niedziela, 25 lutego 2018

Ameryka Południowa: Jak to ogarnąć?

Ameryka Południowa śniła mi się po nocach od małego. Słoik na pieniądze z napisałem „Peru” mam już od kilku ładnych lat… Aż w końcu stało się. Bilet został zakupiony, wsiadam do samolotu i lecę… Trochę się pośpieszyłem. Tradycyjnie trzeba zacząć od garści informacji. Co? Jak? Kiedy? Dlaczego? Za ile? Już tłumacze. 

Jak się tam dostać?

My kupiliśmy bilety z prawie 9-cio miesięcznym wyprzedzeniem i zapłaciliśmy za nie niewiele ponad 2800 zł. Ktoś może od razu napisać: „A czemu tak drogo? Ja widziałem taniej”. Wierze, że tak właśnie mogło, być problem jednak w tym, że Peru jest duże, odległości między miastami są naprawdę spore, a bilety autobusowe nie są jakoś specjalnie tanie (12-14 zł za litr benzyny, więc nie ma się co dziwić ). Skyscanner ma taką fantastyczną funkcję o nazwie multi-city, więc można coś pokombinować. Regularna cena biletu Londyn – Lima (na tamten moment)wahała się w granicach 2400 zł. Okazało się jednak, że dopłacając niewiele ponad 400 zł lecimy od razu do Cusko. Oszczędza nam to wielogodzinnej i wcale nie taniej przejażdżki autokarem, lub lotu za +/- 100 dolców. Podobnie w powrotną stronę. Można kupić lot: Juliaca (taka dziura nad jeziorem Titicaca ) - Lima – Bogota – Londyn. Dla nas super sprawa. I tak dopłaciliśmy do Lotu 400 zł (zamiast 2400zł, 2800zł), ale oszczędziliśmy sobie dwóch dni zmarnowanych w autobusach lub co najmniej 200 dolarów za dodatkowe loty krajowe(Lima –Cusco i Juliaca-Lima).  Wydaje mi się, że interes nie najgorszy. Teraz, dlaczego Londyn był miastem wylotu? Przyczyn jest kilka, a wszystkie bardzo oczywiste. Po pierwsze i najważniejsze. Z Polski nie dolecimy do Peru niczym. Można szukać jakiś połączeń i kombinować na jednym bilecie, ale jak ja wstukałem z ciekawości w wyszukiwarkę taką opcję, to za bilety wyszło mi ponad 8000 zł… Naprawdę, nie żartuje. Po drugie: ekipa z którą leciałem mieszka w Londynie, więc to ułatwia niezmiernie cała logistykę i powoduje oszczędzenie jakichś tam pieniędzy. Po trzecie: do Londynu najłatwiej i najtaniej dolecimy tanimi liniami. Można próbować złapać bezpośrednie loty z Madrytu, Paryża, Amsterdamu czy Barcelony, ale nie mamy pewności, że Wizzair czy Ryanair też „siądzie” nam w dobrych pieniądzach. Do Londynu zawsze polecimy za mniej niż 200 zł (no chyba, że to są święta albo wakacje). A w tym terminie, w którym byłem ja (przełom stycznia i lutego) bilety zawsze kosztują grosze (ja w dwie strony zapłaciłem mniej niż 100 zł). Dodatkowo jak mamy kogoś znajomego, u którego możemy się przespać na podłodze, to w sumie jest nam obojętne, kiedy lecimy i możemy przylecieć np. dwa dni wcześniej, bo cena jest lepsza (tak i ja zrobiłem).  Czyli podsumowując: za bilet kolumbijskimi liniami Avianca na trasie Londyn – Bogota – Cusko; Juliaca- Lima – Bogota – Londyn zapłaciliśmy dokładnie 2862 zł. Jeśli kogoś ciekawi, co to za Avianca, to już wyjaśniam. Bardzo dobre linie lotnicze. Co z tego, że kolumbijskie? Wszystko jest, co ma być, punktualność godna podziwu, a flota to błyszczące nowością Dreamlinery (przynajmniej na trasie przez ocean). Także wszystko w najlepszym porządku. 


A jak ja się dogadam?

