Zima to jest taka pora roku, której szczerze nienawidzę.
Jedynym jej pozytywem, są ekstremalnie niskiej ceny biletów w najróżniejsze
interesujące destylacje (nie lubię tego słowa, ale cały czas go używam). Postanowiłem,
więc że upoluję lot w jakiś ciepły zakątek Europy. Wybór padł na Maltę.
Dlaczego? Przyczyna jest najprostsza z możliwych: jeszcze mnie tam nie było.
Bilety kupiłem z miesięcznym wyprzedzeniem i pozostało jedynie czekać. Niestety,
przy rezerwacji biletu trochę się wkurzałem. Wymyśliłem sobie, że najlepszy
stosunek ilości dni do ceny, oferuje konfiguracja: wylot w sobotę wieczorem
Wizzair’em z Warszawy na Maltę i powrót w środę po południu do Poznania Ryanair’em.
Żeby się nie wkopać, sprawdziłem wcześniej ceny u obu przewoźników i zacząłem
rezerwacja. Najpierw Wizzair: zero problemów 62 zło za osobę i lecimy. Potem Ryanair
i lot powrotny. Początkowo wszedłem na rezerwacie i za dwie osoby wyświetliła
mi się cena około 38euro. Ok. Na to liczyłem. Zdziwiłem się jednak, gdy
przechodząc do płatności cena zmieniła się na 62 euro minus jakiś rabat (??) 6 euro,
czyli łącznie 56. O co chodzi? Jakim cudem? Dlaczego? To jest zagadka, której
do tej pory nie rozwiązałem. Specjalnie sprawdzałem dwa razy. I uprzedzam od
razu pytania. Nie było limitu miejsc w tej cenie. Po prostu przy ostatnim kroku
cena zmieniła się o 9 euro za osobę. Jeśli ktoś ma jakiś pomysł, co mogło się
stać to niech napisze… Ja nie mam pojęcia. Wiem jedno: moja niechęć do tej linii
lotniczej stała się jeszcze większa po tym incydencie. Ale już było za późno na
zmianę decyzji. Ogólnie wyszło mi za loty oraz Polskie Busy po 248 zł na osobę,
co uważam za przyzwoitą cenę. Może nie jakaś super, ale na pewno dobry interes.
Dzień wyjazdu przyszedł jak zwykle niespodziewanie.
Pojechałem do Warszawy dzień wcześniej, bo się akurat tak fartownie złożyło, że
w piątek wieczorem w stalicy był bardzo fajny koncert. Tak więc w piątek się
pobawiłem, a w sobotę od rana męczyłem kaca, skutkiem czego przegiąłem check
out w hostelu. W tym dość nieciekawym stanie musiałem jeszcze wydrukować karty
pokładowe. Okazało się, że jednak nie da rady zrobić tego za darmo (czterodniowe wyprzedzenie zaczynało się za kilkanaście godzin), więc Ryanair wyruchał
mnie na kolejne 4 euro od osoby za rezerwacje miejsca. Na szczęście udało się w
końcu wydrukować karty. Kac też jakby zelżał. Spotkałem się z siostrą, która
dojechała Polskim Busem. Już we dwójkę poszliśmy na zakupy, a potem do fast
knajpy coś opierdzielić na ciepło. Godziny do odlotu mijały szybko i po chwili
już jechaliśmy autobusem na Okęcie. Tam dość długotrwała i szczegółowa kontrola
bezpieczeństwa. Już dawno tak mnie nie przeszukali. Nie wiem o co chodzi… Może
jakiś alarm przed świętami… Na szczęście dostałem maila z którego wynikało, że
mam się stawić trzy godziny wcześniej na lotnisku, dobrze że posłuchałem tej
sugestii, bo faktycznie kolejki do „security” były srogie, a kontrola trwała
wybitnie długo. Potem już chwila oczekiwania i ładujemy się na pokład „różowej landrynki”,
która nas zawiezie wprost do ciepła.
I po niespełna trzech godzinach zawiozła. W czasie lotu nic
się nie działo, albo nie miałem świadomości, że coś się działo, bo spałem. W
każdym razie nie spadliśmy. Wychodzimy z samolotu i mimo wieczornej pory jest dość
ciepło… Wieje ostro, ale wiatrem ciepłym. Najważniejsza akcja wieczoru: dostać
się do hotelu. Plan był, pozostała realizacja. Zasadza jest taka, że z lotniska
i na lotnisko jeżdżą autobusy z „X” na przedzie. Konkretnie to X1, X2, X3 i X4.
Nam potrzeba X 4, bo on jedzie do Valletty. Tylko lotnisko jest jednym z jego
przystanków i trzeba znaleźć odpowiednie miejsce, w którym zatrzyma się
autobus. Nie jest to trudne, bo informacje na słupkach są i sprawę dodatkowo
ułatwia aplikacja o nazwie „Tallinia”, czyli takie Maltańskie „Jak dojadę?”.
Pomagamy zlokalizować właściwy przystanek kolejnej grupce Polaków, którzy też
postanowili odpocząć chwilę do zimy daleko na południu. Wbijamy w autobus (jedzie
z częstotliwością 30 minut, o ile dobrze pamiętam) i jedziemy do przystanku o
nazwie „bambi”. Też się uśmiałem hehe. Tam przemieszczamy się na „bambi” z
innym numerem i jedziemy autobusem numer 13 A pod nasz hotel, który znajduje
się w dzielnicy Gżira przy ulicy Ponsonby. Hotel znalazłem na Booking.com w
dziale promocji i okazji. Okazało się, że apartament z kuchnią, łazienką dwoma
wyrami kosztuje około 52 zł za osobę na dobę, więc trochę luksusu czasem nie
zawadzi. Generalnie na Malcie ciężko o noclegi w miejscu, w którym przeważnie
nocuje. Hosteli tam jest jak na lekarstwo, a ich cena poza sezonem nie jest
wcale rewelacyjna. Można coś dużo lepszego upolować właśnie na Booking’u, gdzie
w tym okresie ceny bywają śmiesznie niskie. Hotel okazał się super przyjemny.
