnego, co łącznie dało mi tydzień odpoczynku od pracy. No po prostu nie mogłem siedzieć w domu i wpierdzielać kiełbasy z chrzanem. Musiałem gdzieś pojechać. O wolnym dowiedziałem się dość późno. Zacząłem, więc nerwowo przeszukiwać portale internetowe w poszukiwaniu jakiejś rozsądnej ceny na fajny kierunek. W tym momencie jeszcze nie myślałem o Azerbejdżanie. W świątecznym terminie jednak z Polski ciężko coś upolować w dobrej cenie szczególnie, gdy mam wolne za 3 tygodnie. Nagle mnie oświeciło: UIA lata do Azerbejdżanu z Kijowa! Chwila klikania, chwila kalkulacji i ostatecznie płacę 930 zł za bilety Lwów – Baku – Lwów z przesiadką w Kijowie. Nie jest to może jakaś szałowa cena, ale uważam, że jak na taki szybki pomysł, to i tak dobrze. Minusem tego lotu były długie przesiadki w Kijowie. I to jeszcze na tym lotnisku, którego nie chciałem. Boryspol jest najdalej od centrum Kijowa ze wszytkach lotnisk… Nic. Bilety kupione, trzeba się cieszyć. A i oczywiście jeszcze wiza. Nic prostszego. Wchodzicie na stronę : http://evisa.co.az  i tam macie wszytko krok po kroku. Wypełniacie wniosek, dołączacie skan strony paszportu ze zdjęciem, wpłacacie 23 dolary i to tyle. Jest tam też miejsce na wpisanie nazwy hotelu/hostelu, w którym się zatrzymujecie lub danych osoby, która Was zaprasza. Ja zarezerwowałem na booking pierwszy lepszy hostel z możliwością odwołania rezerwacji, wpisałem jego adres i było ok. Jak dostałem wizę to rezerwacje anulowałem. Zero problemów. Musicie też znaczyć, że nie byliście w Górskim Karabachu (jak byliście, to nie dostaniecie wizy, a jak byliście i skłamiecie to was nie wpuszczą). Teraz sprawa, która przewija się nie raz, nie dwa na forach internetowych. Co gdy mam w paszporcie pieczątkę z Armenii? Ja nie miałem, bo wymieniłem paszport, więc z autopsji wam nie powiem. Wiem jednak, że pogranicznicy, czy nawet policja gruntownie przeszukuje paszporty w poszukiwaniu pieczątek z Armenii. Czy gdy macie taką pieczątkę, to was do Azerbejdżanu nie wpuszczą? Wątpię, ale jest zawsze takie ryzyko. 



Gdy nadszedł dzień 18 kwietnia ruszyłem do pracy, a zaraz po niej wsiadłem w pociąg do Przemyśla. Szybko złapałem bus do Medyki, a następnie przekroczyłem granicę bez najmniejszych problemów. Na busa do Lwowa musiałem trochę poczekać, ale udało mi się być na miejscu przed 22. Szybko zalogowałem się w hostelu. Bardzo przyjemne miejsce. Hostel Drive to naprawdę fajne lokum prowadzone przez przesympatyczną Panią. Tylko sprawdźcie sobie maila, gdy rezerwujecie spanie w tym hostelu. W wiadomości przychodzą kody wejściowe do drzwi. Ja tego nie zrobiłem i dobijałem się dłuższą chwilę zanim ktoś mnie w końcu wpuścił. Hostel znajduje się zaraz obok kościoła Św. Elżbiety w zawiązku, z czym nie jest najlepsza miejscówka na imprezy na starym mieście, ale znakomita lokalizacja, jeśli we Lwowie jesteście tylko przejazdem. Do dworca jest dosłownie kilka minut na piechotę. I ja się udałem w tym kierunku, bo głód mnie dopadł, a i piwkiem bym nie pogardził. Znalazłem sobie miły lokal obok dworca, zamówiłem pierogii piwo. Okazało się, że jednak był to zestaw niewystarczający. Domówiłem, więc koniak zakarpacki oraz pielmieni. Lokal jednak zamykali, a ja miałem ochotę na kolejnego browarka. Poszedłem, więc ulicą Bandery przed siebie i po kilku krokach natrafiłem na knajpę o nazwie Underground czy jakoś tak. Wszedłem. Piwka spory wybór, w tle leci Kiss. Zostaję! Piwko wziąłem ciemne z browaru, którego nie pamiętam… Nie było dobre, więc nic się nie stało, że nie pamiętam. Konsumpcja przy klasykach rocka z lat 80-tych była dla mnie jednak czasem miło spędzonym. Było już dość późno, gdy dotarłem do hostelu. Pasuje się coś przespać. 