Hiszpański to podstawa. Jeszcze w turystycznych miejscach w Peru czy Chile, zawsze kogoś tam znajdziemy, kto gada po angielsku. Jak trafimy na bardziej obrotnego biznesmena, to nawet można usłyszeć i kwadratowe „dzień dobry” hehe. Ale generalnie bez Hiszpańskiego jest ciężko. Co nie znaczy, że komunikacja jest niemożliwa. Ja nie nauczyłem się nic. Znaczy coś tam liznąłem, ale niewiele. Mery, z którą byliśmy, była na studiach w Hiszpanii i coś tam mówiła i rozumiała. Nie popełnijcie jednak mojego błędu. Hiszpański to ekstremalnie prosty język. Do codziennego funkcjonowania wystarczy wam dosłownie kilka zwrotów grzecznościowych i znajomość liczebników. W tych krajach gdzie coś kosztuje 1 sola nie ma problemu. Trochę się to komplikuje np. w Chile, gdzie za coś tam musimy zapłacić 1250 soli, ale to są niuanse. Język migowy działa, ludzie są otwarci. Zresztą ja po tych trzech tygodniach, coś już tam potrafiłem powiedzieć i co nieco zrozumieć, więc no problem. Tylko się coś pouczcie przed wyjazdem, a nie tak jak ja… Leniwa buła…



A co z wizami?

Brak! I to jest super. W Peru, Chile, Boliwia i Kolumbia nie wymagają wiz dla Polaków. 

Szczepienia? Jak ze zdrowiem?

Tu jest sprawa dyskusyjna. Generalnie zaleca się szczepienie na popularne w krajach o niskim standardzie higienicznym choroby, takie jak dur brzuszny, wszelkie żółtaczki i tak dalej. Ja to olałem. Jest jednak jedna choroba, która jest na tyle poważna, że brak szczepionki może powodować problemy. Jest to żółta febra. Przed wyjazdem sporo czytaliśmy na ten temat. Co prawda nie wybieraliśmy się w rejony, w których bylibyśmy bezpośrednio narażeni na tę chorobę, ale istniało ryzyko, że nas nie wpuszczą do Boliwii. Czemu? Już tłumaczę. W Boliwii nie ma zagrożenia, przynajmniej na ten moment. W zaleceniach WHO pisze wyraźnie, że osoby wjeżdżające do Boliwii z regionów zagrożonych żółtą febrą powinny być zaszczepione. Peru całe nie jest zagrożone, jedynie niewielki jego fragment przy granicy z Brazylią (wszystko to można sprawdzić na stronie World Health Organization). Więc wszystko zależy od interpretacji celnika. Stwierdziliśmy, że ryzyko jest zbyt duże, bo do Boliwii chcemy jechać zobaczyć słoną pustynię. Więc się zaszczepiliśmy. Koszty takiej szczepionki są różne. Ja zapłaciłem 185 zł, kumpel w Gdańsku 250zł a ci co się szczepili w Londynie nie chcieli powiedzieć . Nam NIGDZIE nie sprawdzali książeczki szczepień. Na ani jednej granicy. Uważam jednak, że w tym przypadku trzeba dmuchać na zimne i się zaszczepić.
Co do innych aspektów zdrowotnych? Iść do szpitala w żadnym z tych krajów bym nie chciał, choć i tak wygląda to lepiej niż w Azji. 

Poważniejszych dolegliwości żołądkowych nie stwierdzono, ale z własnego doświadczenia zalecam po każdym posiłku 50 gram wysokoprocentowego alkoholu popitego coca – colą. Przy takich cenach rumu czy pisco (niecałe 20 zł za litr przedniego trunku) warto pomyśleć o takiej profilaktyce.

