Azja Centralna od zawsze była moim celem. Marzyłem o zobaczeniu
jednego, dwóch czy więcej „stanów”. Kwestie logistyczno - formalne jednak były dość
skomplikowane i dlatego jakoś zawsze wybierałem inne kierunki. Wszytko zmieniło
się, gdy Kazachstan ogłosił, że znosi wizy dla Polaków (i nie tylko) z dniem 1
stycznia 2017. Wykorzystali to przewoźnicy
lotniczy, tacy jak nasz rodzimy LOT czy węgierski Wizzair i samoloty w końcu
zaczęły latać w ten region świata w rozsądnych cenach. Ja swój bilet do Astany
kupiłem dokładnie w dniu, w którym Wizzair ogłosił, że uruchamia loty do
stolicy Kazachstanu. Z głupa wszedłem na ich stronę, wybrałem losowy termin,
kliknąłem „szukaj”. Połączenie się znalazło, cena pojawiła się w forintach,
więc nie miałem pojęcia ile to jest. Wybrałem opcję zmiany waluty na polską i
moim oczom ukazała się cena 268 zł w dwie strony. Przetarłem oczy ze zdumienia,
zastanowiłem się może 3 sekundy i bilet był mój. Dodam, że odbyło się to pod
koniec marca. Duże wyprzedzanie… Ale pomyślałem sobie: „Co tam, warto zaryzykować,
bo cena śmiesznie niska”. I tak mijały kolejne miesiące, aż w końcu okazało się,
że jadę, że się pakuje, że wychodzę z domu. Azja Centralna czeka- przybywam!
Miałem trochę obaw, bo po raz pierwszy w życiu wybrałem się
samotnie w tak daleką wyprawę. Musiałem polegać jedynie na swoim skromnym
doświadczeniu podróżniczym i jeszcze skromniejszej znajomości rosyjskiego.
Czemu zdecydowałem się pojechać sam? Chyba dlatego, żeby się sprawdzić,
przekonać się że dam sobie radę. Dałem radę, objechałem, wróciłem i jestem
niesamowicie zadowolony. Ale od początku.
Wyprawę rozpocząłem w środowy wieczór, późnym popołudniem.
Pojechałem busem do Krakowa. W stolicy małopolski krótka przerwa na „ostatnie
przed wyprawą dobre piwo” i kolejny bus do Budapesztu. W stolicy Węgier jestem
bladym świtem. Nie miałem zamiaru zwiedzać, bo mi się nie chciało. Poza tym
stolica Węgier nie interesuje mnie jakoś szczególnie. Mam tam jeszcze jeden
punkt do odwiedzenia, ale to kiedyś przy okazji, jak nie będę musiał wstawać o
4 rano. Prosto z przystanku autobusu przemieściłem się, więc na lotnisko robiąc
po drodze obfite zakupy w Tesco. Byłem tam jakoś przed 9-tą rano, kupa czasu
jeszcze do odlotu, więc znalazłem sobie przytulny kącik i zdrzemnąłem się dobrą
chwilę nadrabiając zaległości nocne. Po 11 przechodzę kontrole bezpieczeństwa i
za chwilę wchodzę na pokład samolotu. Mimo ,że miałem przydzielone miejsce przy
przejściu, to udało mi się wywalczyć miejscówkę przy oknie. Widoki jednak nie zachwycały-
było mnóstwo chmur, więc sporą część lotu po prostu przespałem. W Astanie ląduje
po pięciu godzinach. Trzeba jednak dodać, że miałem spore opóźnienie i różnica
czasu wynosiła plus cztery godziny. W Astanie była już późna noc.
Samolot do stolicy Kazachstanu.
Wyładowuje
się z samolotu i trzeba się przedostać przez odprawę paszportową. Niby prosta sprawa,
ale… Polacy nie muszą mieć wizy, należy jednak wypełnić kartę migracyjną.
