Azerbejdżan nie jest zbyt popularnym kierunkiem wśród
turystów. To nawet nie jest zbytnio popularny kraj wśród podróżników. Trochę na
uboczu, trochę poza upartymi szlakami. Mnie to przekonuje. Już od jakiegoś czasu myślałem o wyprawie od
tego kraju. Byłem już w Gruzji i Armenii, pozostał mi jedynie Azerbejdżan w tej
części świata. Jakoś tak się szczeliwie złożyło, że w okolicach świąt dostałem
kilka dni wolnego, co łącznie dało mi tydzień odpoczynku od pracy. No po prostu
nie mogłem siedzieć w domu i wpierdzielać kiełbasy z chrzanem. Musiałem gdzieś
pojechać. O wolnym dowiedziałem się dość późno. Zacząłem, więc nerwowo przeszukiwać
portale internetowe w poszukiwaniu jakiejś rozsądnej ceny na fajny kierunek. W
tym momencie jeszcze nie myślałem o Azerbejdżanie. W świątecznym terminie jednak
z Polski ciężko coś upolować w dobrej cenie szczególnie, gdy mam wolne za 3
tygodnie. Nagle mnie oświeciło: UIA lata do Azerbejdżanu z Kijowa! Chwila
klikania, chwila kalkulacji i ostatecznie płacę 930 zł za bilety Lwów – Baku –
Lwów z przesiadką w Kijowie. Nie jest to może jakaś szałowa cena, ale uważam,
że jak na taki szybki pomysł, to i tak dobrze. Minusem tego lotu były długie
przesiadki w Kijowie. I to jeszcze na tym lotnisku, którego nie chciałem.
Boryspol jest najdalej od centrum Kijowa ze wszytkach lotnisk… Nic. Bilety kupione,
trzeba się cieszyć. A i oczywiście jeszcze wiza. Nic prostszego. Wchodzicie na
stronę : http://evisa.co.az i tam macie wszytko krok po kroku.
Wypełniacie wniosek, dołączacie skan strony paszportu ze zdjęciem, wpłacacie 23
dolary i to tyle. Jest tam też miejsce na wpisanie nazwy hotelu/hostelu, w
którym się zatrzymujecie lub danych osoby, która Was zaprasza. Ja zarezerwowałem
na booking pierwszy lepszy hostel z możliwością odwołania rezerwacji, wpisałem
jego adres i było ok. Jak dostałem wizę to rezerwacje anulowałem. Zero problemów.
Musicie też znaczyć, że nie byliście w Górskim Karabachu (jak byliście, to nie
dostaniecie wizy, a jak byliście i skłamiecie to was nie wpuszczą). Teraz
sprawa, która przewija się nie raz, nie dwa na forach internetowych. Co gdy mam
w paszporcie pieczątkę z Armenii? Ja nie miałem, bo wymieniłem paszport, więc z
autopsji wam nie powiem. Wiem jednak, że pogranicznicy, czy nawet policja
gruntownie przeszukuje paszporty w poszukiwaniu pieczątek z Armenii. Czy gdy
macie taką pieczątkę, to was do Azerbejdżanu nie wpuszczą? Wątpię, ale jest
zawsze takie ryzyko.
Gdy nadszedł dzień 18 kwietnia ruszyłem do pracy, a zaraz po
niej wsiadłem w pociąg do Przemyśla. Szybko złapałem bus do Medyki, a następnie
przekroczyłem granicę bez najmniejszych problemów. Na busa do Lwowa musiałem
trochę poczekać, ale udało mi się być na miejscu przed 22. Szybko zalogowałem
się w hostelu. Bardzo przyjemne miejsce. Hostel Drive to naprawdę fajne lokum prowadzone
przez przesympatyczną Panią. Tylko sprawdźcie sobie maila, gdy rezerwujecie spanie
w tym hostelu. W wiadomości przychodzą kody wejściowe do drzwi. Ja tego nie
zrobiłem i dobijałem się dłuższą chwilę zanim ktoś mnie w końcu wpuścił. Hostel
znajduje się zaraz obok kościoła Św. Elżbiety w zawiązku, z czym nie jest
najlepsza miejscówka na imprezy na starym mieście, ale znakomita lokalizacja,
jeśli we Lwowie jesteście tylko przejazdem. Do dworca jest dosłownie kilka
minut na piechotę. I ja się udałem w tym kierunku, bo głód mnie dopadł, a i
piwkiem bym nie pogardził. Znalazłem sobie miły lokal obok dworca, zamówiłem
pierogii piwo. Okazało się, że jednak był to zestaw niewystarczający. Domówiłem,
więc koniak zakarpacki oraz pielmieni. Lokal jednak zamykali, a ja miałem
ochotę na kolejnego browarka. Poszedłem, więc ulicą Bandery przed siebie i po
kilku krokach natrafiłem na knajpę o nazwie Underground czy jakoś tak. Wszedłem.
Piwka spory wybór, w tle leci Kiss. Zostaję! Piwko wziąłem ciemne z browaru,
którego nie pamiętam… Nie było dobre, więc nic się nie stało, że nie pamiętam.
Konsumpcja przy klasykach rocka z lat 80-tych była dla mnie jednak czasem miło spędzonym.
Było już dość późno, gdy dotarłem do hostelu. Pasuje się coś przespać.
Rano nie spieszyłem się ze wstawaniem, wziąłem prysznic,
poszedłem na zakupy, zjadłem śniadanie. Okazało się, że mam kupn na Bolta, więc
nawet nie szukałem marszrutki na lotnisko tylko dosłownie za parę hrywien
pojechałem wygodnie samochodem. Na lotnisku wszystko potoczyło się błyskawicznie
i po chwili byłem już w samolocie. Lot do Kijowa trawa nieco ponad godzinę.
Jednak i tak zdążyłem zasnąć i to dość twardym snem. Na miejscu byłem o 14. Następny
lot mam o 21. Coś trzeba robić… Zdecydowałem, że wybiorę się do Boryspola na
obiad, zakupy i piwo. Oczywiście lotniska nie są przystosowane dla ludzi,
którzy chcą sobie spacerować. Musiałem, więc przemknąć obok drogi, a potem
trafiłem na ścieżkę wzdłuż płotu, którą doszedłem do głównej trasy na Kijów. Zamiast
jednak do stolicy pomaszerowałem w stronę Boryspola. Po jakiś dwóch kilometrach
dotarłem do jakiegoś centrum handlowego.