Rano nie spieszyłem się ze wstawaniem, wziąłem prysznic, poszedłem na zakupy, zjadłem śniadanie. Okazało się, że mam kupn na Bolta, więc nawet nie szukałem marszrutki na lotnisko tylko dosłownie za parę hrywien pojechałem wygodnie samochodem. Na lotnisku wszystko potoczyło się błyskawicznie i po chwili byłem już w samolocie. Lot do Kijowa trawa nieco ponad godzinę. Jednak i tak zdążyłem zasnąć i to dość twardym snem. Na miejscu byłem o 14. Następny lot mam o 21. Coś trzeba robić… Zdecydowałem, że wybiorę się do Boryspola na obiad, zakupy i piwo. Oczywiście lotniska nie są przystosowane dla ludzi, którzy chcą sobie spacerować. Musiałem, więc przemknąć obok drogi, a potem trafiłem na ścieżkę wzdłuż płotu, którą doszedłem do głównej trasy na Kijów. Zamiast jednak do stolicy pomaszerowałem w stronę Boryspola. Po jakiś dwóch kilometrach dotarłem do jakiegoś centrum handlowego.  Głodny byłem poważnie, więc niewiele myśląc pomaszerowałem w jego kierunku. W środku mieli tą słynną Ukraińską pizzerie, którą spotkacie w każdym większym mieście. Nie jest to idealne danie, ale do wyboru miałem albo to,albo suszi, albo kanapki. Nie zastanawiałem się za długo. Zamówiłem pizze i piwko, posiedziałem chwilę na Internecie. Potem poszedłem zrobić zakupy i powoli zacząłem wracać na lotnisko. Droga dokładnie taka sama, jakieś 5 km marszu wzdłuż jezdni. Na lotnisku byłem trochę wcześniej, przeszedłem przez kontrolę bezpieczeństwa i ulokowałem się w okolicach właściwego gejta, żeby się trochę zdrzemnąć. Potem do samolotu. Miałem trochę za ciężki plecak, więc za każdym razem miałem lekkie obawy. Tym razem jednak pani przyczepiła się o jego wysokość. Gdy wsadziłem go do kratki, faktycznie wystawał, ale jak wyciągnąłem bluzę i kurtkę, to bez problemu się wszytko zmieściło. W samolocie nie miałem najlepszego miejsca, cały czas się ktoś obok mnie przepychał. Spałem, więc niewiele. Zaraz po 1 w nocy azerskiego czasu lądujemy w Baku. Szybka kontrola paszportowa i „Welcome to Azerbejdżan”. Nie chciałem jednak o tak późnej godzinie jechać do centrum. Ze względu na odprawę paszportową przegapiłem autobus o 2, następny mam o 3. Zanim dojadę, zanim znajdę hostel… Stwierdziłem, że to nie ma sensu. Na najwyższym piętrze lotniska, zaraz koło kontroli bezpieczeństwa macie zajebiste kanapy. Nie trzeba nic więcej. Śpi się zajebiście. Generalnie lotnisko strasznie ładne. Sporo drewna, nawet drzewa rosną, a w nocy z głośników puszczany jest śpiew ptaków. Może i w dzień też, ale przez gwar na lotnisku go nie słychać.
Wyspałem się nieźle. Wstałem o 7. Za oknem ulewa. Sprawdziłem prognozę pogody: po 8 ma przestać padać. Postanowiłem jeszcze chwilę odczekać. I faktycznie przestało. Ogarnąłem się nieco i pomaszerowałem na autobus. Jak dojechać do centrum? Nic prostszego. Przed wejściem na lotnisko stoi automat z biletami. Jest angielska wersja językowa. Wybieramy, że chcemy kupić kartę miejską za 2 manaty . Wrzucamy jednak więcej kasy, powiedzmy 5 manatów. W związku z czym mamy kartę za dwa manaty doładowaną trzema manatami. Aby dojechać z lotniska do centrum potrzeba nam na koncie dokładnie 1,3 manata. Kartę dobijamy w autobusie. I jeszcze może odpowiem na pytanie skąd wziąć manaty? W Polsce nie wdziałem, żeby można było je kupić. Na pewno nie w Rzeszowie… Na lotnisku w Baku kurs jest jednak przyzwoity i nie różni się on wiele od tego w centrum, także zamieniać można spokojnie, choć większe sumy, radziłbym jednak zamienić w innym miejscu. Dojazd do centrum zajmuje około pół godziny. Autobus zatrzymuje się przed dworcem kolejowym i dokładnie z tego samego punktu odjeżdża. Kursuje on punktualnie. Jeśli dobrze pamiętam: od 7.00 do 19.00 co pół godziny (o pełniej i połówce), między 19.00 a 21.00 co 40 minut. Między 21.00 a 7.00 co godzinę (też ponoć o pełnej). Z tego, co usłyszałem, to taksówka kosztuje 15-20 manatów. No to jestem w Baku… Do hotelu mam około 2 kilometrów, więc idę spacerem. Nie skupiam się zbytnio na zwiedzaniu, tylko na znalezieniu hostelu. Trochę czasu mi zajęła lokalizacja, bo GPS mnie zmylił. Na miejsce dotarłem koło 10. W środku cisza… Wszyscy chyba śpią. Stwierdziłem, że w takim razie nie pozostaje mi nic innego jak zabrać plecak i pójść na spacer. Wrócę za parę godzin, to na pewno zastanę właściciela. Zastałem go jednak szybciej niż się spodziewałem. Wychodząc niemal wpadłem na niego w drzwiach. Szybko się zalogowałem, zostawiłem plecak i poszedłem na miasto. Postanowiłem rozpocząć od najstarszej części. Do murów obronnych miałem dosłownie 10 minut. Od razu zauważyłem, że spacery po Baku mogą być utrudnione, bo spora część ulic jest pozamykana. Okazało się, że za niecały tydzień odbywać się tu maja zawody Formuły 1. Nic o tym nie wiedziałem. Taki ze mnie fan sportu. Oczywiście jeśli umówimy się ze Formuła 1 to sport… Dla mnie nie za bardzo…  W każdym razie dotarłem do bramy i zacząłem włóczyć się po uliczkach. Stwierdziłem, że zacznę od największej atrakcji, czyli Baszty Dziewiczej. Zlokalizowałem ją na mapie z lotniska i ruszyłem zwiedzać stare miasto. Bardzo przyjemne miejsce. Ma klimat. Nie ma tu jakiegoś wielkiego natłoku restauracji, sklepów czy usług wszelakich. Oczywiście są, ale mam wrażenie, że w tej części miasta i tak mieszkają normalni ludzie. Natrafiłem też na pierwsze biuro podróży. Przed wyjazdem nie miałem planu korzystać z ich usług, ale sprawdzić nie zaszkodzi. Okazało się, że można wykupić sobie wycieczkę na błotne wulkany, petroglify, do meczetu Bi Bi, płonącej góry i świątyni ognia za 50 manatów. Nie podjąłem od razu decyzji, ale zacząłem się poważnie zastanawiać czy nie skorzystać. Po pierwsze dlatego, że jadąc samemu na błotne wulkany i tak musiałbym wziąć taksówkę za jakieś 25-30 manatów, bo niczym innym tam nie dojedzie, a do przystanku marszrutki jest ponoć kilkanaście kilometrów. Po drugie: prognoza pogody na najbliższe dni nie była optymistyczna. Jedyne dni, w których miało świecić słonce i nie padać, to właśnie niedziela (dzień następny) i środa (ostatni mój dzień w Azerbejdżanie). Zdecydowałem, że sporo argumentów przemawia za wycieczką zorganizowaną, postanowiłem jednak nie podejmować decyzji pochopnie i zorientować się w innych miejscach, bo założyłem, że to nie jedyne biuro podróży w Baku. Dotarłem sobie spokojnie pod Basztę. Baszta jak baszta. Przypomina nieco rozwijany dywan. Można ją zwiedzać: cena dla miejscowych 2 manaty, dla reszty 15 manatów. W życiu tyle nie zapłacę! Tym bardziej, że strasznie nie lubię takich akcji z dwoma różnymi cenami. Moim zdaniem jest to niesprawiedliwe i mam nadzieje, że Azerowie niedługo to zrozumieją. Pokręciłem się dalej po uliczkach. Naprawdę fajne to stare miasto, ale malutkie. Z jednego końca na drugi, przejdziecie je w 5 minut. Teraz swoje kroki skierowałem ku Muzeum Dywanów. Nie maiłem zamiaru go zwiedzać, bo też mnie to kompletnie nie interesuje, ale budynek ładny. Naprawdę pomysłowy, też w kształcie rozwijanego dywanu, co ma zapewne być jakimś nawiązaniem i do tradycji i do kształtu Baszty. 