I chyba najważniejsze: choroba wysokościowa. Temat rzeka. Co robić? Jak się zabezpieczyć? Przeszukałem pół Internetu w poszukiwaniu informacji na ten temat i się okazało, że niepotrzebnie, bo mi nic nie było. No prawie. Problem był taki, że my od razu lądowaliśmy w Cusko, które leży na wysokości prawie 3400 m n.p.m. Objawy choroby wysokościowej mogą być dość poważne. Nie śmiertelne na tej wysokości, ale na pewno utrudniające w znacznym stopniu codzienne funkcjonowanie. Przeszywający ból głowy i nudności na pewno nie pozwolą nam cieszyć się Peru tak, jakbyśmy chcieli. Ponoć to wszystko maksymalnie po pięciu dniach mija, ale przecież szkoda tych pięciu dni marnować na umieranie w hostelu. My mielimy szczęście. Skończyło się na zadyszkach, niewielkim bólu głowy lekkiej ochocie na pawika i ekstremalnym suszeniu. Coś jak kac tylko, że się nie piło dzień wcześniej hehe. Albo piło się, ale nie na tyle, żeby mieć kaca. Jak sobie z tym radzić? Chemii nie polecam. Jest taki lek o nazwie Diuramid lub Diamox, który niby pomaga, ale ja nie brałem. Ponoć do kupienia u nas w aptekach, na pewno w każdej aptece w Peru go znajdziecie. Ponoć sprawia, że cały czas chce się wam siku. Ponieważ ja preferuje naturalne metody, to o nich Wam napisze. Po pierwsze: pijcie dużo wody. Generalnie płynów. I tak was suszy, więc będziecie o tym pamiętać. Ja chyba wypijałem podwójną dzienną dawkę. Po drugie: koka! Od razu idźcie na bazar i kupcie sobie worek koki za 1 sola (jeden złoty i parę grosików). Żujcie ją, parzcie sobie z niej herbatę. Naprawdę pomaga. I pamiętajcie: co z tego, że z koki robi się kokainę. Z maku kiedyś robiło się „kompot”, a babciny makownik wpieprzacie aż się Wam uszy trzęsą. Proponuje też delikatną dietę na początek . Lekkie posiłki, a nie na start deep fried świnka morska z papas fritas. Zaleca się też nie spożywanie alkoholu. Jak nie trudno się domyślić, tą sugestię olałem, choć nie doprowadzałem się do stanu, który podwoiłby i tak istniejącego „wysokościowego kaca”. A co gdy faktycznie przeżywamy dramat? I na to jest rozwiązanie. Idziemy do apteki i kupujemy butlę z tlenem. Nie wiem ile to kosztuje, bo nie potrzebowałem, ale w aptekach jest coś takiego. Jak nam potrzeba, bierzemy „szota” i na chwile jest wszystko ok. Generalnie chemii nie polecam, a już na pewno nie polecam jakiejś profilaktyki. Po co się faszerować chemią, jak może nam nic nie dolegać. A jak już coś to pamiętajcie, że naturalne metody są najlepsze, najskuteczniejsze i najprzyjemniejsze.


Czy jest bezpiecznie?