Głodny byłem poważnie, więc niewiele myśląc pomaszerowałem w jego
kierunku. W środku mieli tą słynną Ukraińską pizzerie, którą spotkacie w każdym
większym mieście. Nie jest to idealne danie, ale do wyboru miałem albo to,albo suszi,
albo kanapki. Nie zastanawiałem się za długo. Zamówiłem pizze i piwko, posiedziałem
chwilę na Internecie. Potem poszedłem zrobić zakupy i powoli zacząłem wracać na
lotnisko. Droga dokładnie taka sama, jakieś 5 km marszu wzdłuż jezdni. Na lotnisku
byłem trochę wcześniej, przeszedłem przez kontrolę bezpieczeństwa i ulokowałem
się w okolicach właściwego gejta, żeby się trochę zdrzemnąć. Potem do samolotu.
Miałem trochę za ciężki plecak, więc za każdym razem miałem lekkie obawy. Tym
razem jednak pani przyczepiła się o jego wysokość. Gdy wsadziłem go do kratki, faktycznie
wystawał, ale jak wyciągnąłem bluzę i kurtkę, to bez problemu się wszytko
zmieściło. W samolocie nie miałem najlepszego miejsca, cały czas się ktoś obok
mnie przepychał. Spałem, więc niewiele. Zaraz po 1 w nocy azerskiego czasu
lądujemy w Baku. Szybka kontrola paszportowa i „Welcome to Azerbejdżan”. Nie chciałem
jednak o tak późnej godzinie jechać do centrum. Ze względu na odprawę
paszportową przegapiłem autobus o 2, następny mam o 3. Zanim dojadę, zanim
znajdę hostel… Stwierdziłem, że to nie ma sensu. Na najwyższym piętrze
lotniska, zaraz koło kontroli bezpieczeństwa macie zajebiste kanapy. Nie trzeba
nic więcej. Śpi się zajebiście. Generalnie lotnisko strasznie ładne. Sporo
drewna, nawet drzewa rosną, a w nocy z głośników puszczany jest śpiew ptaków.
Może i w dzień też, ale przez gwar na lotnisku go nie słychać.
Wyspałem się nieźle. Wstałem o 7. Za oknem ulewa.
Sprawdziłem prognozę pogody: po 8 ma przestać padać. Postanowiłem jeszcze
chwilę odczekać. I faktycznie przestało. Ogarnąłem się nieco i pomaszerowałem
na autobus. Jak dojechać do centrum? Nic prostszego. Przed wejściem na lotnisko
stoi automat z biletami. Jest angielska wersja językowa. Wybieramy, że chcemy kupić
kartę miejską za 2 manaty . Wrzucamy jednak więcej kasy, powiedzmy 5 manatów. W
związku z czym mamy kartę za dwa manaty doładowaną trzema manatami. Aby dojechać
z lotniska do centrum potrzeba nam na koncie dokładnie 1,3 manata. Kartę
dobijamy w autobusie. I jeszcze może odpowiem na pytanie skąd wziąć manaty? W
Polsce nie wdziałem, żeby można było je kupić. Na pewno nie w Rzeszowie… Na
lotnisku w Baku kurs jest jednak przyzwoity i nie różni się on wiele od tego w
centrum, także zamieniać można spokojnie, choć większe sumy, radziłbym jednak
zamienić w innym miejscu. Dojazd do centrum zajmuje około pół godziny. Autobus
zatrzymuje się przed dworcem kolejowym i dokładnie z tego samego punktu odjeżdża.
Kursuje on punktualnie. Jeśli dobrze pamiętam: od 7.00 do 19.00 co pół godziny
(o pełniej i połówce), między 19.00 a 21.00 co 40 minut. Między 21.00 a 7.00 co
godzinę (też ponoć o pełnej). Z tego, co usłyszałem, to taksówka kosztuje 15-20
manatów. No to jestem w Baku… Do hotelu mam około 2 kilometrów, więc idę
spacerem. Nie skupiam się zbytnio na zwiedzaniu, tylko na znalezieniu hostelu. Trochę
czasu mi zajęła lokalizacja, bo GPS mnie zmylił. Na miejsce dotarłem koło 10. W
środku cisza… Wszyscy chyba śpią. Stwierdziłem, że w takim razie nie pozostaje
mi nic innego jak zabrać plecak i pójść na spacer. Wrócę za parę godzin, to na
pewno zastanę właściciela. Zastałem go jednak szybciej niż się spodziewałem. Wychodząc
niemal wpadłem na niego w drzwiach. Szybko się zalogowałem, zostawiłem plecak i
poszedłem na miasto. Postanowiłem rozpocząć od najstarszej części. Do murów
obronnych miałem dosłownie 10 minut. Od razu zauważyłem, że spacery po Baku
mogą być utrudnione, bo spora część ulic jest pozamykana. Okazało się, że za
niecały tydzień odbywać się tu maja zawody Formuły 1. Nic o tym nie wiedziałem.
Taki ze mnie fan sportu. Oczywiście jeśli umówimy się ze Formuła 1 to sport…
Dla mnie nie za bardzo… W każdym razie
dotarłem do bramy i zacząłem włóczyć się po uliczkach. Stwierdziłem, że zacznę
od największej atrakcji, czyli Baszty Dziewiczej. Zlokalizowałem ją na mapie z
lotniska i ruszyłem zwiedzać stare miasto. Bardzo przyjemne miejsce. Ma klimat.
Nie ma tu jakiegoś wielkiego natłoku restauracji, sklepów czy usług wszelakich.
Oczywiście są, ale mam wrażenie, że w tej części miasta i tak mieszkają
normalni ludzie. Natrafiłem też na pierwsze biuro podróży. Przed wyjazdem nie miałem
planu korzystać z ich usług, ale sprawdzić nie zaszkodzi. Okazało się, że można
wykupić sobie wycieczkę na błotne wulkany, petroglify, do meczetu Bi Bi, płonącej
góry i świątyni ognia za 50 manatów. Nie podjąłem od razu decyzji, ale zacząłem
się poważnie zastanawiać czy nie skorzystać. Po pierwsze dlatego, że jadąc
samemu na błotne wulkany i tak musiałbym wziąć taksówkę za jakieś 25-30
manatów, bo niczym innym tam nie dojedzie, a do przystanku marszrutki jest ponoć
kilkanaście kilometrów. Po drugie: prognoza pogody na najbliższe dni nie była
optymistyczna. Jedyne dni, w których miało świecić słonce i nie padać, to właśnie
niedziela (dzień następny) i środa (ostatni mój dzień w Azerbejdżanie).