 Baku w detalach 

 
Baszta Dziewicza  
 
Potem zobaczyłem, że obok jest kolejka na szczyt, na którym znajdują się Ogniste Wieże. Okazuje się, że przejazd kosztuje manata. Jadę! Gość mi mówi, że ruszamy za 15 minut… Ok. Nie czekałem nawet 5 minut. Chyba musiała się po prostu zebrać „opłacalna” ilości pasażerów. Droga na górę, to dosłownie chwila. A ze szczytu roztacza się naprawdę piękny widok na morze. Możemy zobaczyć z tego miejsca Baku w swojej całej okazałości. I przyznam szczerze, że robi ono wrażenie. Jak okiem sięgnąć nowe budownictwo. Sporo nowych budynków powstaje również w tej chwili. Spore ważnie robi centrum handlowe CaspianWaterfront przypominające kwiat. W oddali widać też Crystal Hall. Z tym miejscem związana jest niezła historia, ale o tym potem. Pogoda jednak nie zachwyca, wieje strasznie i co chwile pada jakaś mżawka. Idę jednak dalej. Niedaleko mamy meczet ŞəhidlərXiyabanı. Nie wiem co to oznacza, skopiowałem z Goggle. Potem pomnik przyjaźni Armeńsko - Tureckiej. Dalej mamy cmentarz poległych podczas wojny o Górski Karabach, a na końcu memoriał i wieczny ogień płonący dla upamiętnienie poległych w tym konflikcie. Nie chce się tu pchać za bardzo w politykę, ale napiszę jedno: ten konflikt nadal żyje, Azerowie nienawidzą Ormian i zapewne ze wzajemnością. Ten konflikt jest już dość odległy w czasie, ale problem Górskiego Karabachu, nadal jest daleki od rozwiązania, więc na ten moment jest jak jest. Nie zmienia to faktu, że miejsce jest naprawdę ładne i zajebiście położone. Widoki nadal zachwycają. Zmoczyło i wypiździło mnie jednak na tyle, że postanowiłem schodzić na dół. Jeszcze kilka fotek Ognistych Wież i lecę na dół, tym razem schodami. 

  Widoki jakie zastałam na górze. 


Flame Towers

Stwierdziłem, że pasuje coś zjeść. A od czego innego zacząć, niż od słynnego Azerskiego kebaba? Pierwszy, który mi się spodobał znalazłem na ulicy Mammadamin Rasul-Zadeh. Nie wiem czy ja to dobrze piszę, nawet nie wiem czy któreś z tych słów nie oznacz ulicy, czy deptaka… Po prostu zrobiłem „kopiuj”, „wklej” z Googla. Kebab nazywał się Koz i zaintrygował mnie ogromną ilością osób w środku. Wziąłem sobie baraninę w lawaszu. Cena zdaje się 2,5 manata. Całkiem niezły, choć nie najadłem się jakoś bardzo. Może po prostu byłem za bardzo głodny. Stwierdziłem, że idę do hostelu, ogarnę się i przepakuje. W hostelu już się nieco ożywiło. Zalogowałem się już w pełni. Dostałem całkiem niezłe łóżko. To istotne. Nie lubię spać na górnym… Zrobiłem sobie herbatę, pogadałem chwilę z francuzem, który w podróży jest już od dłuższego czasu i stwierdziłem, że idę na miasto dowiedzieć się więcej o tej wycieczce. Jeszcze nie zdecydowałem, bo tak naprawdę miałem ofertę z jednego biura. Na starym miesicie znalazłem jeszcze dwa. W każdym cena ta sama: 50 manatów. Dowiedziałem się jednak, że cena nie zawiera biletów wstępu i ewentualnego obiadu. No niech będzie. Dałem się namówić. N następny dzień miała być zajebista pogoda, a mi zależało, żeby jednak nie padało podczas zwiedzania najistotniejszych dla mnie atrakcji Azerbejdżanu . Zamówiłem sobie wycieczkę w biurze, którego nazwy niestety nie pamiętam, ale znajdowało się ono niedaleko pałacu Szachów. Gdzieś między tym pałacem, a słynną namalowaną głową lwa, przy głównej drodze. Umówiłem się na 9.00 i poszedłem na piwo. Stwierdziłem, że najwyższy czas. Poza tym było już potężnie zmęczony. Dały mi się we znaki te przesiadki i noc na lotnisku… Poszedłem w kierunku deptaka o nazwie Nizami i odbiłem w jedną z bocznych uliczek, bo tam widziałem coś o nazwie Beer Point. Lokal spory, kilka piw do wyboru. Wziąłem to chyba najpopularniejsze, czyli Xirdalan. I zdziwiłem się… Oczywiście był to klasyczny lager, ale wypiłem to piwo bez obrzydzenia. Pachniało jak piwo i smakowało jak piwo, tylko cienkie i wodniste. Ale dało redę wypić. Walnąłem jedno, oczy mi się same zamykały. Poszedłem z powrotem do hostelu, wykąpałem się i jakoś po 20 po prostu padłem …