Wpisujemy tam imię i nazwisko oraz nazwisko i adres osoby zapraszającej lub hotelu
(czy tam hostelu), w którym się zatrzymujemy. W praktyce jest to pic i totalna
ściema. Wasze imię i nazwisko ma być prawdziwe, ale w miejscu dotyczącym
zameldowania możecie wpisać, co się Wam żywnie spodoba. Ja sobie wpisałem nazwę
hostelu z adresem (prawdziwym) normalnie naszym alfabetem i przeszło. Ale co to
oznacza, że „przeszło”. Teraz będzie rzecz bardzo ważna, jak nie najważniejsza,
na temat kazachskiej granicy. Generalnie po odprawie paszportowej musimy
sprawdzić czy mamy pieczątkę w paszporcie (wiadomo że mamy, ale zawsze…) i
musimy sprawdzić czy jest w paszporcie wyżej opisana kartka z DWOMA
pieczątkami. To jest najważniejsze: pieczątki na kartce mają być dwie. Polacy
powinni od razu dostawać dwie z automatu, ale ponoć różnie to bywa. Te dwie
pieczątki oznaczają, że Wasz pobyt został oficjalnie zaakceptowany i
zarejestrowany. I mamy już luz, nie musimy NIC więcej robić. Co w przypadku,
gdy pieczątka jest jedna, albo nie mam jej wcale (o takim przypadku nie
słyszałem)? W ciągu pięciu dni od przyjazdu (przylotu) musimy się udać na
posterunek policji imigracyjnej i musimy dostać drugą pieczątkę. W szczególnych
przypadkach, możliwe jest załatwienie tego na posterunku zwykłej policji, ale w
zasadach wyraźnie pisze, że ma być to policja imigracyjna. Tam dostajemy drugą
pieczątkę i gites. Od razu ostrzegam, że zaniedbanie tego obowiązku, albo
zgubienie karteczki, to poważne kłopoty. Pod koniec wyjazdu w moim hostelu
mieszkała Chinka. Dziewczyna miała taką przygodę, że poszła na lotnisko na lot
powrotny do domu i okazało się, że zapomniała załatwić drugiej pieczątki (na
lotnisku dostała tylko jedną). Goście nie wypuścili jej z kraju, oczywiście
samolot poleciał bez niej, a ona musiała stawić się w sądzie na rozprawę w celu
zasądzenia grzywny. Ja nie chce nikogo straszyć, wręcz przeciwnie. Zachęcam do
wyjazdu z całego serca, pamiętajcie tylko o tych przepisach i wszytko będzie
dobrze. Ja zdaje sobie sprawę, że przepisy te są delikatnie rzecz ujmując
kompletnie z dupy, ale tak to już jest na wschodzie dotkniętym sowiecką ręką.
Władza musi pokazać swoją wyższość i do tego są jej potrzebne jakieś
abstrakcyjne przepisy. Turyści wiedzą, że to pic, pogranicznicy i policja też
wiedzą, że to pic, ale trzeba trzymać się prawa. Mi się udało i już miałem wszystkie
formalności za sobą.
Tak to ma wyglądać.
Znalazłem kantor, wymieniłem kasę po nie najgorszym
kursie, ale jak zwykle gorszym niż w centrum. Dlatego zamieniłem jedynie 10
dolarów. Znalazłem informację turystyczną i dostałem skromną mapkę. W zasadzie
nie była mi potrzebna, bo wiedziałem jak się dostać do centrum. W dzień między
6 rano a 24 jeżdżą z lotniska dwa autobusy zatrzymujące się w okolicach głównego
dworca kolejowego. Autobusy te mają numer 10 albo 12. Koszt to jakieś 90 groszy
i jesteśmy w centrum. Jest też nocy autobus numer 200, ale jeździ on nie tak
często i jego trasa jest trochę inna, ale też dacie radę dotrzeć nim do
centrum. Taksówka natomiast to koszt
około 2000 tenge, czyli 21 zł. Mniej więcej. Jest to cena dla lokalsów. Trzeba sobie
do niej „dotargować”. Pomysłów na dojazd
jest mnóstwo i nie ma się co martwić. Pod informacją turystyczną spotkałem grupkę
Polaków i okazało się, że oni biorą udział w takiej akcji, która nazywa się Bike
Jamboree i jest to sztafeta rowerowa dookoła świata. Generalnie super
inicjatywa, trochę im jednak współczułem, bo w Astanie w momencie przylotu
padał śniegi i było z minus trzy stopnie. Pojechałem razem z Polakami do
centrum autobusem numer 10. Oni wysiedli wcześniej, a ja pojechałem pod szpital,
bo z tego przystanku miałem najbliżej do hotelu. Hostel Rada zlokalizowałem z
pomocą policjanta i już po chwili byłem wykąpany i ogarnięty do spania. Udałem
się na spoczynek, bo pobudkę miałem zaplanowaną na zdecydowanie za wczesną
godzinę…
W sumie się wyspałem, miałem tylko jednego współlokatora,
który okazał się sympatycznym Kazachem, który strasznie chciał zostać moim
znajomym na „W Kontakcie”. Pech jednak chciał, że nie mam konta na „W
Kontakcie” – jak ktoś nie wie, co to jest, to jest to nic innego jak ruski Facebook.