Zdecydowałem, że sporo argumentów przemawia za wycieczką zorganizowaną,
postanowiłem jednak nie podejmować decyzji pochopnie i zorientować się w innych
miejscach, bo założyłem, że to nie jedyne biuro podróży w Baku. Dotarłem sobie
spokojnie pod Basztę. Baszta jak baszta. Przypomina nieco rozwijany dywan.
Można ją zwiedzać: cena dla miejscowych 2 manaty, dla reszty 15 manatów. W
życiu tyle nie zapłacę! Tym bardziej, że strasznie nie lubię takich akcji z
dwoma różnymi cenami. Moim zdaniem jest to niesprawiedliwe i mam nadzieje, że Azerowie
niedługo to zrozumieją. Pokręciłem się dalej po uliczkach. Naprawdę fajne to
stare miasto, ale malutkie. Z jednego końca na drugi, przejdziecie je w 5 minut.
Teraz swoje kroki skierowałem ku Muzeum Dywanów. Nie maiłem zamiaru go zwiedzać,
bo też mnie to kompletnie nie interesuje, ale budynek ładny. Naprawdę
pomysłowy, też w kształcie rozwijanego dywanu, co ma zapewne być jakimś
nawiązaniem i do tradycji i do kształtu Baszty.
Baku w detalach
Baszta Dziewicza
Potem zobaczyłem, że obok jest kolejka
na szczyt, na którym znajdują się Ogniste Wieże. Okazuje się, że przejazd
kosztuje manata. Jadę! Gość mi mówi, że ruszamy za 15 minut… Ok. Nie czekałem
nawet 5 minut. Chyba musiała się po prostu zebrać „opłacalna” ilości pasażerów.
Droga na górę, to dosłownie chwila. A ze szczytu roztacza się naprawdę piękny
widok na morze. Możemy zobaczyć z tego miejsca Baku w swojej całej okazałości.
I przyznam szczerze, że robi ono wrażenie. Jak okiem sięgnąć nowe budownictwo.
Sporo nowych budynków powstaje również w tej chwili. Spore ważnie robi centrum
handlowe CaspianWaterfront przypominające kwiat. W oddali widać też Crystal
Hall. Z tym miejscem związana jest niezła historia, ale o tym potem. Pogoda
jednak nie zachwyca, wieje strasznie i co chwile pada jakaś mżawka. Idę jednak dalej.
Niedaleko mamy meczet ŞəhidlərXiyabanı. Nie wiem co to oznacza, skopiowałem z
Goggle. Potem pomnik przyjaźni Armeńsko - Tureckiej. Dalej mamy cmentarz
poległych podczas wojny o Górski Karabach, a na końcu memoriał i wieczny ogień
płonący dla upamiętnienie poległych w tym konflikcie. Nie chce się tu pchać za
bardzo w politykę, ale napiszę jedno: ten konflikt nadal żyje, Azerowie
nienawidzą Ormian i zapewne ze wzajemnością. Ten konflikt jest już dość odległy
w czasie, ale problem Górskiego Karabachu, nadal jest daleki od rozwiązania,
więc na ten moment jest jak jest. Nie zmienia to faktu, że miejsce jest naprawdę
ładne i zajebiście położone. Widoki nadal zachwycają. Zmoczyło i wypiździło
mnie jednak na tyle, że postanowiłem schodzić na dół. Jeszcze kilka fotek Ognistych
Wież i lecę na dół, tym razem schodami.
Widoki jakie zastałam na górze.
Flame Towers
Stwierdziłem, że pasuje coś zjeść. A od
czego innego zacząć, niż od słynnego Azerskiego kebaba? Pierwszy, który mi się
spodobał znalazłem na ulicy Mammadamin Rasul-Zadeh. Nie wiem czy ja to dobrze
piszę, nawet nie wiem czy któreś z tych słów nie oznacz ulicy, czy deptaka… Po
prostu zrobiłem „kopiuj”, „wklej” z Googla. Kebab nazywał się Koz i
zaintrygował mnie ogromną ilością osób w środku. Wziąłem sobie baraninę w lawaszu.
Cena zdaje się 2,5 manata. Całkiem niezły, choć nie najadłem się jakoś bardzo.
Może po prostu byłem za bardzo głodny. Stwierdziłem, że idę do hostelu, ogarnę
się i przepakuje. W hostelu już się nieco ożywiło. Zalogowałem się już w pełni.
Dostałem całkiem niezłe łóżko. To istotne. Nie lubię spać na górnym… Zrobiłem
sobie herbatę, pogadałem chwilę z francuzem, który w podróży jest już od dłuższego
czasu i stwierdziłem, że idę na miasto dowiedzieć się więcej o tej wycieczce.
Jeszcze nie zdecydowałem, bo tak naprawdę miałem ofertę z jednego biura. Na
starym miesicie znalazłem jeszcze dwa. W każdym cena ta sama: 50 manatów. Dowiedziałem
się jednak, że cena nie zawiera biletów wstępu i ewentualnego obiadu. No niech będzie.
Dałem się namówić. N następny dzień miała być zajebista pogoda, a mi zależało,
żeby jednak nie padało podczas zwiedzania najistotniejszych dla mnie atrakcji
Azerbejdżanu . Zamówiłem sobie wycieczkę w biurze, którego nazwy niestety nie
pamiętam, ale znajdowało się ono niedaleko pałacu Szachów. Gdzieś między tym
pałacem, a słynną namalowaną głową lwa, przy głównej drodze. Umówiłem się na
9.00 i poszedłem na piwo. Stwierdziłem, że najwyższy czas. Poza tym było już
potężnie zmęczony. Dały mi się we znaki te przesiadki i noc na lotnisku…
Poszedłem w kierunku deptaka o nazwie Nizami i odbiłem w jedną z bocznych uliczek,
bo tam widziałem coś o nazwie Beer Point. Lokal spory, kilka piw do wyboru. Wziąłem
to chyba najpopularniejsze, czyli Xirdalan. I zdziwiłem się… Oczywiście był to
klasyczny lager, ale wypiłem to piwo bez obrzydzenia. Pachniało jak piwo i
smakowało jak piwo, tylko cienkie i wodniste. Ale dało redę wypić. Walnąłem
jedno, oczy mi się same zamykały. Poszedłem z powrotem do hostelu, wykąpałem
się i jakoś po 20 po prostu padłem …
Budzik zadzwonił jakoś po 7.30… Chwila ogarniania, lekkie
przepakowanie, śniadanie i lecę na stare miasto spotkać się z moją wycieczką.