Budzik zadzwonił jakoś po 7.30… Chwila ogarniania, lekkie przepakowanie, śniadanie i lecę na stare miasto spotkać się z moją wycieczką. Mam trochę dylematy, bo nie do końca pasuje mi ta forma zwiedzania, ale słońce świeci, deszczu nie ma, więc optymizm dopisuje. Spotkanie jest przed wejściem do biura. Po 10 minutach zajeżdża busik i po chwili już jedziemy w kierunku Qobustanu. Przewodniczką jest energiczna Pani  50 + o imieniu Reisa. Pierwszy punkt programu to Meczet Bi Bi. Zajebiście położony na niewielkim wzniesieniu. Z jego okolic rozciąga się fajny widok na Morze Kaspijskie i stocznię. Do środka można spokojnie wejść, po ściągnięciu butów oczywiście. Nie ma najmniejszego problemu z filmowaniem czy robieniem zdjęć. To mi się bardzo w Azerbejdżanie podobało. W takim Maroko, to nawet progu meczetu mi nie pozwolili przekroczyć, a tu mogę łazić wszędzie i robić tyle zdjęć ile mi się spodoba. Spędziliśmy tu pewnie z 20 minut i pora jechać dalej. 



 Meczet Bi Bi z zewnątrz 









 I wewnątrz

 
Sam wyjazd z Baku robi wrażanie. Mamy widok na Morze Kaspijskie z niezliczoną ilością platform wiertniczych. Dosłownie aż po horyzont… Większość wybrzeża to stocznie, w których właśnie te platformy wiertnicze się buduje. Co chwila mijamy rafinerię. Ten kraj dosłownie stoi na ropie naftowej… Zaczynają się też fajne krajobrazy. Spore pagórki i kolory wręcz pustynne. Jest na co popatrzeć przez okna busa. Droga zupełnie mi się nie dłuży. 




 Widoki zza okna busa 
 
Dojeżdżamy po jakiejś godzinie do Qobustanu. Mijamy słynny postój taksówek. Jakbym nie brał wycieczki, to zapewne w tym miejscu prowadziłbym ciężkie negocjacje cenowe. Punkt numer dwa, to miejsce z listy Unesco, czyli skały ze słynnymi petroglifami. Miejsce to jest fantastycznie położone, widoki mega! Same petroglify też robią wrażenie. Są naprawdę wyraźne, spokojnie można rozpoznać kształty ludzi zwierząt… Wspaniałe miejsce. Byłem zachwycony. Pierwszy raz wdziałem coś takiego. Już w tym momencie wiedziałem, że wybranie się w te okolice było znakomitym pomysłem… Wycieczka była o tyle fajna, że wszytko odbywało się na spokojnie. Bez pośpiechu, jest czas. Można sobie usiąść na kamieniu i podumać. Mam czas na zdjęcia, czy nakręcenie filmu. Najbardziej obawiałem się takiego przepędzania turysty, jak bydła na pastwisku. Szybko, szybko, zaliczone i następna atrakcja… Nienawidzę czegoś takiego. A tu na spokojnie. Myślę, że możecie spokojnie wybrać się na taką wycieczkę. Wasza duma podróżnicza nie bardzo na tym nie ucierpi. Ale podkreślę jedną rzecz: jakbym nie był sam i miał, choć jednego towarzysza, żeby dzielić koszty taksówek, to bym tego na pewno nie zrobił… Niemniej jednak dla samotnego travelersa taka opcja wydaje się finansowo i czasowo znacznie lepsza. Sporo czasu spędziliśmy na tej górze. Następnie wsiadamy w busa i jedziemy dalej. Na wulkany! 












 Qobustanu

Po kilku kilometrach przesiadamy się na terenowe łady. Na to liczyłem! Miałem nadzieję na to doświadczenie! Niezłe jaja były. Tureckie disco na full, prędkość po bezdrożach w okolicach 80 na godzinę. Wertepy, łada, pustynny krajobraz… Było to zajebiste doświadczenie. Jazdy jest pewnie z 20 minut. Łada gramoli się na spore wzniesienie. Wydaje się to fizycznie niemożliwe, ale udaje się temu pojazdowi dojechać na sam szczyt. Wysiadamy i są. Nie ukrywam, że jednym z głównych powodów mojego wyjazdu do Azerbejdżanu były właśnie te wulkany. Chciałem to zobaczyć. Ponad połowa wszystkich błotnych wulkanów na świcie znajduje się właśnie w Azerbejdżanie. Jak działają te wulkany? Gaz ziemny wypycha z podziemi błoto tworząc coś na kształt stożka wulkanicznego. Błoto nie jest ani gorące, ani zimne. Bulgotały za to jak wrzątek. Nie ma szans żebyście wyszli czyści z takiego zwidzenia. Zawsze jakaś kropla lub dwie Was trafi, jeśli podejdziecie bliżej do krateru. Ja podszedłem, bo filmy, … Bo zdjęcia… I oczywiście nieźle byłem obabrany. W mojej głowie te wulkany były jakieś większe, ale i tak robiły wrażenie. Naprawdę nietypowe zjawisko. Zdecydowanie polecam! Tu też zwiedzanie na spokojnie, bez pospiechu. Ale oczywiście mi zeszło najdłużej i to na mnie czekała ostatnia taksówka hehe. No takie życie. W drodze powrotnej zająłem sobie miejsce koło kierowcy i efekty brawurowej jazdy samochodem łada odczuwałem jeszcze lepiej. Radziecki rollercoaster hehe. Wracamy do Baku. 















 Błotne wulkany 

 Na bezdrożach Łada daje siebie radę znakomicie
 
Nie dlatego, że to koniec wycieczki, ale dlatego ze kolejne atrakcje są po drugiej stronie miasta. Wszystko na spokojnie, zatrzymujemy się na siku, na zakupy. Podoba mi się to. Jedziemy zobaczyć płonące wzgórze Yanar Dag. To jedyne wzgórze, z 4 które nadal płonie. Jeśli zastanawialiście się czemu są w Baku 3 wieże FlameTowers to już śpieszę wyjaśnić. Na pamiątkę tych 3 wzgórz, które już nie płoną. Ciekawe, co się stanie jak Yanar Dag zgaśnie? Dobudują czwartą wieżę hehe? Ale o co tu chodzi? Gaz pod powierzchnią ziemi, ma tak wysokie ciśnienie, że wydostaje się na powierzchnię. Tu dochodzi do samozapłonu i mamy wieczny ogień. A czemu wzgórza gasną? Dlatego że człowiek wydobywa złoża ropy i gazu, cieśninie się zmniejsza, gaz przestaje się ulatniać i tyle z atrakcji. Nawet w przypadku Yanar Dag widać, że ten ogień był kiedyś większy. Żeby się nie okazało, że i ten płomień kiedyś zgaśnie… Samo miejsce nie jest jakieś duże. Jak spore ognisko. Ale jak człowiek wie jak jest to nietypowe zjawisko w naturze, to robi to wrażanie. Dla innych, niezainteresowanych będzie to pewnie większe ognisko, do którego nie trzeba dokładać patyków. Mi się podobało. 