Kolejny temat rzeka wałkowany w Internecie na wszystkie strony. Generalnie Ameryka Południowa słynna jest z narkotyków, a co za tym idzie, gangów, broni i wszelkiego rodzaju kryminału. Można znaleźć wiele list z najniebezpieczniejszymi miastami Ameryki Południowej. Ba! Są nawet mapki dzielnic, w które nie warto się zapuszczać. Ile jest w tym prawdy? Zakładam ze sporo. Nam się na szczęście nic nie przydarzyło groźnego, niemniej jednak, kiedy policjant z M-16 mówi ci żebyś sobie schował aparat, bo cię napadną, to trochę podnosi ciśnienie. My byliśmy w trzech takich „słynnych” miastach: Limie, La Paz i Bogocie. Bogota spoko. Choć to tam miałem ten incydent z policjantem. Ale czułem się tam całkiem ok. La Paz mi się natomiast nie podobało, nie czułem się tam ani dobrze, ani swobodnie. Ciężkie miasto z ciężkim klimatem. Ale też nic się złego nie działo. Lima natomiast chyba cieszy się najgorszą sławą. Najróżniejsze cuda wyczytałem o tym mieście. Ponoć jest tam dziennie średnio 47 zabójstw…  Jakbym wierzył we wszystko, co przeczytałem w sieci, to bym pewnie poruszał się po Limie czołgiem w osłonie 100 piechurów. Generalnie jest tak, że już dzielnica, na której jest lotnisko jest bardzo nieciekawa. Na stare miasto nikt nie poleca się zapuszczać (są tam najtańsze noclegi w mieście hehe), jedyną dzielnicą w miarę bezpieczną jest słynne Miraflores, w której nocje pewnie 95% wszystkich turystów przybywających do Limy. I my tam się wybraliśmy, bo w tym mieście i tak wiele nie ma do zwiedzania, a my chcieliśmy sobie posiedzieć na plaży. Każdy jednak zalecał nam oficjalny lotniskowy bus (15 dolców w dwie strony) albo oficjalną taksówkę (jakieś 40-60 soli), bo inaczej nas zabiją. Nie mieliśmy jednak za wiele kasy, więc postanowiliśmy zaryzykować regularny busik. I wiece co? Było wspaniale, ludzie świetni, pomocni, uśmiechnięci. W każdym z busów (w jedną i w drugą stronę) znalazł się ktoś, kto potwierdził, że kierowca nas nie oszukuje i za płacimy tyle co oni za przejazd. Także nie taki diabeł straszny, ale trzeba mieć się na baczności. Ja miałem kasę poupychaną wszędzie gdzie się dało, na szczęście nie miałem jej wiele hehe. Najważniejsze zasady są dwie: miejcie oczy dookoła głowy, oraz: tam gdzie jest policja, jest w miarę bezpiecznie. Jak policja znika z ulicy to i wy znikajcie, bo skoro oni się boją przebywać w takiej dzielnicy to i wy nie powinniście. To tyle.
Poza dużymi miastami super. Atmosfera zawsze miła i przyjazna, zero jakiegokolwiek zagrożenia. Wiadomo, że miejscowi widzą w nas portfel z dolarami, ale nie przeszkadza im to uśmiechać się do nas od ucha do ucha witając serdecznie. To, że nas oszukają na kilka soli nie wydaje się takie złe, tym bardziej, że i tak za wszystko płacimy niewiele. 

Nieco odbiegając od tematu. Jeden gość z hotelu w Arequipie (Peru) powiedział nam taką ciekawostkę. Ponoć cokolwiek biały nie zrobi, to przymyka się na to oko. Nie wiem czy to prawda, ale postanowiłem nie testować. 

To w końcu pada, czy nie pada?

Generalnie Peru położone jest wysoko, więc szału nie ma z pogodą. Nie ma upałów. Temperatura wahała się np. w Cusco od 7 w nocy do 20 stopni w dzień. Nad oceanem to już było ze 30 stopni. I to chyba nie tak źle, bo są to umiarkowane temperatury, przy których można normalnie funkcjonować cały dzień. Temperatura oceanu na pewno wyższa niż Bałtyku w lecie. Temperatura spadała po deszczu, ale to chyba oczywiste. Mimo że mieliśmy porę deszczową, to mieliśmy dużo szczęścia. Pogoda nie zepsuła nam ani Machu Picchu ani Tęczowych Gór. No może skiepściła trochę zdjęcia ze słonej pustyni, ale to już inny temat. Generalnie z tym deszczem to jest tak, że przeważnie leje po południu. Czasem chwilkę, czasem dłużej. A potem przechodzi i jest trochę chłodniej, ale nadal jest ok. Nie ma się co przejmować. 


Czy jedzenie jest smaczne?

Jest. Nie ma takich egzotycznych i kompletnie inaczej smakujących potraw, jak w Azji. Tylko świnka morska i mięso z alpaki są z kategorii „dziwaczne dla Europejczyka”. Zasadniczo podstawa to ryż, frytki, kurczak, baranina i ryba. Wszystko fantastycznie przyprawiane. Ja bardzo polubiłem lomo saltado proste danie z ryżem i wołowiną (zdarzało mi się zamówić oszukane wersje z kruczkiem, ale też smaczne). Dodatkowo przepyszne przekąski uliczne. Empanadas: coś (wersji są dziesiątki) w cieście. Uwielbiam. Tamales nie do końca wiem, co to jest, ale uwielbiam. Wszelkiego rodzaju ziemniaki z nadzieniem. Też coś pysznego. I na słodko: Picarones ultra słodkie „pączki” w polewie czekoladowej i churros – ta sama idea, nieco inne ciasto i kształt. Jest tu, czego próbować. Podobna sytuacja jest w Chile i Kolumbii (na tyle, co tam byłem). Natomiast nie byłem zachwycony w tej materii Boliwią. Jedzenie strasznie monotonne. Ryż i kura na 100 sposobów. Żeby jeszcze ten kurczak był smaczny… Do Boliwii nie jedziemy, więc się objadać, a cieszyć oczy pięknymi widokami.