Mam trochę dylematy, bo nie do końca pasuje mi ta forma zwiedzania, ale słońce świeci,
deszczu nie ma, więc optymizm dopisuje. Spotkanie jest przed wejściem do biura.
Po 10 minutach zajeżdża busik i po chwili już jedziemy w kierunku Qobustanu. Przewodniczką
jest energiczna Pani 50 + o imieniu
Reisa. Pierwszy punkt programu to Meczet Bi Bi. Zajebiście położony na
niewielkim wzniesieniu. Z jego okolic rozciąga się fajny widok na Morze
Kaspijskie i stocznię. Do środka można spokojnie wejść, po ściągnięciu butów
oczywiście. Nie ma najmniejszego problemu z filmowaniem czy robieniem zdjęć. To
mi się bardzo w Azerbejdżanie podobało. W takim Maroko, to nawet progu meczetu
mi nie pozwolili przekroczyć, a tu mogę łazić wszędzie i robić tyle zdjęć ile
mi się spodoba. Spędziliśmy tu pewnie z 20 minut i pora jechać dalej.
Meczet Bi Bi z zewnątrz
I wewnątrz
Sam
wyjazd z Baku robi wrażanie. Mamy widok na Morze Kaspijskie z niezliczoną
ilością platform wiertniczych. Dosłownie aż po horyzont… Większość wybrzeża to stocznie,
w których właśnie te platformy wiertnicze się buduje. Co chwila mijamy
rafinerię. Ten kraj dosłownie stoi na ropie naftowej… Zaczynają się też fajne
krajobrazy. Spore pagórki i kolory wręcz pustynne. Jest na co popatrzeć przez
okna busa. Droga zupełnie mi się nie dłuży.
Widoki zza okna busa
Dojeżdżamy po jakiejś godzinie do Qobustanu.
Mijamy słynny postój taksówek. Jakbym nie brał wycieczki, to zapewne w tym
miejscu prowadziłbym ciężkie negocjacje cenowe. Punkt numer dwa, to miejsce z
listy Unesco, czyli skały ze słynnymi petroglifami. Miejsce to jest
fantastycznie położone, widoki mega! Same petroglify też robią wrażenie. Są naprawdę
wyraźne, spokojnie można rozpoznać kształty ludzi zwierząt… Wspaniałe miejsce.
Byłem zachwycony. Pierwszy raz wdziałem coś takiego. Już w tym momencie wiedziałem,
że wybranie się w te okolice było znakomitym pomysłem… Wycieczka była o tyle
fajna, że wszytko odbywało się na spokojnie. Bez pośpiechu, jest czas. Można
sobie usiąść na kamieniu i podumać. Mam czas na zdjęcia, czy nakręcenie filmu. Najbardziej
obawiałem się takiego przepędzania turysty, jak bydła na pastwisku. Szybko,
szybko, zaliczone i następna atrakcja… Nienawidzę czegoś takiego. A tu na
spokojnie. Myślę, że możecie spokojnie wybrać się na taką wycieczkę. Wasza duma
podróżnicza nie bardzo na tym nie ucierpi. Ale podkreślę jedną rzecz: jakbym
nie był sam i miał, choć jednego towarzysza, żeby dzielić koszty taksówek, to
bym tego na pewno nie zrobił… Niemniej jednak dla samotnego travelersa taka
opcja wydaje się finansowo i czasowo znacznie lepsza. Sporo czasu spędziliśmy
na tej górze. Następnie wsiadamy w busa i jedziemy dalej. Na wulkany!
Qobustanu
Po kilku
kilometrach przesiadamy się na terenowe łady. Na to liczyłem! Miałem nadzieję
na to doświadczenie! Niezłe jaja były. Tureckie disco na full, prędkość po
bezdrożach w okolicach 80 na godzinę. Wertepy, łada, pustynny krajobraz… Było
to zajebiste doświadczenie. Jazdy jest pewnie z 20 minut. Łada gramoli się na
spore wzniesienie. Wydaje się to fizycznie niemożliwe, ale udaje się temu pojazdowi
dojechać na sam szczyt. Wysiadamy i są. Nie ukrywam, że jednym z głównych
powodów mojego wyjazdu do Azerbejdżanu były właśnie te wulkany. Chciałem to
zobaczyć. Ponad połowa wszystkich błotnych wulkanów na świcie znajduje się właśnie
w Azerbejdżanie. Jak działają te wulkany? Gaz ziemny wypycha z podziemi błoto tworząc
coś na kształt stożka wulkanicznego. Błoto nie jest ani gorące, ani zimne.
Bulgotały za to jak wrzątek. Nie ma szans żebyście wyszli czyści z takiego zwidzenia.
Zawsze jakaś kropla lub dwie Was trafi, jeśli podejdziecie bliżej do krateru.
Ja podszedłem, bo filmy, … Bo zdjęcia… I oczywiście nieźle byłem obabrany. W
mojej głowie te wulkany były jakieś większe, ale i tak robiły wrażenie.
Naprawdę nietypowe zjawisko. Zdecydowanie polecam! Tu też zwiedzanie na
spokojnie, bez pospiechu. Ale oczywiście mi zeszło najdłużej i to na mnie
czekała ostatnia taksówka hehe. No takie życie. W drodze powrotnej zająłem
sobie miejsce koło kierowcy i efekty brawurowej jazdy samochodem łada
odczuwałem jeszcze lepiej. Radziecki rollercoaster hehe. Wracamy do Baku.