Szybkie zameldowanie, prysznic, kolacja i idziemy spać, bo jutro pobudka
wczesna.
Budzik zadzwonił przed 7-mą, ale go zignorowałem. Dopiero po
jakiś 15 minutach wygrałem walkę z własnym lenistwem i zwlokłem się z wyra.
Poszedłem po pieczywo. Znakomite mają bułki. Bardzo pożywne i długo trzymają świeżość.
Na śniadanie dokończyliśmy to, co przywieźliśmy z Polski i pomaszerowaliśmy na
autobus. Przystanek był zaraz koło hotelu, więc szybko wsiadamy w Maltańskiego
MPK i jedziemy do Valletty. Tam szybka przesiadka i już jesteśmy w busie do Marsaxlokk
(czyta to się Marsaszlok) gdzie będziemy oglądać kolorowe łódki i niedzielny targ
rybny. I teraz słów kilka o transporcie publicznym na Malcie.
Słów kilka to jednak za mało, nie wiem czy cały post by nie
powstał jakbym się bardzo uparł, bo jest to temat – rzeka. Oczytałem się też
przed wyjazdem na ten temat trochę. Informacji jest sporo, ale postanowiłem je
po raz kolejny puścić w Internet „przefiltrowawszy” nieco przez swoją osobę. Zaczniemy
od najważniejszego pytania: komunikacja publiczna czy pożyczenie samochodu? Gdy
jedziemy w sezonie odpowiedz jest prosta: pożyczajcie samochód. Nie
korzystajcie w lecie z komunikacji publicznej, bo szlak Was trafi, krew jasna
zaleje i pieruny siarczyste ogniste zepsują wam wyjazd hehe. Może trochę przesadzam,
ale coś w tym jest. Poza sezonem uważam jednak, że komunikacja publiczna jest
ok z kilkoma dużymi „ale”. Zacznijmy może od cen. Cena biletu jednorazowego poza
sezonem to 1,5 euro. Kupujemy taki bilet
u kierowcy, gość nam drukuje świstek i na nim mamy dokładną godzinę końca aktywności
biletu. Do tej godziny możemy jechać do woli. W następnym busie pokazujemy
jedynie wydrukowany „paragon” z godziną końca ważności. W sezonie cena tego
biletu wzrasta do 2 euro (ja słyszałem też informacje że kosztuje on 2,5 euro,
nie wiem, nie byłem w lecie). Sezon letni obowiązuje od połowy czerwca do
połowy października. Żeby przyoszczędzić trochę kasy (szczególnie tyczy się to
przejazdów „w sezonie”) możemy zakupić tak zwaną Tallinja Card. Kart tych mamy
kilka rodzajów. Pierwsza za 15 euro na 12 przejazdów (albo 6 nocnych które są
droższe; busy nocne oznaczone są literką
„N”). Mamy tez Tallinja Card za 21 euro z nielimitowaną liczbą
przejazdów przez tydzień. I teraz musimy sobie przekalkulować ile chcemy
jeździć. Ja policzyłem, że jadąc praktycznie cały czas przez cztery dni wydałem
jakieś 16,5 euro za przejazdy nie kupując żadnej karty. Czyli kalkulacja się zgadza
mniej więcej. Jakbym był jeden dzień dłużej i też jeździł po wyspie, to bardzo
prawdopodobne żebym kupił kartę za 15 euro. Jest ot trochę loteria, bo nie
wiemy ile wydamy, ale żeby się nie martwić to ja zdecydowanie poleciłbym kartę
za 21 euro. Ale to przy dłuższym wyjeździe. Są jeszcze jakieś droższe karty
obejmujące promy, ale już tym się nie interesowałem. Teraz muszę poświęcić
chwilę na opis działania tych autobusów, bo tu są czasem dobre jaja. Generalnie
jest tak, że te autobusy jeżdżą przyzwoicie. Niekoniecznie zgodnie z rozkładem,
ale gdy mamy autobus, co 15-20 minut, nie jest to wielki problem. Za rozkładem nie
jeżdżą, bo Malta jest ekstremalnie zakorkowana. Przez te wąskie uliczki oraz
przedziwny sposób rozstawienia przystanków. Autobus pcha się 100 metrów wąską
uliczką i zawraca tylko po to, żeby wrócić na główną trasą. Nie wiem, czemu
przystanek nie może być przy głównej drodze. Ten manewr zajeżdżania zwykle
zajmuje wieki, bo w wąskiej uliczce autobus z samochodem się raczej nie wyminą.
Problem pojawia się, gdy autobus nie przyjeżdża. Nam się coś takiego zdarzyło,
gdy jechaliśmy na Gozo. Z Valletty jadą dwa autobusy: numer 41 i 42 (potem się okazało,
że prawie spod hotelu mieliśmy 222, ale kto mógł wiedzieć). Wpadamy na
przystanek, za dosłownie 5 minut ma odjeżdżać 41. Przychodzimy: ludzi pełno,
autobusu nie ma… Czekamy więc na kolejny numer 42. Też nie przyjeżdża. Potem
kolejny 41 i dalej nic. Już miałem zmieniać plany, gdy zza horyzontu wyłania
się 42. Takie akcje są ponoć nagminne. Cały autobus się wyładował ludźmi i
teraz dochodzimy do ciekawych historii vol. 2. Jeśli autobus jest wyładowany ludźmi
to się Wam kierowca nie zatrzyma na przystanku. Albo się zatrzyma i powie, że
może zabrać dwie osoby. A my czekamy na następny. Nam się tak parę razy zdarzyło.