Nie zostaliśmy, więc znajomymi. Ja szybko ogarnąłem manele i wyszedłem z hostelu,
bo pociąg mam o 10.15, a do załatwienia jeszcze trochę spraw. Po pierwsze
należało wymienić pieniądze. Co prawda za hostel zapłaciłem tylko 15 zł, ale
trzeba mieć przy sobie jakąś kasę tym bardziej, że przede mną 23 godzinna
podróż pociągiem, a ja nie mam nic do jedzenia. Poszedłem, więc w okolice dworca.
Tam kurs tenge już trochę lepszy niż na lotnisku. Lepszy, ale niewiele.
Zamieniłem kasę i ruszyłem na poszukiwanie sklepu.
Główny dworzec kolejowy w Astanie.
Budynek teatru w okolicy.
Coś w rodzaju marketu
znalazłem niedaleko dworca na głównej ulicy. Tam zaopatrzyłem się w napitki i różne
czekoladowe smakołyki. Następnie zlokalizowałem piekarnie i w niej zaopatrzyłem
się w samsę. Co to takiego? Definicja samsy jest bardzo szeroka, ja bym ją sprowadził
do „szybkiej przekąski na słono”. Generalnie jest to mięso mielone lub kurczak
w cieście francuskim lub zwykłym drożdżowym w kształcie pieroga. W tym „pierogu”
jest również mnóstwo cebuli i aromatycznych przypraw. U mnie w jednym zdarzyły
się nawet frytki. Jedyna wersja wegetariańska jest z serem żółtym lub
ziemniakami. Przy czym ta samsa z ziemniakami wygląda trochę jak duży racuch.
Długo by o tej samsie pisać. W każdym razie, jest to wszędzie dostępne, każdy
znajdzie jakiś smak dla siebie, jedną można się najeść i zapłacimy za nią nie
więcej jak 1,5 zł. Ja miałem tak, że po prostu czułem zapach i nawet jak nie
byłem głodny, to i tak kupowałem, bo jest to tak pyszne i tak tanie.
Pyszna samsa z serem (papryka to mój dodatek).
Samse kupimy na każdym rogu.
Generalnie
po tych zakupach byłem zaopatrzony w 90%. Jedyne czego nie miałem to wódki.
Zamierzałem kupić flaszkę na drogę, żeby się zaznajomić z miejscowymi, ale
okazało się, że wódkę sprzedają dopiero od 12 w południe. Proszę jak dbają,
żeby się naród nie rozpił? Gdy wróciłem na dworzec, do odjazdu miałem pół
godziny, po 15-tu minutach zajechał pociąg. Wsiadam, zajmuje miejsce i jedziemy
na południe! Teraz jak z biletami? Sprawa jest banalnie prosta. Bilety trafiają
do sprzedaży na 40 dni przed planowym odjazdem, kupujemy je przez Internet,
płacimy przez Internet. Drukujemy kwitek i tyle. Strona jest po angielsku, więc
zero problemów. Rewelacja! Byłem zachwycony, że Kazachowie o tym pomyśleli. Dzięki
wczesnemu zakupieniu biletów, miałem dobre miejsce na dolnej pryczy. Od razu zapoznałem
sąsiadów. Obok miał swoją koję pan inżynier. Ciekawy człowiek i wygadamy.