A nawalić się można?

Można! O narkotykach nie pisze, bo mnie to nie interesowało. Są w tej materii specjalistyczne blogi. Sami sobie ich poszukajcie, jak Was to interesuje, bo ja nie chce, żeby do mnie pukała policja kryminalna. 

Za to alkohol jak najbardziej.
Piwo? Wszystkie piwa z tego regionu można określić jednoznacznie, cytując pewnego znanego blogera piwnego. „Są jak seks w kajaku: fucking close to water”. I to nie jest wcale takie złe, bo nie są to piwa obrzydliwe. Po prostu są niesamowicie bezsmakowe. Coś jak nasz Lech – niekwestionowany lider rynku rozwodnionej lury, dla ludzi, którzy nie maja zielonego pojęcia o tym, jak powinno smakować piwo. Na tym bezpłciowym tle wyróżniają się jednak dwie peruwiańskie marki. Pilsen i Trujillo. Szczególnie to ostatnie jest trochę dalej od wody hehe. Jedynie cena może odstraszać, bo waha się w okolicach 3-4 soli za 330 ml. Litr to wydatek około 10 soli. Co ciekawe: w knajpach wygląda to podobnie.
Mocniejsze alkohole? Czemu nie? Peru słynie z pisco. I nie tylko Peru. Jest to popularny w tym regionie bimber z winogron, sprzedawany w ogromnej ilości odmian, wariantów i rodzajów. Wódka jak wódka. Trzeba lubić takie smaki. Ja lubię. Słynne natomiast jest pisco sour, czyli pisco z dodatkiem limonek , białka z jajka i czegoś co się nazywa bitter czyli gorzkiej wódki. Pije się to wszędzie i o każdej porze dnia i nocy. W smaku rewelacja. Koszt to około 10-12 soli w lokalu dla turystów. Można też sobie je zmajstrować samemu hehe. Jest też rum. Bardzo tani i bardzo dobry. W supermarkecie na promocji kupicie litr za mniej niż 20 soli. 



Jak przemieszczać się z miejsca na miejsce?

W miastach taksówki: jak jesteście w dwie osoby i więcej, nawet nie zastanawiajcie się i bierzcie taksówkę. Koszt po mieście to 5-10 soli. Na obrzeża 20 soli.

Na dłuższe dystanse (chcemy coś zobaczyć za miastem) polecam colectivo, czyli dzielone taksówki w postaci małych busików jadących, gdy się wypełnią po brzegi. Taniocha: chyba maksymalnie płaciliśmy 3 sole i to zakładając, że nas orżnęli. Są też colectivo jeżdżące na długie dystanse, ale to już trzeba wiedzieć gdzie, co i jak. Szukając colectivo nie przejmujcie się za bardzo. Wiedząc gdzie mniej więcej można je złapać, transport znajdzie was sam. 

Transport między miastami. Tu mamy dwie opcje: samolot albo autobus. Samolot oszczędza dużo czasu, ale jest drogi. Z małym wyprzedzaniem za loty krajowe zapłacicie około 100 dolarów za lot. Za loty międzynarodowe z 2-3 razy więcej. Czasu też nie oszczędzamy jakoś mnóstwo, bo ichniejsze lotniska, to cyrk na kółkach i trzeba być trochę wcześniej. My korzystaliśmy z autobusów. Przeważnie nocnych. Dworce działają inaczej niż u nas. Nie mamy jednego okienka, w którym kupujemy bilet. Mamy 30 okienek, każde z innej firmy. Z okienka zawsze ktoś wrzeszczy miasto, do którego odjeżdżają autokary danej firmy. Często mamy tak, że kilka firm jedzie do jednego miasta, więc możemy wybierać między standardami i cenami. Przykładowe ceny: Arequipa – Puno nocny bus 40 soli. Cusco – Puno również 40 soli. To w Peru. W Boliwii. Casablanca – La Paz 40 boliwianów (coś koło 20 zł). W Chile: San Pedro de Atacama – Arica (dystans około 700 km)22000 pesos, czyli grubo ponad 100 zł. Standard autokarów jest różny. Fotele przeważnie bardzo wygodne, leżące, miękkie. Jedyne, co rzuca się w oczy (czasem mniej a czasem bardziej) to jest syf. Kierowcy czasem jeżdżą jak wariaci, co też nie wpływa pozytywnie na ogólne wrażenia z jazdy. Generalnie macie spory wybór firm. Od tych uważanych za najlepsze, po te uważane za najgorsze. W Internecie łatwo to znaleźć. My przeważnie celowaliśmy w środek tej stawki, więc bywało różnie i z czystością i z brawurą jazdy. 