W dużym mieście to nie problem, bo autobusów jest mnóstwo. Poza tym można sobie
podejść kilometr dalej i już mamy kilka innych opcji. Gorzej jak jesteśmy na zadupiu,
przez które przejeżdża jeden autobus na godzinę. Ja zasadniczo nie mam z tymi
„minusami” problemu. Poza sezonem pogoda przyjemna. Można sobie poczekać na
przystanku, można się przejść nawet te 4 kilometry. Problem jest w lecie jak
żar się leje z nieba. Przystanek bez drzewa w zasięgu wzroku, bez wiaty… Nie uciekniemy
sobie do klimatyzowanej knajpki na piwko, bo trzeba pilnować miejsca na
przystanku… Mam nadzieję, że nakreśliłem nieco temat. Poza sezonem nie ma
problemu. Na luzach trzeba podchodzić do tematu, w końcu jakoś pojedziemy. W
lecie trochę sobie tego nie wyobrażam, dlatego zalecam jednak pożyczenie
samochodu. To bezpieczniejsza i wygodniejsza opcja.
Ale może jednak wrócę do głównego nurtu opowieści .
Bezproblemowo dostajemy się spod hotelu do czegoś, co można nazwać głównym
węzłem autobusowym Malty. Dworzec ten znajduje się w Valletcie i wcale nie jest taki mały. Tam szybko
lokalizujemy właściwy autobus do Marsaxlokk i po około trzydziestu minutach
jazdy jesteśmy na miejscu. Kierowca wskazuje nam odpowiedni kierunek i dosłownie
po minucie jesteśmy na wybrzeżu. Tam rozłożone są kramy, nie tylko z rybami,
ale dosłownie ze wszystkim. Ryby też oczywiście są i to niemało. Trochę to
wydaje się wymieszane. Stoisko z ciuchami, z rybami, z butami, z oliwkami i
znowu z rybami. Ale krąży się fajnie. Sporo ciekawych rzeczy: oczywiście oliwek
moc, sól Maltańska czy całkiem ciekawe pamiątki. Ja nie kupuje pamiątek, ale
małe kolorowe łódki z porcelany bardzo mi się podobały. Te łódki w skali 1:1
tuż obok stoją zacumowane. Wygląda to naprawdę malowniczo. Cała zatoka zajęta
jest przez te kolorowe łódki. Wdziałem to na zdjęciach przed wyjazdem. Zdjęcia
te wydawały mi się jakieś nierealnie, ale na żywo wygląda to podobnie. Bajkowy
widok. Inny niż cokolwiek wcześniej widziałem, choć miałem pewne skojarzenia z łódkami
z portugalskiej mieściny o nazwie Aveiro. Spacer wzdłuż wybrzeża i robienie zdjęć
zajęły nam dłuższą chwilę. Pogoda dopisywała, więc dla fotografa plener wymarzony.
Powoli doszliśmy do końca bazaru i poszliśmy w drugą stronę. Po drodze kupiłem sobie
bluzę, bo była w cenie 5 euro i stwierdziłem, że i tak miałem zamawiać z Chin,
więc sobie mogę kupić tu. W drodze powrotnej obejrzeliśmy jeszcze bardzo ładny
kościół i pomaszerowaliśmy do informacji turystycznej rozeznać się, co do
transportu do kolejnej atrakcji. W informacji pracował bardzo miły pan, który
wytłumaczył co i jak, dał nam mapę połączeń autobusowych, zaznaczył dokładnie
przystanki na których mamy wsiadać i wysiadać. Pozostało jedynie ruszać
dalej.
Bazar w Marsaxlokk
Marsaxlokk to naprawdę ładne miasteczko.
Szybko zlokalizowaliśmy właściwy
przystanek, okazało się, że autobus ma być za dosłownie klika minut. Przyjeżdża
jednak inny autobus i okazuje się, że również możemy nim jechać tylko mamy przesiąść
się na kolejny w miejscowości Birżebbuġa. Tak też robimy. Przeskakujemy
dosłownie z jednego autobusu w drugi i jedziemy na lotnisko. Tam też błyskawiczna
przesiadka i jedziemy dalej. Kierunek: południowe wybrzeże. Jesteśmy tam
dosłownie za kilkanaście minut. To był dzień w którym uświadomiłem sobie jak
maleńka jest to wyspa i jak niewielkie są tam odległości. Jechaliśmy na południe,
bo mieliśmy odwiedzić świątynie Ħaġar Qim i opcjonalnie przepłynąć się na Blue
Grotto. Chcieliśmy zacząć do świątyń, bo to był punkt obowiązkowy, a potem to
się zobaczy. Jedziemy jednak autobusem, docieramy do wybrzeża, widzę przystanek
o nazwie „panorama”. Skusiło mnie to bardzo… Wysiadamy! I faktycznie warto było,
bo widok niesamowity. Na skaliste wybrzeże, na łuk, pod którym się płynie do Blue
Grotto i samo „wejście” do jaskini. A i jeszcze wspaniały widok na najmniejszą
wyspę należącą do archipelagu maltańskiego, czyli na Filfla. Malta to w zasadzie
cztery wyspy: zamieszkana Malta i Gozo oraz niezamieszkana Comino, ze słynną
niebieską laguną i właśnie mikroskopijna wysepka o nazwie Filfla, na której
rośnie tylko trwa i mieszkają patki. Piękny widok postanowiliśmy uczcić winkiem
i czymś w rodzaju obiadu składającego się z chleba i tego, co zostało z Polski
przywiezione. Nie mogłem się napatrzyć na te widoki. Po prostu wspaniałe. Ale
pora ruszać dalej. Okazało się, że nie ma sensu czekać na kolejny autobus (ten
był za jakieś 30 minut) tylko się przespacerujemy, bo do świątyń mamy może 1,5
km.