Trochę porozmawialiśmy. Od niego dowiedziałem się o ciekawym sporcie bardzo
popularnym wśród Kazachów, ale i nie tylko, bo robi on furorę też w innych
„stanach”. Buzkaszi znaczy dosłownie „wydzieranie sobie kozy”. I na tym ten
sport polega. Mamy dwie drużyny na koniach, które walczą o martwą kozę. Zadanie
polega na dostarczeniu kozy do swojej „bramki” wszelkimi sposobami. Gość
pokazywał mi filmiki z meczów, opowiadał, strasznie się tym podniecał. Nie
powiem: wyglądało to dość spektakularnie i gdyby tylko nadarzyła się okazja
chętnie obejrzałbym taki mecz na żywo. Niestety dane było mi jedynie zobaczyć
puste boisko. Poza tym pana inżyniera bardzo interesowała sytuacja w Polsce, w
Europie i tak dalej. Ciężko się jednak rozmawiało, bo gość mówił strasznie
szybko, a ja miałem problemy ze zrozumieniem. Większość podróży jednak spędziłem
na czytaniu książki, słuchaniu muzyki i gapieniu się przez okno na bezkresny
step zadając sobie pytanie: „Kiedy w końcu wjedziemy do strefy klimatycznej bez
śniegu”. Wieczorem, gdy wszyscy poszli już spać wypiłem dwa piwa, które miałem
ze sobą, bo okazało się, że moi sąsiedzi to muzułmanie i po prostu nie chciałem
im przeszkadzać swoim browarem.
Przez cała drogę dnia pierwszego widoki były takie.
Tak się jechało.
Wyspałem się raczej średnio, ale gdy otworzyłem oczy za
oknem świeciło piękne słonce i nie było ani grama śniegu. Odetchnąłem z ulgą.
Przyjazd pociągu planowany był na godzinę 8.50. Nie zostało mi, więc wiele
czasu na ogarnianie się. Szybko dokonałem pobieżnej ablucji, spakowałem się i
pora wysiadać. Przejechanie tych kilometrów pociągiem, to faktycznie był dobry
pomysł, bo w Ałmacie pogoda już dużo lepsza. Ciepło i
słonecznie.
O poranku za oknem było dużo więcej optymizmu.
Po przyjeździe natychmiast należy rozwiązać najważniejszą zagadkę:
jak dojechać do hostelu. Miałem mapkę, miałem adres, ale dworzec Ałmaty – 1 jest dość daleko od centrum, więc
trzeba było ogarnąć marszrutkę. Okazało się, że na dworcu jest biuro podróży, a
pracujące w nim panie bardzo chętnie służą pomocą turyście. Nie minęło nawet pięć
minut, a już byłem we właściwej marszrutce jadącej w bezpośrednie okolice
mojego hostelu. Gdy dojeżdżałem na miejsce pani „konduktor” (nie wiem jak tą
funkcję nazwać inaczej) wskazała mi przystanek i powiedziała, że to tu
powinienem wysiąść. Hostel był niedaleko, ale nie mogłem trafić pod właściwy adres.
Dopiero po 15-tu minutach mi się udało i już po chwili byłem zameldowany w
noclegowni o skromnej nazwie The Best Hostel. Nie było on wcale taki the best,
ale kosztował 15 zł za dobę, był w całkiem niezłym miejscu i ktoś tam rozumiał
angielski. Postanowiłem, więc z tego skorzystać, dowiedzieć się czegoś o mieście
i załatwić jakąś mapę. Okazało się, że nie potrzebuję mapy . Dziewczyna się mnie
pyta, czy mam aplikację 2GIS. Ja mówię, że nie. Ona do mnie żebym sobie
ściągnął i ona mi pokaże jak działa. Ściągnąłem sobie na telefon,
zainstalowałem, otrzymałem krótką instrukcję obsługi i moje życie się zmieliło.
2GIS jest tak nieprawdopodobnie genialną aplikacją, która zmieni Wasze życie w
krajach postradzieckich. Mamy tu od cholery rosyjskich miast, ale nie tylko. Generalnie
ten postradziecki świat jest tu dość dobrze zilustrowany. Ale też mamy takie
miasta jak Dubaj czy Praga, więc zawsze warto sprawdzić czy przypadkiem 2GIS
nie pomoże nam w podróży. Co mamy w tej aplikacji? Jest to połączenie Jak
Dojadę? z Google Maps i Tripadvisorem. Wszytko to działa offline. Przykładowo.
Chcemy się z hostelu dostać na lotnisko. Znajdujemy na mapie lotnisko,
ewentualnie wpisujemy „naszymi” literkami, GPS lokalizuje nasza pozycję i mamy
wszystkie możliwe środki transportu z punktu „A” do „B” jak na dłoni. Najbardziej
fantastyczne jest w tej aplikacji właśnie to, że pomaga ona nam się odnaleźć w
tym marszrutowym chaosie, który nie uwzględnia rozkładów jazdy czy map. Dodatkowo,
gdy taksówkarze widzą, że w ręce macie telefon z uruchomianym 2GIS, to się od
was odczepiają, bo oni wiedzą, że wy wiecie... I nikt was nie naciągnie i nie oszuka
na transporcie. Jedyny minus to taki, że aplikacja wymaga nieco znajomości cyrylicy.