Błotne wulkany
Na bezdrożach Łada daje siebie radę znakomicie
Nie
dlatego, że to koniec wycieczki, ale dlatego ze kolejne atrakcje są po drugiej
stronie miasta. Wszystko na spokojnie, zatrzymujemy się na siku, na zakupy. Podoba
mi się to. Jedziemy zobaczyć płonące wzgórze Yanar Dag. To jedyne wzgórze, z 4
które nadal płonie. Jeśli zastanawialiście się czemu są w Baku 3 wieże
FlameTowers to już śpieszę wyjaśnić. Na pamiątkę tych 3 wzgórz, które już nie
płoną. Ciekawe, co się stanie jak Yanar Dag zgaśnie? Dobudują czwartą wieżę
hehe? Ale o co tu chodzi? Gaz pod powierzchnią ziemi, ma tak wysokie ciśnienie,
że wydostaje się na powierzchnię. Tu dochodzi do samozapłonu i mamy wieczny
ogień. A czemu wzgórza gasną? Dlatego że człowiek wydobywa złoża ropy i gazu, cieśninie
się zmniejsza, gaz przestaje się ulatniać i tyle z atrakcji. Nawet w przypadku Yanar
Dag widać, że ten ogień był kiedyś większy. Żeby się nie okazało, że i ten płomień
kiedyś zgaśnie… Samo miejsce nie jest jakieś duże. Jak spore ognisko. Ale jak
człowiek wie jak jest to nietypowe zjawisko w naturze, to robi to wrażanie. Dla
innych, niezainteresowanych będzie to pewnie większe ognisko, do którego nie
trzeba dokładać patyków. Mi się podobało.
Yanar Dag
Po jakiejś pół godzinie lecimy dalej.
Ateshgah to nasz następny cel, ale najpierw obiadek. Zajeżdżamy do knajpy, w
której płacąc 10 manatów możemy jeść do oporu. Trochę chciałem przyoszczędzić i
postawić na kebaba, ale stwierdziłem, że jak za 10 manatów mogę spróbować sporo
rzeczy z azerskiej kuchni, to pewnie warto zainwestować. Co było do jedzenia?
Nie mogłem się w wielu kwestiach dogadać, bo wszyscy tylko mówili po azersku.
Na pewno wiałem jakiś gulasz z baraniny, baraninę z grilla czy czegoś takiego. Na
pewno była tam dolma, jakiś kebab na patyku. Wziąłem też parę ich słynnych
kiszonek na spróbowanie. Całkiem fajne jedzenie, ledwo to zjadłem, ale dałem
radę. Jak za 10 manatów to uważam, że warto. Mogę powracać na 100% dietę
kebabową do końca wyjazdu. Obiad też bez pospiechu. Jest jeszcze deser i
herbatka. Niby arabska czy tam turecka, ale bez mięty. Po prostu mocna czarna z
kilogramem cukru. Wolę z miętą. Jedziemy zobaczyć Świątynię Ognia. Było to
miejsce kultu Hindusów i Zaratrustian. A skąd się tu wzięli? Podróżowali z
towarami po jedwabnym szlaku. Zobaczyli płonące wzgórza nad morzem Kaspijskim i
uznali, że tu właśnie manifestuje się ich Bóg. Zostali, założyli świątynię i
tak to się potoczyło. Nie chce mi się tu rozpisywać dokładniej, można na ten
temat poczytać sporo ciekawych historii w Internecie. Zwiedzanie bardzo przyjemne,
ponieważ świątynia obecnie jest również muzeum. Wstęp 2 manaty. Zwiedzaliśmy
sobie to miejsce około godziny. To w zasadzie ostatni punkt wycieczki.
Świątynia Ognia
Wracając
na stare miasto zatrzymaliśmy się jeszcze na zdjęcia przy Centrum Heydara Alijewa.
To ten słynny budynek bez rogów zaprojektowany przez Zahę Hadid. Budynek
całkiem fajny, ale mnie to nie rusza specjalnie. Poza tym miałem plan zawitać
tu w ostatni dzień, po drodze na lotnisko. Jakoś po 18 wysiadam z busa i
wycieczkę uważam za odbytą. Wracam do hostelu, biorę prysznic, piorę ciuchy z
błota i lecę na miasto. Mam ochotę coś się napić. Idę w kierunku nagromadzenia
knajpek. Dosłownie naprzeciwko Beer Piont, w którym byłem wcześniej jest
kolejny pub. Schodzimy do niego schodami w dół. Prowadzą go Rosjanie. Fajne
miejsce, miła atmosfera, mogę sobie chwilę pogadać. Wypijam tam dwa piwka i dwa
szoty. Potem lecę na kebaba. Tym razem wybrałem lokal o nazwie Merhaba. Wziąłem
sobie kebab turecki z baraniną tym razem w bułce. Był absolutnie zajebisty.
Zapłaciłem co prawda 3,5 manata ale najadłem się na full. Bardziej niż
potrzebowałem. Dużo bardziej. Kebab też był dość pikantny, bo poprosiłem o
papryczki, dlatego postanowiłem przepłukać go kolejnym piwem. Wpadłem do knajpy
zaraz obok mojego horstelu. Okazało się, że jest tam jakaś impreza zamknięta.
Impreza z okazji zaręczyn czy jakiś wieczór kawalerski. Nie zrozumiałem za
dobrze. W każdym razie przyjęli mnie jak swojego. Przyjęli mnie tak dobrze, że
musiałem w końcu uciekać, żeby się nie nawalić do spodu. To był intensywny
dzień…
Poranek przywitał mnie niespecjalną pogodą i dość kiepskim
samopoczuciem. Wiadomo… Postanowiłem pospać trochę dłużej, zjadłem solidne śniadanie
w postaci jajecznicy, zapiłem to wszytko litrem coca coli, wziąłem zimny
prysznic i to wszytko postawiło mnie na nogi. Szkoda marnować dnia. I tak
wyszedłem z hotelu koło 10.30. Dzisiaj postanowiłem zobaczyć sobie wybrzeże
morza i przejść się w kierunku południowym, czy też południowo zachodnim.
Przeszedłem sobie przez stare miasto, pokonałem główną ulice, co wcale nie było
takie łatwe, ze względu na przygotowania do F1. W końcu udało mi się dojść do
wybrzeża. Pogoda nie zachęcała do spacerów, ale co zrobię? Nic nie zrobię. Idę
przed siebie. Zimno straszne, wieje od morza, na szczęście nie pada. Najpierw
docieram do muzeum dywanów i oglądam je sobie do drugiej strony. Nadal nie mam
ochoty wchodzić do środka. Mijam Caspian Waterfront i z tej perspektywy okazuje
się, że budynek jeszcze nie jest skończony. Jak oglądałem go z góry to myślałem,
że jest. Niedaleko mamy diabelski młyn o nazwie Baku Eye. Jeśli macie
skojarzenia z London Eye to zapewne słuszne. Oba te obiekty są diabelnymi młynami,
ale poza tym to różni je sporo. Baku Eye jest zdecydowanie mniejsze. Spaceruje sobie
dalej, pogoda bez zmian. Zanim dochodzę do Crystal Hall mija pewnie z godzina,
ale ja się zupełnie nie spieszę. Obok jest jeszcze coś w rodzaju platformy, na
której normalnie powiewa flaga Azerbejdżanu. Flaga ta ponoć jest największa na
świeci i nawet wpisali ją do księgi rekordów Guinnesa. Akurat flaga była jednak
poddawana renowacji. W końcu docieram do Crystal Hall. Budynek jak budynek.