Piękna panorama...
... i widok na Blue
Grotto.
Idziemy sobie chodnikiem wzdłuż głównej drogi. Widoki dalej zachwycające.
Po krótkim spacerze docieramy do świątyń. Bardzo chciałem je zobaczyć, bo
niezmiernie interesują mnie takie archeologiczne ciekawostki. Wstęp to 10 euro
za osobę, ale osobiście uważam, że warto. Kupujemy bilet i zaczynamy od filmu.
Film jest 3D i to jeszcze z efektami „wstrząsowymi” i zapachowymi. Całkiem
fajnie i prosto opowiada historię tych ruin. Według tego filmu mają one około
5000 lat, co według obecnie obowiązującej nauki klasyfikuje je, jako starsze od
egipskich piramid czy Stonehenge. Te świątynie były wykorzystywane przez
nieznany lud przez około 900 lat, po czym zostały opuszczone i zapomniane aż do
XIX wieku, kiedy to naukowcy je odkopali i postanowili zaprezentować światu.
Tak to jest przedstawione na filmie. Po nim mamy niewielką ekspozycję
pokazującą modele świątyń w oryginalnym wyglądzie, bardziej szczegółowy rys
historyczny oraz trochę mniejszych artefaktów. Po muzeum spacerkiem idziemy do
pierwszej świątyni o nazwie Ħaġar Qim (od niej wziął nazwę cały kompleks, a świątyń
jest tak naprawdę dwie). Imponująca budowla. Wszystko przykryte wielkim dachem zabezpieczającym
kamienie przed pękaniem pod wpływem nagłych zmian temperatur. Całość wygląda dość
topornie, ale i tak nie mieści się człowiekowi w głowie, że wybudowali to ludzie,
którzy nie znali pisma. Centralna część świątyni to miejsce, w którym znajdował
się posag bogini (ekstremalnie grubej baby) i coś w rodzaju kalendarza
perfekcyjnie pokazującego przesilenia i równonoce (powtarzam po raz kolejny:
budowniczowie ponoć nie znali nawet pisma, więc jak?). Fajne jest, że możemy
sobie chodzić wśród kamieni. Są barierki, ale i tak można poczuć pewną swobodę.
Ħaġar Qim
Pokręciliśmy się chwilę, zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i lecimy do kolejnej świątyni
o nazwie Mnajdra oddalonej o jakieś 500 metrów w kierunku wybrzeża. Mnajdra
wydaje się nieco mniejsza i gorzej zachowana, niech Was jednak to nie zwiedzie.
Budowała jest niesamowicie skomplikowana. Mnie najbardziej podobał się wielki
głaz z jakimiś kopkami, które zdawały się nie być przypadkowe. Naukowcy
spierają się, co to było? Coś w rodzaju kalendarza czy jakiś system liczbowy?
Nie wiadomo… I tu też chwilę pochodziliśmy i trzeba było wracać, bo za chwilę
mamy autobus, a kolejny jedzie za godzinę. I teraz co ja o tym myślę…? Te świątynie zrobiły na mnie wielkie
wrażenie, może nie takie jak piramidy, ale na pewno zapamiętam to miejsce na
zawsze. Nie mieści mi się w głowie, że cywilizacja tak prymitywna (według
naukowców) była w stanie coś takiego stworzyć. Już kompletnie pomijam wielkość
tych głazów i ich umiejscowienie. Daleko z kamieniołomu nie mieli, bo to dosłownie
kilkadziesiąt metrów i jakoś by sobie poradzili. Ale ta precyzja ułożenia.
Perfekcyjne wskazywanie przesileń i równonocy. Moim zdaniem nie jest możliwym,
aby lud nieznający pisma, mógł samodzielnie coś takiego stworzyć. Bez jakiejś
pomocy z zewnątrz wydaje mi się to niewykonalne. Nie wiem, kto im pomagał, ale wiem,
że współczesny kanon historii powtarzany uparcie przez ludzi nauki powinien być
na nowo przemyślany. Wychodzę z tego miejsca w przeświadczeniu, że zobaczyłem
coś naprawdę niezwykłego. Myślę, że i Dorota była zadowolona, bo ona nie jest
wielbicielką „oglądania kamieni”, szczególnie, jeśli ta przyjemność kosztuje 10
euro hehe. Ale powiedziała, że nie żałuje, więc super.
Mnajdra
Idziemy na przystanek i
czekamy na autobus, który podjeżdża za kilka minut. I tu jeszcze jedna uwaga o
autobusach. Zawsze miejcie drobne. Kierowcy nie maja nic. Ja próbowałem gościowi
zapłacić banknotem 10 euro (nic innego nie miałem) i nie było opcji… Chodziłem
po autobusie i pytałem ludzi czy mi rozmienią. Na szczęście znalazła się dobra
dusza i mogłem zapłacić kierowcy. Potem nigdy już nie dopuściłem do takiej
sytuacji. Było już mocno po południu,
więc zdecydowaliśmy się wracać do hotelu. Przed wyjazdem do Valletty
wypatrujemy jednak Lidla i postanawiamy zrobić zakupy. Obok hotelu mamy sklepiki,
ale są tam podstawowe produkty i to w cenach niemałych. W Lidlu wiadomo: trochę
taniej i wybór duży. Zrobiliśmy zakupy na obiad, jakieś winko, i pastizzi. Co
to takiego? Największy przysmak Malty. Jest to ciasto francuskie z nadzieniem z
sera (riccotta pastizzi) albo z pastą z zielonego groszku. Spotkałem się też pastizzi
z pastą warzywną i kurczakiem. Konfiguracji ponoć jest sporo a łączy je
wspaniały smak. Mi smakowało wszystko, ale najmniej pastizzi z riccottą, bo
było bardzo słone. Wsiedliśmy w kolejny autobus, potem w kolejny i już jesteśmy
w hotelu. Nasz apartament miał kuchnię, więc zabrałem się za gotowanie. Po obiedzie
chwila sjesty i idziemy jeszcze coś pozwiedzać. Ponieważ odległości tam są bardzo małe
wybraliśmy się na przechadzkę wzdłuż wybrzeża do sąsiedniej Sliemy. Już było ciemno,
więc mogliśmy podziwiać piękny widok na Vallettę… I tak nam zeszło pewnie do
20tej. Wróciliśmy do hotelu, jakieś winko i piwko. Miejscowe nazywa się Cisk i
smakuje dokładnie tak, jak wszystkie południowe piwa: nie smakuje.