Co prawda nazwy możemy wpisywać fonetycznie i dostajemy szybko bardzo
inteligentne podpowiedzi, ale już sami musimy wybrać właściwe słowo po
rosyjsku. Co dalej z funkcjami? Potrzebujemy
supermarketu, restauracji, kina, muzeum. Wszystko tu jest łącznie z cenami i
godzinami otwarcia. Rewelacja. Polecam serdecznie. To nieprawdopodobnie uprościło
moje podróżowanie. Uzbrojony w 2GIS i wiedzę przekazaną mi przez współlokatora
postanowiłem ruszyć zwiedzać miasto. Mój hostel miał bardzo dogodną lokalizację,
ale nie znajdował się w ścisłym centrum. Generalnie coś takiego jak ścisłe
centrum Ałmaty bardzo trudno jest wyróżnić. Miasto jest rozległe, nie ma jakiegoś
charakterystycznego punktu, jednak jest bardzo proste w nawigacji, bo
praktycznie wszytki ulice przecinają się pod kątem prostym. Ja wyszedłem z
hostelu i wróciłem się kilka kroków, żeby zobaczyć Centralny Meczet Ałmaty.
Budowla imponuje swoimi rozmiarami, ale niczym więcej. Konstrukcja dość
toporna, mało zdobiona i zwyczajnie nie ma na czym oka zawiesić. Podobnie w środku,
choć to wiadomo, meczet i w środku fajerwerków raczej nie uświadczymy. Niemniej
jednak warto zobaczyć, szczególnie jak się mieszka 100 m dalej.
Centralny Meczet Ałmaty.
Po zwiedzaniu
meczetu poszedłem na Prospekt Puszkina i pomaszerowałem wprost na tak zwany
Zielony Bazar. Miałem tam dosłownie 10 minut, więc już po chwili mogłem spacerować
wśród stoisk. Coś mi się jednak nie podobało. Jakiś taki dziwny ten bazar. Mało
gwarny. No generalnie mało tam było ciekawych rzeczy. Okazało się jednak, że
bazar dzieli się na dwie części, czy też dwie hale. Ja byłem w tej mniejszej i
po chwili trafiłem do tej większej. A tam już ciekawe klimaty. Po pierwsze
stoiska z mięsem. Ciężki to był widok, tym bardziej, gdy człowiek sobie
uświadamia, że pewnie z tego miejsca pochodzi mielone do samsy za rogiem. Ja
nie mam z tym problemu, ale zawsze myślę o tym, że to wszystko w środku lata,
też tak leży bez lodówek, pod tym dachem... Dobrze, że nie mają sanepidu hehe.
Zielony Bazar.
Co więcej na tym bazarze? Oczywiście smakołyków tysiące, przede wszystkim różne
kiszone specjały, od kiszonej marchewki, przez pomidory po jakieś zielone
liście wyglądające jak glony. Trafiłem też na stoisko, na którym pani
sprzedawała kurut. Co to takiego? Lokalny przysmak, nie tylko charakterystyczny
dla Kazachstanu, ale i dla całego regionu. Zostałem poczęstowany, spróbowałem,
nigdy więcej ... Kurut nie jest dla każdego. Są to kulki z wysuszonego
zsiadłego mleka lub jogurtu, bardzo słone. Bardzo. Śmierdzą niemiłosiernie
starym serem i smakują obrzydliwe, ale jestem przekonany, że ten egzotyczny
smak może komuś przypaść do gustu. Mnie nie przypadł. Zdecydowanie ten smak mi
nie odpowiadał i musiałem przyjąć dużą ilość płynów, żeby się go wreszcie
pozbyć z ust. Ale doświadczenie było warte zachodu.
Kurut
Połaziłem sobie chwile to
tym bazarku, ale niestety strasznie ścigali za zdjęcia, więc nie narobiłem ich wiele.