 Yanar Dag

Po jakiejś pół godzinie lecimy dalej. Ateshgah to nasz następny cel, ale najpierw obiadek. Zajeżdżamy do knajpy, w której płacąc 10 manatów możemy jeść do oporu. Trochę chciałem przyoszczędzić i postawić na kebaba, ale stwierdziłem, że jak za 10 manatów mogę spróbować sporo rzeczy z azerskiej kuchni, to pewnie warto zainwestować. Co było do jedzenia? Nie mogłem się w wielu kwestiach dogadać, bo wszyscy tylko mówili po azersku. Na pewno wiałem jakiś gulasz z baraniny, baraninę z grilla czy czegoś takiego. Na pewno była tam dolma, jakiś kebab na patyku. Wziąłem też parę ich słynnych kiszonek na spróbowanie. Całkiem fajne jedzenie, ledwo to zjadłem, ale dałem radę. Jak za 10 manatów to uważam, że warto. Mogę powracać na 100% dietę kebabową do końca wyjazdu. Obiad też bez pospiechu. Jest jeszcze deser i herbatka. Niby arabska czy tam turecka, ale bez mięty. Po prostu mocna czarna z kilogramem cukru. Wolę z miętą. Jedziemy zobaczyć Świątynię Ognia. Było to miejsce kultu Hindusów i Zaratrustian. A skąd się tu wzięli? Podróżowali z towarami po jedwabnym szlaku. Zobaczyli płonące wzgórza nad morzem Kaspijskim i uznali, że tu właśnie manifestuje się ich Bóg. Zostali, założyli świątynię i tak to się potoczyło. Nie chce mi się tu rozpisywać dokładniej, można na ten temat poczytać sporo ciekawych historii w Internecie. Zwiedzanie bardzo przyjemne, ponieważ świątynia obecnie jest również muzeum. Wstęp 2 manaty. Zwiedzaliśmy sobie to miejsce około godziny. To w zasadzie ostatni punkt wycieczki. 








 Świątynia Ognia

Wracając na stare miasto zatrzymaliśmy się jeszcze na zdjęcia przy Centrum Heydara Alijewa. To ten słynny budynek bez rogów zaprojektowany przez Zahę Hadid. Budynek całkiem fajny, ale mnie to nie rusza specjalnie. Poza tym miałem plan zawitać tu w ostatni dzień, po drodze na lotnisko. Jakoś po 18 wysiadam z busa i wycieczkę uważam za odbytą. Wracam do hostelu, biorę prysznic, piorę ciuchy z błota i lecę na miasto. Mam ochotę coś się napić. Idę w kierunku nagromadzenia knajpek. Dosłownie naprzeciwko Beer Piont, w którym byłem wcześniej jest kolejny pub. Schodzimy do niego schodami w dół. Prowadzą go Rosjanie. Fajne miejsce, miła atmosfera, mogę sobie chwilę pogadać. Wypijam tam dwa piwka i dwa szoty. Potem lecę na kebaba. Tym razem wybrałem lokal o nazwie Merhaba. Wziąłem sobie kebab turecki z baraniną tym razem w bułce. Był absolutnie zajebisty. Zapłaciłem co prawda 3,5 manata ale najadłem się na full. Bardziej niż potrzebowałem. Dużo bardziej. Kebab też był dość pikantny, bo poprosiłem o papryczki, dlatego postanowiłem przepłukać go kolejnym piwem. Wpadłem do knajpy zaraz obok mojego horstelu. Okazało się, że jest tam jakaś impreza zamknięta. Impreza z okazji zaręczyn czy jakiś wieczór kawalerski. Nie zrozumiałem za dobrze. W każdym razie przyjęli mnie jak swojego. Przyjęli mnie tak dobrze, że musiałem w końcu uciekać, żeby się nie nawalić do spodu. To był intensywny dzień…


Poranek przywitał mnie niespecjalną pogodą i dość kiepskim samopoczuciem. Wiadomo… Postanowiłem pospać trochę dłużej, zjadłem solidne śniadanie w postaci jajecznicy, zapiłem to wszytko litrem coca coli, wziąłem zimny prysznic i to wszytko postawiło mnie na nogi. Szkoda marnować dnia. I tak wyszedłem z hotelu koło 10.30. Dzisiaj postanowiłem zobaczyć sobie wybrzeże morza i przejść się w kierunku południowym, czy też południowo zachodnim. Przeszedłem sobie przez stare miasto, pokonałem główną ulice, co wcale nie było takie łatwe, ze względu na przygotowania do F1. W końcu udało mi się dojść do wybrzeża. Pogoda nie zachęcała do spacerów, ale co zrobię? Nic nie zrobię. Idę przed siebie. Zimno straszne, wieje od morza, na szczęście nie pada. Najpierw docieram do muzeum dywanów i oglądam je sobie do drugiej strony. Nadal nie mam ochoty wchodzić do środka. Mijam Caspian Waterfront i z tej perspektywy okazuje się, że budynek jeszcze nie jest skończony. Jak oglądałem go z góry to myślałem, że jest. Niedaleko mamy diabelski młyn o nazwie Baku Eye. Jeśli macie skojarzenia z London Eye to zapewne słuszne. Oba te obiekty są diabelnymi młynami, ale poza tym to różni je sporo. Baku Eye jest zdecydowanie mniejsze. Spaceruje sobie dalej, pogoda bez zmian. Zanim dochodzę do Crystal Hall mija pewnie z godzina, ale ja się zupełnie nie spieszę. Obok jest jeszcze coś w rodzaju platformy, na której normalnie powiewa flaga Azerbejdżanu. Flaga ta ponoć jest największa na świeci i nawet wpisali ją do księgi rekordów Guinnesa. Akurat flaga była jednak poddawana renowacji. W końcu docieram do Crystal Hall. Budynek jak budynek. Nowoczesna architektura, ciekawie położony. 