Nie jest to dobre piwko, ale zakąski pomagają.
Wieczorny spacer do Sliemy
Kolejny dzień postanowiliśmy się wyspać i nie nastawiać
budzika na zbyt wczesną porę. Dziś plan był prosty: jedziemy do starej stolicy
Malty: Mdiny. Dwa autobusy i jesteśmy na miejscu. Jechaliśmy z Valletty jakieś
pół godziny. Wysiadamy zaraz przy starych murach obronnych i idziemy an spacer.
Mieścina bardzo malownicza, bardzo kojarzyła mi się z Kotorem w Czarnogórze.
Podobne budownictwo i układ ulic. W Mdinie mamy fantastyczny punkt widokowy na
północnych murach. Widać prawie całe północne wybrzeże łącznie z Vallettą.
Widok piękny, co koncentruje turystów. Musieliśmy chwilę poczekać na spokojne fotografowanie,
bo akurat pech chciał, że w tym samym czasie zwiedzał Mdine cały autobus
Japończyków hehe. Ale oni to wiadomo: 2 minuty i następna atrakcja. Także po
tych przysłowiowych dwóch minutach, ścisku już nie było i można się było w
spokoju cieszyć widokiem. Pogoda też był ciepła i słoneczna, jednak
przeszkadzał trochę zimny wiatr. Po tarasie widokowym jeszcze chwilę się
pokręciliśmy, zobaczyliśmy z dwa kościoły i to tyle. Fajne miejsce, ale bardzo
małe.
Mdina: mury obronne.
Mdina: zakamarki i uliczki.
Mdina: panorama z murów miejskich.
Sąsiednim miastem, niejako przylegającym do Mdiny jest Rabat. I tam
postanowiliśmy się udać. Wchodząc w pierwszą uliczkę w Rabacie zauważam
wspaniałą knajpkę. Nazywała się Is Serkin i można było w niej nabyć
najpyszniejsze pastizzi wyjazdu. Tu właśnie próbowałem tego z kurczakiem i było
wspaniałe. Dodatkowo dostaniemy tam typowe dla Malty kanapki z tuńczykiem oraz
kolejny smakołyk o nazwie qassatat. Jest to taki mały placek na słono, w którym
jest ta sama konfiguracja nadzień, co w pastizzi. Wszystko to w kruchym
cieście. Też pyszne i jednym się jestem w stanie najeść. Wspaniałe. Byłem
zachwycony tą knajpą i wiedziałem, że wrócę do niej za chwilę po smakołyki „na
drogę”.
Knajpka z najlepszym pastizzi wyjazdu.
Pastizzi.
Qassatat.
W rabacie mieliśmy jeden cel: katakumby. Ciekawy byłem tych maltańskich,
choć po tym, co wdziałem w Palermo na sąsiedniej Sycylii, moje oczekiwania były
wysokie. Po chwili docieramy do tego „muzeum”, kupujemy bilety za 5 euro od osoby
i oczywiście zaczynamy od filmu pokazującego historię tego miejsca. Katakumby
to nic innego jak podziemny cmentarz. Film był niezbyt ciekawy, ale nakreślił pewien
rys historyczny i trochę pokazał nam jak to wyglądało dawniej. Wychodząc z
filmu mamy jeszcze salę z eksponatami i makietę przykładowego pochówki. A potem
wychodzimy na zewnątrz i możemy schodzić pod ziemię. Pierwsze schody i największą
z katakumb. Faktycznie spora. Można się zgubić. A potem już sobie dowolnie
chodzimy po kolejnych katakumbach. Przed każdym wejściem (albo zejściem) mamy informacje,
co do tego jak mamy ją zwiedzać (taka mapka poglądowa trasy pod ziemię) i
krótki opis tego, kto tam mniej więcej był pochowany. Tych zejść mamy, jeśli
dobrze pamiętam, 22. Jedne katakumby są duże, inne całkiem niewielkie. Ale na
pewno interesujące. Nie jest to taki horror jak w Palermo, bo nie ma tam zwłok,
ale na pewno jest to miejsce warte odwiedzenia i 5 euro za to doświadczenie nie
wydaje się wygórowaną ceną. Mogę polecić z czystym sumieniem. Pozwiedzaliśmy je
pewnie z godzinę i czas decydować, co dalej. Rabat jest malutki, więc większość
mamy już zwiedzone.
Katakumby w Rabacie
Decydujemy się jechać kawałek dalej na klify. Idziemy na
przystanek, po drodze jeszcze zakupy w Is Serkin (kupiłem wszystko to, czego
nie kupiłem wcześniej, a tym samym wyczerpałem menu tego miejsca). Na
przystanku jakieś 15 minut oczekiwania i już jedziemy na klify. Jedzie z nami
jeszcze para turystów, oczywiście w to samo miejsce, więc razem dogadujemy się
z kierowcą, który ma nam pokazać gdzie wysiąść. Dojeżdżamy do mieściny o nazwie
Dingli. Przejeżdżamy przez nią, a następnie dojeżdżamy do wybrzeża. Gość nam mówi,
że to tu i że mamy kawałek podejść we wskazanym jego placem kierunku. Spoko.