Nowoczesna architektura, ciekawie położony.
Baku Eye
Caspian Waterfront
Crystal Hall i miejsce w którym powinna powiewać największa flaga na świecie
Interesująca jest jednak jego historia.
Otóż wyobraźcie sobie, że w 2011 roku konkurs Eurowizji wygrali Ell i Nikki
pochodzący z Azerbejdżanu. Co to za jedni? Nie mam pojęcia. Jak wszyscy w branży
muzyki pop przepadli ostatecznie w nicość. Jednak w 2011 roku rząd Azerbejdżanu
uznał tą wygrana za gigantyczny sukces. Coś, co sprawi że Azerów i ich ojczyznę
będzie można pokazać z najlepszej strony. Jedną z zasad tego konkursu jest to,
że zawsze kolejna edycja odbywa się w ojczyźnie wygranego w poprzedniej edycji.
Rząd Azerbejdżanu postanowił, więc wybudować Crystal Hall. Miał na to rok.
Jakoś im się to udało i w 2012 roku finał odbył się właśnie tam. Co tam się
teraz dzieje? Nie wiem. Możliwe, że odbywają się tam jakieś koncerty. Niemniej jednak
jest to strasznie śmieszne jak Azerowie się tym podniecają. W dniu poprzednim z
ust pani przewodnik słowo „Eurowizja” padło kilkanaście razy i zawsze było
wypowiadane z taka dumą… Absurd, bo dla mnie ten cały konkurs, to jeden wielki
żart i nieporozumienie. Ludzi jednak potrafi to jarać. Ja sobie poszedłem
dalej. Trafiłem na lokomotywę i dość ciekawy budynek. Myślałem, że to jakieś
muzeum, ale okazało się, że to sala konferencyjna czy coś takiego. Przeszedłem
jeszcze może z kilometr w okolicach wybrzeża i stwierdziłem, że pasuje wracać.
Miałem plan dojechać do centrum autobusem, ale stwierdziłem, że może zobaczyłbym
kawałek innego Baku. Baku bez „szklanych domów”. Obrałem kierunek na centrum,
ale szedłem tym razem dzielnicami, w których mieszkają normalni ludzie. I po raz
kolejny zobaczyłem jak zakłamany jest rząd Azerbejdżanu … W centrum wieżowce
pną się w górę, ludzie rozbijają się Bentleyami po ulicach, a tu dziurawe
drogi, odrapane nędzne domy… Nikogo to nie obchodzi. Liczy się fasada, pierwsze
ważnie. Liczą się pozory i fałsz. Nie kojarzy się Wam to z jednym innym
krajem…? Koreą Północną? Mi się kojarzy. Za to ludzie bardzo sympatyczni,
wpadłem do kilu sklepów i znalazłem zajebistą piekarnię, z której wyszedłem z
workiem słodyczy płacąc 1,5 manata… Coś wspaniałego. Teraz poczułem, że trochę lepiej
rozumiem ten kraj. Dotarłem niespiesznie do centrum.
Wystarczy skręcić w jedną boczną ulicę...
Wstąpiłem na kebaba, tym
razem do jeszcze innej kanapy, której nazwy nie pamiętam. Też wziąłem klasykę:
baranina w lawaszu, ale tu jakoś mi nie smakował. Dziwny zestaw przypraw. Niedrogi,
ale postanowiłem jednak tu nie wracać. Wpadłem do hostelu, chwilę się
zrelaksowałem i postanowiłem wymyślić coś na dzień następny. Nie chciałem siedzieć
w Baku. Pogoda jednak nie zapowiadała się najlepiej. Przeliczyłem kasę,
stwierdziłem, że jak się trochę potarguje, to stać mnie na jeszcze jedną
wycieczkę. Idę na miasto prowadzić negocjacje. Nie będę się wdawał w szczegóły.
W każdym razie, po wizycie w trzech biurach podróży ostatecznie zdecydowałem
się na wycieczkę do Gabali. Nie było na następny dzień większego wyboru,
dlatego postawiłem na ten wyjazd. Miało mnie to kosztować 70 manatów, ale
ostatecznie zapłaciłem 60. Z dodatkowych opłat to miała być tylko kolejka linowa
i opcjonalnie obiad. Postanowiłem nabrać kanapek i jechać jak Polak na wakacjach
hehe. Tym razem skorzystałem z usług biura TES tour. Umówiłem się przed wejściem
jutro, o godzinie 9.00 i poszedłem na piwo. Było już dość późno, więc wypiłem
jedno i pomaszerowałem spać.
Poranek był dość optymistyczny. Nie padało, jakieś
niewielkie fragmenty niebliskiego nieba można było dostrzec. Punktualnie
melduję się po biurem i poznaje od razu przewodnika Alexa. Młody gościu. Taki cwaniaczek
trochę. Od razu gadka o laseczkach i klubach. Zobaczymy, co z tego będzie. Podjeżdża
busik i się pakujemy. Okazuje się, że na wycieczce jest tylko 5 osób. Ja, małżeństwo
z Dubaju i jakiś dwóch studentów z Omanu. Egzotyczne towarzystwo. Ale fajnie
się gadało, goście chyba bardziej byli ciekawi mnie, niż ja ich. Totalnie nic o
Polsce nie wiedzieli, musiałem im tłumaczyć nawet gdzie dokładnie leży. Nie
było to łatwe, bo jeden ze studentów miał problemy z wizualizacją na mapie
Nieniec . Nie mniej jednak fajnie się gadało. Bardzo mili ludzie, ale zupełnie
inna kultura. Alex niespecjalnie był gadatliwy, jeśli chodzi o kwestie
turystyczno – krajoznawcze, jednak, jeśli chodziło o komentowanie laseczek, to
był pierwszy. Był to klasyczny przykład chłopaka z dobrego domu, którego
rodzice mają kasę. Gość był zupełnie oderwany od tej drugiej strony medalu. Dla
niego biedni Azerowie to chyba nie istnieli. Wydawali mu się jakaś halucynacją.