 Baku Eye

 Caspian Waterfront

 Crystal Hall i miejsce w którym powinna powiewać największa flaga na świecie

Interesująca jest jednak jego historia. Otóż wyobraźcie sobie, że w 2011 roku konkurs Eurowizji wygrali Ell i Nikki pochodzący z Azerbejdżanu. Co to za jedni? Nie mam pojęcia. Jak wszyscy w branży muzyki pop przepadli ostatecznie w nicość. Jednak w 2011 roku rząd Azerbejdżanu uznał tą wygrana za gigantyczny sukces. Coś, co sprawi że Azerów i ich ojczyznę będzie można pokazać z najlepszej strony. Jedną z zasad tego konkursu jest to, że zawsze kolejna edycja odbywa się w ojczyźnie wygranego w poprzedniej edycji. Rząd Azerbejdżanu postanowił, więc wybudować Crystal Hall. Miał na to rok. Jakoś im się to udało i w 2012 roku finał odbył się właśnie tam. Co tam się teraz dzieje? Nie wiem. Możliwe, że odbywają się tam jakieś koncerty. Niemniej jednak jest to strasznie śmieszne jak Azerowie się tym podniecają. W dniu poprzednim z ust pani przewodnik słowo „Eurowizja” padło kilkanaście razy i zawsze było wypowiadane z taka dumą… Absurd, bo dla mnie ten cały konkurs, to jeden wielki żart i nieporozumienie. Ludzi jednak potrafi to jarać. Ja sobie poszedłem dalej. Trafiłem na lokomotywę i dość ciekawy budynek. Myślałem, że to jakieś muzeum, ale okazało się, że to sala konferencyjna czy coś takiego. Przeszedłem jeszcze może z kilometr w okolicach wybrzeża i stwierdziłem, że pasuje wracać. Miałem plan dojechać do centrum autobusem, ale stwierdziłem, że może zobaczyłbym kawałek innego Baku. Baku bez „szklanych domów”. Obrałem kierunek na centrum, ale szedłem tym razem dzielnicami, w których mieszkają normalni ludzie. I po raz kolejny zobaczyłem jak zakłamany jest rząd Azerbejdżanu … W centrum wieżowce pną się w górę, ludzie rozbijają się Bentleyami po ulicach, a tu dziurawe drogi, odrapane nędzne domy… Nikogo to nie obchodzi. Liczy się fasada, pierwsze ważnie. Liczą się pozory i fałsz. Nie kojarzy się Wam to z jednym innym krajem…? Koreą Północną? Mi się kojarzy. Za to ludzie bardzo sympatyczni, wpadłem do kilu sklepów i znalazłem zajebistą piekarnię, z której wyszedłem z workiem słodyczy płacąc 1,5 manata… Coś wspaniałego. Teraz poczułem, że trochę lepiej rozumiem ten kraj. Dotarłem niespiesznie do centrum. 






 Wystarczy skręcić w jedną boczną ulicę...

Wstąpiłem na kebaba, tym razem do jeszcze innej kanapy, której nazwy nie pamiętam. Też wziąłem klasykę: baranina w lawaszu, ale tu jakoś mi nie smakował. Dziwny zestaw przypraw. Niedrogi, ale postanowiłem jednak tu nie wracać. Wpadłem do hostelu, chwilę się zrelaksowałem i postanowiłem wymyślić coś na dzień następny. Nie chciałem siedzieć w Baku. Pogoda jednak nie zapowiadała się najlepiej. Przeliczyłem kasę, stwierdziłem, że jak się trochę potarguje, to stać mnie na jeszcze jedną wycieczkę. Idę na miasto prowadzić negocjacje. Nie będę się wdawał w szczegóły. W każdym razie, po wizycie w trzech biurach podróży ostatecznie zdecydowałem się na wycieczkę do Gabali. Nie było na następny dzień większego wyboru, dlatego postawiłem na ten wyjazd. Miało mnie to kosztować 70 manatów, ale ostatecznie zapłaciłem 60. Z dodatkowych opłat to miała być tylko kolejka linowa i opcjonalnie obiad. Postanowiłem nabrać kanapek i jechać jak Polak na wakacjach hehe. Tym razem skorzystałem z usług biura TES tour. Umówiłem się przed wejściem jutro, o godzinie 9.00 i poszedłem na piwo. Było już dość późno, więc wypiłem jedno i pomaszerowałem spać.

Poranek był dość optymistyczny. Nie padało, jakieś niewielkie fragmenty niebliskiego nieba można było dostrzec. Punktualnie melduję się po biurem i poznaje od razu przewodnika Alexa. Młody gościu. Taki cwaniaczek trochę. Od razu gadka o laseczkach i klubach. Zobaczymy, co z tego będzie. Podjeżdża busik i się pakujemy. Okazuje się, że na wycieczce jest tylko 5 osób. Ja, małżeństwo z Dubaju i jakiś dwóch studentów z Omanu. Egzotyczne towarzystwo. Ale fajnie się gadało, goście chyba bardziej byli ciekawi mnie, niż ja ich. Totalnie nic o Polsce nie wiedzieli, musiałem im tłumaczyć nawet gdzie dokładnie leży. Nie było to łatwe, bo jeden ze studentów miał problemy z wizualizacją na mapie Nieniec . Nie mniej jednak fajnie się gadało. Bardzo mili ludzie, ale zupełnie inna kultura. Alex niespecjalnie był gadatliwy, jeśli chodzi o kwestie turystyczno – krajoznawcze, jednak, jeśli chodziło o komentowanie laseczek, to był pierwszy. Był to klasyczny przykład chłopaka z dobrego domu, którego rodzice mają kasę. Gość był zupełnie oderwany od tej drugiej strony medalu. Dla niego biedni Azerowie to chyba nie istnieli. Wydawali mu się jakaś halucynacją. Jedne jego słowa mi utkwiły w pamięci. Jechaliśmy autostradą, a on mówi, że tu jest ostatnia stacja metra. Opowiada, że tu kończy się Baku a reszta to „shit hole”. Zanim faktycznie wyjechaliśmy z Baku to pewnie przejechaliśmy jeszcze z 10 km… Zatrzymaliśmy się jeszcze w markecie na ostanie zakupy i jedziemy w góry. Musze przyznać, że zaszokowało mnie niskie zaludnienie. Prawie nie ma wiosek, jakieś mieściny są, co kilkanaście kilometrów, ale między nimi nie ma dosłownie nic. Puste przestrzenie. Widoki zaczynają robić się naprawdę ładnie. 