Widoki już piękne. Wybrzeże strome. Myślę, że nie będę się rozpisywał, tylko
odsyłam od razu do zdjęć. Bajka. Szkoda, że wieje niemiłosiernie. Zdjęciom i
filmikom nie było końca… Gdy zauważamy, że słonce powoli zaczyna się chylić ku
zachodowi, pada decyzja o powrocie.
Zachwycająca okolica.
Klify.
Do miejscowości Dingli mamy może z 1,5 km, więc
już za moment jesteśmy na przystanku, a po jakiś 20 minutach jedziemy już
autobusem do Valletty. Po drodze jeszcze zakupy w znajomym Lidlu, hotel,
kolacja, winko i spać. Ale jeszcze zapomniałem o jednym, okazało się, że po
kolonii angielskiej został maltańczykom nie tylko, język, lewostronny ruch,
budownictwo i prąd (weźcie przejściówkę na angielskie wtyczki!!) ale i tradycja
wyrobu piwa ALE. Znalazłem jedno w sklepie nazywało się Farsons i było całkiem
przyzwoite, ale zdecydowanie nie warte dwóch euro za butelkę 0,33… Ale
spróbować musiałem.
Farsons india pale ale
Dzień następny znowu zaczyna się wcześnie. Tym razem dlatego,
że jedziemy na Gozo. Rano szybkie pakowanie, robienie kanapek i jakoś przed
ósmą jesteśmy na przystanku. Problem jest jednak taki, że czeka tam na autobus
strasznie dużo ludzi. Jedzie jeden, nawet się nie zatrzyma, drugi to samo…
Trzeci zatrzymuje się, ale zabiera tylko trzech pasażerów. Decydujemy się, więc
na spacer w kierunku Valletty. Pamiętam, że za jakieś dwa kilometry jest kolejny
węzeł komunikacyjny i tam będzie łatwiej coś złapać. Spacerujemy sobie wzdłuż
wybrzeża i zupełnie przypadkowo łapiemy w drodze autobus, który wiezie nas do
Valletty. Szkoda, że trochę czasu zmarnowaliśmy już na starcie. Jesteśmy na
dworcu autobusowym. Szybko lokalizujemy właściwe miejsce i czekamy, bo za 10
minut ma być autobus numer, 41 który zawiezie nas prosto na przystań promów na
Gozo. Niestety 41 nie przyjeżdża. Za kolejne 10 minut na być 42. Ta sana
historia… Czekamy dalej… Nie przyjeżdża jeszcze jeden… Część turystów rezygnuje,
ale jak się upieram, bo wiem, że to jedyna szansa… Jutro nie obrócimy, bo lot
mamy o 16-tej. W końcu po niecałej godzinie czekania przyjeżdża 42. Na szczęście
udaje nam się wbić na pokład i jeszcze mamy miejsca siedzące. To świetnie, bo
przed nami jakieś 1,5 godziny jazdy. Na szczęście trwa to trochę krócej. Po
drodze widoki piękne, choć niestety nie jedziemy przy samym wybrzeżu, na co
miałem nadzieję. Po nieco krótszym czasie dojeżdżamy pod sam port. Wysiadamy i
idziemy do terminala. Pytam się gościa (jakiegoś kontrolera biletów czy coś)
kiedy odpływa prom. On mówi, że za 15 minut. Pytam się, co z biletem? On mówi,
że mogę kupić tu, mogę po drugiej stronie, nie ma to znaczna. Kolejka dość długa,
więc się go pytam czy zdążę?. A on na to, że jak chce to mogę wchodzić, jak
chce to mogę kupić bilet, a jak prom będzie miał wypływać, to on o tym
powiadomi. Spoko. Udaje się kupić bilet, wbijamy na prom i po chwili ruszamy. Z
tym promem to jest taka ciekawostka, że bilet zawsze kupujemy w dwie strony,
przy czym możemy zrobić taki manewr, że na Gozo płyniemy za darmo, a potem jak
wracamy to i tak musimy kupić bilet. Czyli w jedną stronę na Gozo teoretycznie jest
za darmo. Cena tej przyjemności to 4,65 euro za osobę. O samochód czy coś
takiego nie pytajcie, bo mnie to nie interesowało. W Internecie jest napisane,
że za samochód 15 euro, plus bilet za osobę czyli dodatkowe 4,65 od łebka. Po drodze widoki przepiękne. Szczególnie wyspa
Comino, którą mijamy po prawej stronie prezentuje się pięknie. Szczególnie te
jaskinie na wybrzeżu… Bajka. Rejs trwa pół godziny i ten czas w 100%
wykorzystuje na zdjęcia, filmy i podziwianie widoków w spokoju. Fajne jest to,
że możemy wyjść na górny pokąd, z którego mamy widok w każdą stronę.
Prom na Gozo
Widok na Comino
Prom
cumuje, a my od razu biegniemy na przystanek autobusowy, bo czas nas goni,
niestety zmarnowaliśmy go sporo polując na autobusy z rana. Jedziemy do Rabatu
(tak, do kolejnego Rabatu). Po jakiś 15 minutach jazdy (ta wyspa jest jeszcze
mniejsza) wysiadamy na dworcu. I teraz trzeba się dostać do miejsca, które chcieliśmy
zobaczyć najbardziej. I od razu pisze: nie jest to Azure Window, bo to jak
powszechnie wiadomo, niedawno się ono zawaliło. Jedziemy zobaczyć coś, co się
nazywa Salt Pans. W tym celu musimy się dostać do miejscowości Marsalforn i
mówimy kierowcy, że chcemy zobaczyć Salt Pans . Kierowca mówi, że pokaże nam
gdzie wysiąść. No problem! Jedziemy kolejne 20 minut. W zasadzie kierowca nie
musiał nic robić, bo z okna już dostrzegłem te kamienne baseny. Kamienne baseny
na wybrzeżu służyły do pozyskiwanie soli marskiej. Wyglądało to tak, że w czasie
przypływu te „kałuże” wypełniały się morską wodą, która podczas odpływu paruje.