Jedne jego słowa mi utkwiły w pamięci. Jechaliśmy autostradą, a on mówi, że tu
jest ostatnia stacja metra. Opowiada, że tu kończy się Baku a reszta to „shit hole”.
Zanim faktycznie wyjechaliśmy z Baku to pewnie przejechaliśmy jeszcze z 10 km… Zatrzymaliśmy
się jeszcze w markecie na ostanie zakupy i jedziemy w góry. Musze przyznać, że
zaszokowało mnie niskie zaludnienie. Prawie nie ma wiosek, jakieś mieściny są,
co kilkanaście kilometrów, ale między nimi nie ma dosłownie nic. Puste
przestrzenie. Widoki zaczynają robić się naprawdę ładnie.
Widoki na trasie.
Zatrzymujemy się
najpierw w Meczecie Juma w Shamakhi. Meczet naprawdę okazały. Reszta
towarzystwa nie ma ochoty zwiedzać, ja idę zobaczyć do środka. Jak zwykle nie ma
problemu z filmowaniem, czy robieniem zdjęć. Pełna swoboda. Meczet robi
rażenie, ładne zdobienia w środku i całkiem fajna bryła. Podoba mi się. Pospacerowałem
chwilę w środku, potem na zewnątrz i należy wracać do busa. Reszta towarzystwa
czeka na mnie oblegana przez żebrzące dzieci. Dzieci były naprawdę upierdliwe,
na szczęście przyczepiły się głownie do pary z Dubaju. Oni zaczęli im rozdawać pieniądze,
te dzieci zaczęły się o te pieniądze kłócić… Dobrze, że się szybko zwinęliśmy.
Meczecie Juma w Shamakhi
Jedziemy dalej. Widoki nadal zachwycające. Gruzja mi się przypomniała… Fajne
mają te górki. Zaniepokoiło mnie jednak to, że im bliżej miejsca docelowego,
tym gorsza pogoda. Zachmurzenie solidne… Gdy zjechaliśmy do Gabali pod miejsce
widokowe, nie było nic widać. No totalnie nic… Z tego miejsca kursuje kolejka
linowa na szczyt wysokości prawie 2000 m n.p.m. Koszt to 14 manatów… prawie 30
zł… Dużo. Na górze nie mam żadnej gwarancji widoków. Postanowiłem jednak nieco zaryzykować
i… Nie opłaciło się… Sam wyjazd naprawdę fajny. Na szczycie jednak totalna
mgła. Wszytko w chmurach. Nic nie widać
na 5 metrów. Niemniej jednak postanowiłem potraktować to, jako doświadczanie o
charakterze kulturowym. Obserwacja kolesi z Omanu widzących po raz pierwszy śnieg,
oraz lepiących bałwana: bezcenne. Chwile się pokręciłem na górze i pora było wracać.
Poza tym, nie było tam ciepło… Zjechałem na dół.
Widoków nie ma, ale też jest zajebiście
Wsiadłem do busa, byłem
oczywiście ostatni. Teraz jedziemy na obiad. Ja sobie nabrałem żarcia, bo nie chciałem
za dużo wydawać. Mało kasy mi zostało. W knajpie postanowiłem jednak skosztować
wina z granatu. Nie jestem fanem wina , ale na ten azerski specjał,miałem
wielką ochotę. Nie chciałem też kupować całej butelki, więc stwierdziłem, że w
knajpie będzie najlepiej sobie zamówić. Zapłaciłem za to 5 manatów. Niby sporo,
ale kieliszek był pełny i było w nim pewnie z 300 ml tego napoju. Przyznam
szczerze, że lekko go poczułem w głowie.
Winko z granata
Po obiedzie jedziemy nad jezioro Nohur.
Fajne położone, wśród lasów, ale szału nie ma. Jak nasza Solina tylko bez
zapory. Wokoło mnóstwo kiczu i debilnych pamiątek. Z ciekawszych rzeczy można
było kupić szafran i miód. Co ciekawe: miód w całkiem niezłych cenach. Jak bym
miał bagaż nadawany, to nie wiem czy bym nie kupił. Jakby się trochę
potargować, to byłoby znacznie taniej niż w Polsce. Tu było sporo czasu, więc posiedziałem
chwilę na ławce i ruszyliśmy dalej.
Jezioro Nohur
Miała być jeszcze jedna atrakcja: Seven Beauties
Waterfall. Trzeba było do niego chwilę podjechać. Po zjeździe z głównej drogi
oczywiście czeka nas ponad 4 km wybojów, dziur i szutru. A potem mamy wodospad.
Muszę przyznać, że do tej pory najlepiej określało tą wycieczkę stwierdzanie: szału
nie ma. Ale ten wodospad to był szał. Zajebiście mi się podobał. Wodospad składa
się jakby z dwóch osobnych mniejszych wodospadów. Choćby dla tej jednej rzeczy
warto się było wybrać. Tu też mieliśmy sporo czasu na zwiedzanie. Postanowiłem
wykorzystać go maksymalnie i oczywiście ostatni wróciłem do busa. Pora wracać
do Baku.
Seven Beauties
Waterfall
Droga powrotna też ciekawa. Klasyczny Azerski sklep mięsny.
Przed nami 3 godziny jazdy. Reszta turystów wykorzystała ten czas na
spanie, ja na podziwiane widoków. Jakoś przed 19 byłem w Baku. Poszedłem sobie
jeszcze na kebaba, piwo i do hostelu. Co myślę o tej wycieczce do Gabali? Po
pierwsze miałem trochę pecha, bo widoków było zero, a mogłyby być zajebiste.
Ale to wiadomo: niczyja wina, loteria. Reszta punktów wycieczki delikatnie
mówiąc nie zachwycała… Oprócz wodospadu. Choć dla tego miejsca warto się wybrać
w taką podróż. Co do jakości świadczonych usług. Jakby mnie to kosztowało drożej,
to bym się trochę poirytował. Niemniej jednak za te 60 manatów to mogę powiedzieć,
że było ok. Jedyne co mnie wnerwiało to Alex przewodnik. Cwaniaczek, który się
totalnie nie nadaje do takiej roboty, nie posada żadnej wiedzy i pracuje, jako przewodnik
pewnie tylko dlatego, że zna biegle angielski.
Środa. Ostatni dzień w Azerbejdżanie. W końcu dobra pogoda.