 
Widoki na trasie.  
 
Zatrzymujemy się najpierw w Meczecie Juma w Shamakhi. Meczet naprawdę okazały. Reszta towarzystwa nie ma ochoty zwiedzać, ja idę zobaczyć do środka. Jak zwykle nie ma problemu z filmowaniem, czy robieniem zdjęć. Pełna swoboda. Meczet robi rażenie, ładne zdobienia w środku i całkiem fajna bryła. Podoba mi się. Pospacerowałem chwilę w środku, potem na zewnątrz i należy wracać do busa. Reszta towarzystwa czeka na mnie oblegana przez żebrzące dzieci. Dzieci były naprawdę upierdliwe, na szczęście przyczepiły się głownie do pary z Dubaju. Oni zaczęli im rozdawać pieniądze, te dzieci zaczęły się o te pieniądze kłócić… Dobrze, że się szybko zwinęliśmy. 







 Meczecie Juma w Shamakhi

Jedziemy dalej. Widoki nadal zachwycające. Gruzja mi się przypomniała… Fajne mają te górki. Zaniepokoiło mnie jednak to, że im bliżej miejsca docelowego, tym gorsza pogoda. Zachmurzenie solidne… Gdy zjechaliśmy do Gabali pod miejsce widokowe, nie było nic widać. No totalnie nic… Z tego miejsca kursuje kolejka linowa na szczyt wysokości prawie 2000 m n.p.m. Koszt to 14 manatów… prawie 30 zł… Dużo. Na górze nie mam żadnej gwarancji widoków. Postanowiłem jednak nieco zaryzykować i… Nie opłaciło się… Sam wyjazd naprawdę fajny. Na szczycie jednak totalna mgła. Wszytko w  chmurach. Nic nie widać na 5 metrów. Niemniej jednak postanowiłem potraktować to, jako doświadczanie o charakterze kulturowym. Obserwacja kolesi z Omanu widzących po raz pierwszy śnieg, oraz lepiących bałwana: bezcenne. Chwile się pokręciłem na górze i pora było wracać. Poza tym, nie było tam ciepło… Zjechałem na dół. 




 Widoków nie ma, ale też jest zajebiście 
 
Wsiadłem do busa, byłem oczywiście ostatni. Teraz jedziemy na obiad. Ja sobie nabrałem żarcia, bo nie chciałem za dużo wydawać. Mało kasy mi zostało. W knajpie postanowiłem jednak skosztować wina z granatu. Nie jestem fanem wina , ale na ten azerski specjał,miałem wielką ochotę. Nie chciałem też kupować całej butelki, więc stwierdziłem, że w knajpie będzie najlepiej sobie zamówić. Zapłaciłem za to 5 manatów. Niby sporo, ale kieliszek był pełny i było w nim pewnie z 300 ml tego napoju. Przyznam szczerze, że lekko go poczułem w głowie. 

 Winko z granata

Po obiedzie jedziemy nad jezioro Nohur. Fajne położone, wśród lasów, ale szału nie ma. Jak nasza Solina tylko bez zapory. Wokoło mnóstwo kiczu i debilnych pamiątek. Z ciekawszych rzeczy można było kupić szafran i miód. Co ciekawe: miód w całkiem niezłych cenach. Jak bym miał bagaż nadawany, to nie wiem czy bym nie kupił. Jakby się trochę potargować, to byłoby znacznie taniej niż w Polsce. Tu było sporo czasu, więc posiedziałem chwilę na ławce i ruszyliśmy dalej. 





 Jezioro Nohur

Miała być jeszcze jedna atrakcja: Seven Beauties Waterfall. Trzeba było do niego chwilę podjechać. Po zjeździe z głównej drogi oczywiście czeka nas ponad 4 km wybojów, dziur i szutru. A potem mamy wodospad. Muszę przyznać, że do tej pory najlepiej określało tą wycieczkę stwierdzanie: szału nie ma. Ale ten wodospad to był szał. Zajebiście mi się podobał. Wodospad składa się jakby z dwóch osobnych mniejszych wodospadów. Choćby dla tej jednej rzeczy warto się było wybrać. Tu też mieliśmy sporo czasu na zwiedzanie. Postanowiłem wykorzystać go maksymalnie i oczywiście ostatni wróciłem do busa. Pora wracać do Baku. 







 Seven Beauties Waterfall

 Droga powrotna też ciekawa. Klasyczny Azerski sklep mięsny. 
 
Przed nami 3 godziny jazdy. Reszta turystów wykorzystała ten czas na spanie, ja na podziwiane widoków. Jakoś przed 19 byłem w Baku. Poszedłem sobie jeszcze na kebaba, piwo i do hostelu. Co myślę o tej wycieczce do Gabali? Po pierwsze miałem trochę pecha, bo widoków było zero, a mogłyby być zajebiste. Ale to wiadomo: niczyja wina, loteria. Reszta punktów wycieczki delikatnie mówiąc nie zachwycała… Oprócz wodospadu. Choć dla tego miejsca warto się wybrać w taką podróż. Co do jakości świadczonych usług. Jakby mnie to kosztowało drożej, to bym się trochę poirytował. Niemniej jednak za te 60 manatów to mogę powiedzieć, że było ok. Jedyne co mnie wnerwiało to Alex przewodnik. Cwaniaczek, który się totalnie nie nadaje do takiej roboty, nie posada żadnej wiedzy i pracuje, jako przewodnik pewnie tylko dlatego, że zna biegle angielski. 