Robotnicy następnie wybierają ją z tych zbiorników i mamy sól. To znaczy,
kiedyś się tak robiło, a teraz została jedynie atrakcja turystyczna. Pierwszy
plac z „basenami” był niewielki. Zaraz obok jest większy i to kapitalnie położony
na czymś w rodzaju klifu. Super miejsce, główny punkt programu na Gozo. Przynajmniej
dla nas. Chwilę się pokręciliśmy, porobiliśmy zdjęcia i oczywiście nie mogło
zabraknąć przerwy na winko.
Salt Pans 1
Salt Pans 2
Oraz okolica.
Okazuje się, że do autobusu mamy jeszcze trochę czasu,
więc włóczymy się wzdłuż wybrzeża. Potem wracamy do Rabatu tą samą drogą. Co do
tych Salt Pans: ja byłem zachwycony. To miejsce, w którym byliśmy nie jest
jedyne, ale to wydaje się być najłatwiej dostępne dla ludzi korzystających z
komunikacji publicznej. W Rabacie mamy jeszcze trochę czasu, choć jest już
późne popołudnie. Włóczymy się uliczkami, robimy zdjęcia i oczywiście
konsumujemy nieodłączne pastizzi na ławce w słońcu popijając winko.
Rabat na Gozo
Musze tez wspomnieć
o innym ciekawym napoju na Malcie, o smaku jedynym w swoim rodzaju. Nazywa się
to Kinnie i gdy pierwszy raz spróbowałem ten smakołyk to nie byłem w stanie
jednoznacznie stwierdzić, czy mi on smakuje czy nie. Problem się rozwiązał, gdy
następnym razem nieomal automatycznie sięgnąłem po ten przysmak w sklepik. Kinnie
w smaku przypomina trochę mix Coca Coli i toniku, a w tle wyczuwalne są
pomarańcze i jakiś zioła. Przedziwny smak, nigdy czegoś takiego wcześniej nie
piłem. Obowiązkowo polecam spróbować każdemu odwiedzającemu Maltę.
Kinnie
Ale pora już
wracać. Może nie jest jakoś bardzo późno, ale cholera wie jak będę z
autobusami. Jak będziemy tyle czekać, co rano to będziemy późno w nocy. Wbijamy,
więc na dworzec i łapiemy autobus do przystanku o nazwie Vapur. Super się składa,
bo jedzie on niesamowicie wydłużoną trasą po zadupiach Gozo i mamy sporo do podziwiania.
Zamiast 15 minut jedzie on do celu ponad 45 i widoków mamy mnóstwo. W kocu docieramy
na prom (teraz trzeba mieć bilet, żeby przejść przez bramki) i płyniemy. Na
otwartym pokładzie jest przeraźliwie zimno (okropny wiatr), ale widok Comino w
świetle zachodzącego słońca rekompensuje niewygody.
Comino po raz drugi.
Po drugiej stronie walka o
autobus. I znowu ta sam sytuacja: 41 nie ma, 42 stoi, ale po chwili „znika”.
Okazuje się jednak, że za chwilę mamy autobus prosto do Sliemy. Tym razem trasa
wiedze cały czas wzdłuż wybrzeża. Szkoda, że jest ciemno… Jakoś przed 20-tą
docieramy do hotelu, szybki obiad, winko i spać. Jutro ostatni dzień na Malcie
i w końcu zwiedzanie Valletty…
Trochę ociągam się ze wstawaniem, do samolotu jeszcze dużo czasu,
ale chce sobie jednak pozwiedzać stolicę Malty w miarę dokładnie. W końcu
zbieramy się do kupy, pakujemy manele, wymeldowujemy się z hotelu i już z
plecakami na plecach idziemy na przystanek. Ten sam, co codziennie. Na szczęście
szybko udaje się złapać autobus do Valletty. Na dworcu orientujemy się w częstotliwości
autobusów na lotnisko. X4 jeździ, co 20 minut, więc no problem. Szkoda tylko,
że nie wiadomo jak będzie z dokładnością odjazdów, więc decyduje, że na
przystanku trzeba się zameldować przed 13-tą. Daje nam to ponad dwie godziny na
zwiedzanie. Idziemy do centrum w kierunku murów miejskich. Przed murami stoi
jeszcze Fontanna Trytona, ale niestety jest ogrodzona, bo wokoło coś się
remontuje i przebudowuje. Mury miejskie naprawdę imponujące. Za nimi zaczyna
się główny deptak miasta, którym nieśpiesznie sobie idziemy. Po drodze mijamy kościół
pod wezwaniem Franciszka z Asyżu, Muzeum Archeologiczne i dalej docieramy do
placu Św. Grzegorza. I tu nam się deptak zasadniczo kończy… Podziwiamy
strażników w ciekawych uniformach pilnujących pałacu prezydenckiego i
parlamentu.
Zakamarki Valletty
Decydujemy się jednak kontynuować spacer prosto, żeby dojść do
Fortu Świętego Elma (tego do tych światełek na szczytach masztów okrętowych) .
Świetna budowla i pięknie położona. Szkoda, że dzień mamy taki sobie: wieje,
zero słońca i chłodno… Ale stwierdziłem, że to nawet dobrze, bo jak by świeciło
słońce i było + 20, to po wylądowaniu w Poznaniu szok klimatyczny byłby większy.