Słońce świeci od rana! Jest pięknie. Plan jest taki: ogarniam się już na 100%
tak jak miałbym opuszczać hostel, zostawiam sobie mały plecak i idę jeszcze połazić
po mieście. Wracam po południu, biorę plecak i lecę powoli na lotnisko. Podczas
śniadania poznałem Omara. Fajny gość, ze 40 lat, Hindus pracujący w Dubaju.
Zgadaliśmy się i postanowiliśmy pozwiedzać sobie razem. On kompletnie nie znał Baku,
bo dopiero się tu pojawił, byłem, więc trochę przewodnikiem. Wyszliśmy z hostelu
pewnie koło 11. Nie spieszyłem się za bardzo.
Poszliśmy na stare miasto, zobaczyć jeszcze raz najważniejsze atrakcje.
W końcu mogłem porobić jakieś ładniejsze zdjęcia i nagrać parę filmików,
których przez pogodę nie mogłem nagrać wcześniej, albo bałem się, że nic z nich
nie wyjdzie. Gość okazał się ciekawym człowiekiem. Sporo opowiadał mi zarówno o
Indiach jak i o swojej robocie w Dubaju. Okazało się, że kasy ma sporo,
zdziwiło mnie, więc to, że nocuje w hostelu za 15 zł… Sporo gadaliśmy o
Indiach. Ja jakoś nie mogę się przekonać do tego, żeby tam pojechać. Syf , brud
i nieprzebrane ludzkie masy skutecznie mnie od tego pomysłu odwodzą. Gość mówi
jednak, że jak chce jechać, to albo na północ albo na samo południe. Jest to
jakiś plan. Wpadliśmy też do Muzeum Miniaturowych Książek. Muzeum znajduje się zaraz koło wejścia do Pałacu Szachów. Trzeba zejść dosłownie kilkanaście metrów w dół. Wstęp do muzeum jest bezpłatny. Małe jest to muzeum, ale książki też są małe wiec jest ich mnóstwo. Sporo pozycji w języku polskim. W tym parę nietypowych. Po zwiedzaniu pokręciliśmy się jeszcze chwilę po starym mieście i zjedliśmy kababa.
Pałac Szachów Szyrwanu albo raczej jego otoczenie
Riuny Hammamu (łażni)
Muzeum Miniaturowych Książek z "klasyką" polskiej literatury
Okazało się, że gość zostawił jakieś dokumenty w hostelu, niezłe
się wystraszył i pobiegł zobaczyć czy czasem ich nie zgubił. Zostałem sam, więc
poszedłem sobie jeszcze na piwko, zrobiłem zakupy i też poszedłem do hostelu.
Tam zrobiłem przepakowanie i prowiant na
drogę, wziąłem prysznic i jakoś po 16 ruszyłem w kierunku dworca kolejowego i
ulicy 28 maja. Po drodze wpadłem jeszcze na ostatni kebab. Był pyszny.
Zdecydowanie Baku kebabami stoi! Plan był jednak taki, żeby nie jechać na
lotnisko za wcześnie, bo co ja tam będę robił? Postanowiłem, więc wybrać się
pod budynek Centrum Kulturalnego imienia Heydara Aliyeva. Do dworca kolejowego
miałem jakieś 2 km marszu, od dworca podobna odległość mnie dzieliła do
Centrum.
Żegnam się powoli z Baku.
Nie spieszyłem się, wstąpiłem jeszcze na bazar i do irańskiego sklepu.
Pod centrum też zrobiłem sobie sporą przerwę na drinka i kanapkę. Samo centrum
jak już wspominałem: ciekawe, ale mnie takie rzeczy mało ruszają. Pokręciłem
się chwilę, słonce zaczęło się już powoli chylić ku zachodowi, a ja postanowiłem
wracać.
Centrum Kulturalnego imienia Heydara Aliyeva
Koło dworca znalazłem jeszcze zajebistą knajpkę dla miejscowych, w
której wypiłem ostatnie azerskie piwo i po raz pierwszy usłyszałem: „Polsza?
Lewandowski!”. Na tym wyjeździe jeszcze tego nie było… Jakoś przed 20 załadowałem
się do autobusu na lotnisko i ze względu na gigantyczne korki, byłem na miejscu
pewnie przed 21. Udałem się dokładnie na te same kanapy, były strasznie
wygodnie. Miałem drinka z colą, jakieś filmy na telefonie i tak mi minął
wieczór.
Spałem tak.
A mogłem tak.
Samolot odlatuje o 4.20, ja mam budzik nastawiony na 3…
Jeszcze nigdy w życiu nie leciałem o tak dziwnej godzinie. Bałem się, że mnie
budzik nie obudzi, więc spałem dość słabo. Przeszedłem przez bramki lekko nieprzytomny,
potem kontrola paszportowa i lecę pod gejta. A tam… Łóżka.. No nie wierzyłem…
Jakbym wiedział, to bym przeszedł wcześniej i sobie pospał we w miarę
normalnych warunkach. Lot cały przespałem. W Kijowie znowu mam prawie 7 godzin.
Znalazłem jednak całkiem fajne miejsce obok wejścia do kontroli bezpieczeństwa
lotów po kraju. Spałem pewnie z 4 godziny. Znowu przeszedłem przez kontrolę i
za moment lot do Lwowa, który cały przespałem. We Lwowie musiałem trochę przyspieszyć.
Na lotnisku jest WiFi, wiec zamówiłem szybko Ubera. Pojechałem na dworzec
zachodni i od razu załapałem marszrutkę do Szegini. Na granicy w zasadzie nie
czekałem, choć pogranicznik kazał sobie opowiadać o Azerbejdżanie. Ale wiecie, nie
tak po służbowemu, tylko tak z zainteresowaniem hehe. Busik do Przemyśla też
szybko się znalazł. W Przemyślu pociąg za godzinę, więc jeszcze polskie piwko i
frytki… W domu jestem przed 21. Tak zakończył się te wyjazd.
Podsumowując Azerbejdżan. Warto? Nie warto? Ujmę to tak: nie
ma tu wiele rzeczy zachwycających, nie jest to jakiś bardzo egzotyczny kraj.
Leży on poza utartymi szlakami podróżników i to może być jego siłą. Jeśli podobało
wam się Gruzja i Armenia , to może warto rozważyć wizytę w Azerbejdżanie. Turyści
go jeszcze nie zadeptali, więc teraz jest dobry czas na wizytę…