Środa. Ostatni dzień w Azerbejdżanie. W końcu dobra pogoda. Słońce świeci od rana! Jest pięknie. Plan jest taki: ogarniam się już na 100% tak jak miałbym opuszczać hostel, zostawiam sobie mały plecak i idę jeszcze połazić po mieście. Wracam po południu, biorę plecak i lecę powoli na lotnisko. Podczas śniadania poznałem Omara. Fajny gość, ze 40 lat, Hindus pracujący w Dubaju. Zgadaliśmy się i postanowiliśmy pozwiedzać sobie razem. On kompletnie nie znał Baku, bo dopiero się tu pojawił, byłem, więc trochę przewodnikiem. Wyszliśmy z hostelu pewnie koło 11. Nie spieszyłem się za bardzo.  Poszliśmy na stare miasto, zobaczyć jeszcze raz najważniejsze atrakcje. W końcu mogłem porobić jakieś ładniejsze zdjęcia i nagrać parę filmików, których przez pogodę nie mogłem nagrać wcześniej, albo bałem się, że nic z nich nie wyjdzie. Gość okazał się ciekawym człowiekiem. Sporo opowiadał mi zarówno o Indiach jak i o swojej robocie w Dubaju. Okazało się, że kasy ma sporo, zdziwiło mnie, więc to, że nocuje w hostelu za 15 zł… Sporo gadaliśmy o Indiach. Ja jakoś nie mogę się przekonać do tego, żeby tam pojechać. Syf , brud i nieprzebrane ludzkie masy skutecznie mnie od tego pomysłu odwodzą. Gość mówi jednak, że jak chce jechać, to albo na północ albo na samo południe. Jest to jakiś plan. Wpadliśmy też do Muzeum Miniaturowych Książek. Muzeum znajduje się zaraz koło wejścia do Pałacu Szachów. Trzeba zejść dosłownie kilkanaście metrów w dół. Wstęp do muzeum jest bezpłatny. Małe jest to muzeum, ale książki też są małe wiec jest ich mnóstwo. Sporo pozycji w języku polskim. W tym parę nietypowych. Po zwiedzaniu pokręciliśmy się jeszcze chwilę po starym mieście i zjedliśmy kababa.







 Pałac Szachów Szyrwanu albo raczej jego otoczenie




Riuny Hammamu (łażni)








 Muzeum Miniaturowych Książek z "klasyką" polskiej literatury 
 
Okazało się, że gość zostawił jakieś dokumenty w hostelu, niezłe się wystraszył i pobiegł zobaczyć czy czasem ich nie zgubił. Zostałem sam, więc poszedłem sobie jeszcze na piwko, zrobiłem zakupy i też poszedłem do hostelu. Tam zrobiłem przepakowanie i  prowiant na drogę, wziąłem prysznic i jakoś po 16 ruszyłem w kierunku dworca kolejowego i ulicy 28 maja. Po drodze wpadłem jeszcze na ostatni kebab. Był pyszny. Zdecydowanie Baku kebabami stoi! Plan był jednak taki, żeby nie jechać na lotnisko za wcześnie, bo co ja tam będę robił? Postanowiłem, więc wybrać się pod budynek Centrum Kulturalnego imienia Heydara Aliyeva. Do dworca kolejowego miałem jakieś 2 km marszu, od dworca podobna odległość mnie dzieliła do Centrum. 

 Żegnam się powoli z Baku.

Nie spieszyłem się, wstąpiłem jeszcze na bazar i do irańskiego sklepu. Pod centrum też zrobiłem sobie sporą przerwę na drinka i kanapkę. Samo centrum jak już wspominałem: ciekawe, ale mnie takie rzeczy mało ruszają. Pokręciłem się chwilę, słonce zaczęło się już powoli chylić ku zachodowi, a ja postanowiłem wracać. 









 Centrum Kulturalnego imienia Heydara Aliyeva

Koło dworca znalazłem jeszcze zajebistą knajpkę dla miejscowych, w której wypiłem ostatnie azerskie piwo i po raz pierwszy usłyszałem: „Polsza? Lewandowski!”. Na tym wyjeździe jeszcze tego nie było… Jakoś przed 20 załadowałem się do autobusu na lotnisko i ze względu na gigantyczne korki, byłem na miejscu pewnie przed 21. Udałem się dokładnie na te same kanapy, były strasznie wygodnie. Miałem drinka z colą, jakieś filmy na telefonie i tak mi minął wieczór.

 Spałem tak.


A mogłem tak. 
 
Samolot odlatuje o 4.20, ja mam budzik nastawiony na 3… Jeszcze nigdy w życiu nie leciałem o tak dziwnej godzinie. Bałem się, że mnie budzik nie obudzi, więc spałem dość słabo. Przeszedłem przez bramki lekko nieprzytomny, potem kontrola paszportowa i lecę pod gejta. A tam… Łóżka.. No nie wierzyłem… Jakbym wiedział, to bym przeszedł wcześniej i sobie pospał we w miarę normalnych warunkach. Lot cały przespałem. W Kijowie znowu mam prawie 7 godzin. Znalazłem jednak całkiem fajne miejsce obok wejścia do kontroli bezpieczeństwa lotów po kraju. Spałem pewnie z 4 godziny. Znowu przeszedłem przez kontrolę i za moment lot do Lwowa, który cały przespałem. We Lwowie musiałem trochę przyspieszyć. Na lotnisku jest WiFi, wiec zamówiłem szybko Ubera. Pojechałem na dworzec zachodni i od razu załapałem marszrutkę do Szegini. Na granicy w zasadzie nie czekałem, choć pogranicznik kazał sobie opowiadać o Azerbejdżanie. Ale wiecie, nie tak po służbowemu, tylko tak z zainteresowaniem hehe. Busik do Przemyśla też szybko się znalazł. W Przemyślu pociąg za godzinę, więc jeszcze polskie piwko i frytki… W domu jestem przed 21. Tak zakończył się te wyjazd. 

 
Podsumowując Azerbejdżan. Warto? Nie warto? Ujmę to tak: nie ma tu wiele rzeczy zachwycających, nie jest to jakiś bardzo egzotyczny kraj. Leży on poza utartymi szlakami podróżników i to może być jego siłą. Jeśli podobało wam się Gruzja i Armenia , to może warto rozważyć wizytę w Azerbejdżanie. Turyści go jeszcze nie zadeptali, więc teraz jest dobry czas na wizytę…