Jak zwiedzać największe atrakcje turystyczne?

Miałem to pisać w tym dziale, ale jak zacząłem to okazało się, że będzie tego niesamowicie dużo. Wspomnę, wiec tylko, że ten temat będę poruszał na bieżąco w następnych postach. Będę starał się dokładnie opisać, co i jak? Podam też aktualne ceny. 

Ile co kosztuje?

Co do kosztów całej eskapady? Do tego przejdę na końcu. Teraz o kształtowaniu się cen produktów codziennego użytku.
Zasadniczo nie jest jakoś super tanio. Taniej jak w Polsce, ale to raczej nie dziwne. Wyjątkiem jest tu Chile, o którym napiszę najpierw. Chile jest cholernie drogie. Mieliśmy tam zostać dłużej, ale gdy w niecałe dwa dni gdzieś wyparowało mi z portfela 150 dolarów (nie, nikt ich nie ukradł), to zmieniłem zdanie. Drogie jest wszystko. Choćby taka przekąska na ulicy w stylu empanadas. W Peru to koszt 1-2 soli (dwa sole jak bardzo lubimy panią sprzedawczynię i damy się jej zrobić w balona) w Chile za praktycznie to samo zapłacimy w okolicach 7 zł. Podobnie z obiadem. W Chile już nie najemy się za 2 dolary na bazarku. Tu trzeba wyłożyć dwa razy tyle, a za obiad w knajpie dużo więcej. Noclegi też są drogie. Dorm w hostelu w cenach znanych z Europy Zachodniej – około 15 dolarów. Co prawda hostel zajebisty z wszystkimi bajerami i ciepłą wodą 24/7 (to nie jest takie oczywiste w Ameryce Południowej), ale jednak 15 dolarów to trochę dużo. W Peru taki sam hostel w podobnych warunkach to koszt 7-8 dolarów. Jak nie mamy kasy to coś spokojnie możemy ogarnąć do 5 dolarów. O transporcie w Chile już pisałem. Drogo…
W pozostałych krajach naprawdę można poszaleć. Drogie jest tylko piwo (mniej więcej 2 dolary za 660 ml trzeba zapłacić) i benzyna (tu abstrakcja 12-14 a nawet i 15 soli za litr). Obiadek zjemy sobie na mieście za 15 soli, a na bazarku do 10 soli. W najbardziej turystycznych punktach za obiad musimy dać 20 soli i więcej. Zależy, za co. Za proste dania zapłacimy najtaniej. Bardziej wymyślne jedzenie, to już większy wydatek. Np. tka świnka morska na talerzu to koszt 50 soli. 

Co do totalnej sumy wydatków? Trochę poszło tych pieniędzy. Ponad 2800 zł za bilety plus 950 dolarów i jakieś 50 funtów. Daje to mniej więcej 6500 zł nie licząc przygotowań, szczepień i wszystkich innych pierdół, które trzeba było ogarnąć przed wyjazdem. 

Ale raz się żyje!

Co jeszcze?
Zdaję siebie sprawę, że na pewno nie wyczerpałem tematu. Mam nadzieje, że mi się to uda w kolejnych postach. Jakbym jednak nie podołał zadaniu, to proszę pisać, a postaram się odpowiedzieć na wszelkie pytania i wyjaśnić niejasności.

Kolejna część za tydzień.