Koło fortu skręcamy w prawo i dochodzimy do Narodowego Muzeum Wojny w Valletcie.
Chciałem iść, ale nie było czasu… Jakby ktoś pytał: wstęp 10 euro. Idziemy
sobie dalej wzdłuż wybrzeża i docieramy do pomnika upamiętniającego ofiary
Drugiej Wojny Światowej. Pomnik ten ma postać wielkiego dzwonu. Z niego rozciąga
się piękny widok na zatokę.
Fort.
Widok na zatokę
Pomnik upamiętniający ofiary Drugiej Wojny Światowej.
Zimno jednak daje się we znaki. Postanawiamy nico
się rozgrzać i za Brama Wiktorii znajdujemy miła knajpkę, w której
serwując coś, co chciałem spróbować, a jeszcze nie miałem okazji. Nalewkę z
opuncji. Zamówiłem dwa razy po 50 gram. Nalewka dość słaba, ale intensywna w
smaku i nie taka słodka jakby się można było spodziewać. A co to jest ta
opuncja? Taki kaktus, który owocuje śmiesznymi kolczastymi kulkami i to właśnie
z nich robi się nalewkę. Ale nie tylko. Malta słynie też z dżemów z opuncji.
Raz próbowałem ciastka z tym dżemem. Całkiem dobre. Z poprawionymi nastrojami
wędrujemy dalej.
Brama Wiktorii
Nalewka z opuncji.
Trafiamy na plac zamkowy, na którym znajduje się piękny
budynek Zajazdu Kastylijskiego zamieszkanego niegdyś przez Kawalerów Maltańskich.
To od nich wzięła się nazwa całego kraju. Nie bardzo chce mi się przepisywać
Internetu, żeby wyjaśniać wam co i jak. Jak pojedziecie na Maltę, to sobie
poczytajcie o tych rycerzach. Czasu do samolotu mamy jednak coraz mniej, więc włóczymy
się jeszcze uliczkami robiąc sobie w między czasie przerwana winko i pastizzi.
Przed 13-tą meldujemy się na dworcu i dosłownie za kilka minut mamy autobus
linii X4, który wiezie nas prosto na lotnisko.
Ostatnie kadry z Valletty.
Tam mamy jeszcze trochę czasu,
ale biegnie on szybko. Malta ma mikroskopijne lotnisko i dużo na nim zamieszania,
ale idzie przeżyć. Robimy też ostanie zakupy przed lotem i za chwile jesteśmy
już na pokładzie Ryanair’a, który wiezie nas do Poznania. Lot oczywiście przespałem.
W Poznaniu lądujemy jakoś po 19-tej, opóźnieni o kilkanaście minut. Ale do
domu droga daleka. W poznaniu mamy chwilę, więc idziemy na pizze i piwko. Potem
pierwszy, nocy Polski Bus do Warszawy, a następnie kolejny do Rzeszowa…
Podsumowanie:
Malta bardzo mi się podobała. Jedynie mogę się przyczepić do
gęstości zaludnienia i do małej ilości zieleni. Wydaje się, że przestrzeń wyspy
jest w 100% zagospodarowana i nie ma tam miejsca na skrawek lasu. Niemniej jednak
Malta jest miejscem o największej koncentracji zabytków, więc nie ma szans się
tam nudzić.
Co do cen. Oczywiście jest drożej niż w Polsce. Coś jak w
Hiszpanii. Ale mamy Lidla, więc z głodu nie umrzemy. Co do jedzenia w
restauracjach, to za pizze czy makaron zapłacimy 10-15 euro. Za jakieś wymyślniejsze
dania oczywiście drożej. Za kufel piwa czy kieliszek wina zapłacimy 3-4 euro.
Choć tu mam wrażenie, że ceny w sezonie mogą się zmieniać. Zresztą na Malcie ze
wszystkim tak jest. Poczynając od transportu, a na noclegu kończąc. Ja jednak
polecam Maltę poza senonem. Może niekoniecznie grudzień, bo mimo że jest ciepło,
to wieje zimny wiatr. Myślę, że październik - listopad, albo wczesna wiosna:
marzec – kwiecień są idealne. Nie mamy takich straszliwych upałów, a pogoda
ponoć jest bardzo przyzwoita. W sezonie wakacje na Malcie mogą jednak okazać
się bardzo drogie.
Jeśli chcecie się tam dostać tanio, to nie ma żadnego
problemu. Dzięki nieustannej cenowej wojnie między Wizzair’em a Ryanair’em,
można upolować loty dużo tańsze niż ten, na który trafiłem ja. Tanie linie
latają z wielu polskich miast, więc tu też nie ma problemu.
Co do sprawa kulturowych. Ludzie wydają się bardzo pogodni i
otwarci, jednak czasem miałem wrażenie, że niektórzy mają trochę przesyt
turystów hehe. Każdy rozmawia po angielsku. Dosłownie każdy, bo angielski to
ich drugi język traktowany na równi z maltańskim.
Jedyne, o czym pamiętajcie to o przejściówkach z angielskich
wtyczek na europejskie. Ja zapomniałem i szukałem po sklepach.
Czy mi się podobało? Jasne. Problem był tylko taki, że na
każdym kroku miałem skojarzenia z jakimiś innymi południowymi krajami. Wszystko
na tym południu wydaje się podobne. Malta ma jednak swój wyjątkowy klimat i
niesamowitą mikro skalę. Dla mnie atrakcją numer jeden były świątynie Ħaġar Qim
i Mnajdra. Niesamowite miejsce. Salt Pans na Gozo też bardzo mocno polecam, bo
jest to coś wyjątkowego…
Tym razem 90% zdjęć robiła moja siostra Dorota. Ja zajmowałem się filmowaniem.