Zielony Bazar uznałem za zwiedzony, ale wiedziałem, że to nie ostatnia moja
wizyta w tym miejscu. Kolejnym punktem programu zwiedzania był Sobór
Wniebowstąpienia Pańskiego. Problem w tym, że przybytek ten był w remoncie i
fasada była praktycznie całkowicie zasłonięta. W środku jednak sobór
prezentował się naprawdę imponująco.
Sobór
Wniebowstąpienia Pańskiego.
Po sąsiedzku mamy kolejne ciekawe miejsce.
Pomnik Chwały. Oczywiście chwały radzieckich żołnierzy głównie nawiązujący do wydarzeń
z okresu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej. Celowo nie napisałem Drugiej Wojny Światowej,
bo w rozumieniu Rosjan i narodów postradzieckich nie ma takiego terminu. Wielka
Wojna Ojczyźniana rozumiana jest od ataku Hitlera na Związek Radzicki w roku 41,
aż do zdobycia Berlina. Pozostała cześć Wielkiej Wojny, czyli jej początek z
napadem na Polskę włącznie, ich kompletnie nie interesuje, bo to nie ich wojna
i nie ich sprawa. Tak to wygląda na wschodzie. Nie mnie oceniać. Ja sobie
popstrykałem sporo zdjęć, bo miejsce naprawdę ciekawe. Z jednej strony wielki
pomnik, a z drugiej plac zamknięty jest imponującym budynkiem Muzeum Historii Militarnej,
o którym napiszę później, bo pod koniec wyjazdu odwiedziłem to muzeum.
Pomnik Chwały.
Muzeum Historii Militarnej.
Z tego miejsca kierowałem się nadal przed siebie
i po kilku krokach trafiłem na coś ciekawego. Przed budynkiem Uniwersytetu
Pedagogicznego odbywał się jakiś festiwal ludowy. Nie wiem co to dokładnie było,
ale było tam mnóstwo kramów z lokalnym rękodziełem, oraz stała scena, na której
dobywał się spektakl. Ciężko stwierdzić, co to było dokładnie, ale przystanąłem
na chwilę, bo piękne ludowe stroje przykuły moją uwagę. Ze względu na fakt, że
tłum był jednak olbrzymimi, a ja nie rozumiałem nic z tego, co oglądam, to
postanowiłem podążać dalej w kierunku głównego deptaka i budynku opery.
Uliczny spektakl.
Po
drodze jednak wstąpiłem do sklepu po podstawowe zakupy. I po raz kolejny
okazało się, że Kazachstan jest niesamowicie tani. Kupiłem sobie kazachski
trzygwiazdkowy koniak i za butelkę 0,2 litra nie zapłaciłem nawet 6 zł.
Dodatkowo zakupiłem przepyszną samsę z serem prosto z pieca. W celu konsumpcji
usiadłem w parku niedaleko Kazachsko – Brytyjskiego Uniwersytetu Technicznego.
Samsę zjadłem, koniak musiałem degustować dyskretnie, bo park ten patrolowała
policja. Posiedziałem chwilę i udałem się na deptak w okolice opery. Miejsce
nie jest jakieś szczególnie szałowe, ale prezentuje się ładnie.
Deptak
Opera
Miałem ochotę
zasiąść na chwilę i odpocząć, więc obrałem azymut na mój kolejny cel i postanowiłem:
„po drodze szukam miejsca na wypicie piwa”. Okazało się to niełatwe. Po raz
kolejny przekonałem się, że na wschodzie zasadniczo nie ma czegoś takiego jak
pub w naszym rozumieniu. Wszystkie miejsca, w których serwują piwo, serwują też
jedzenie, więc bliżej jest tym przybytkom do restauracji. Później udało mi się znaleźć
pewną miejscówkę zbliżoną do naszej definicji pubu. Ale to później… Tym razem jednak trafiłem na jakąś knajpę w
stylu angielskim, w której zamówiłem piwko, które kosztowało mnie około 7 zł. Spodziewałem
się tego, że piwo będzie drogie, bo wystrój knajpy jednoznacznie na to
wskazywał, ale co tam. Kazachskiego piwka chciałem spróbować. I przyznam szczerze,
że zostałem zaskoczony, bo nie było paskudne. Oczywiście nie mogę tu napisać,
że mi jakoś wybitnie smakowało, ale nie miało ono cech piwa obrzydliwego.
Wypiłem je i pomaszerowałem dalej. Chciałem dostać się na górujący nad miastem
szczyt o nazwie Kok-Tobe. Było już mocno po południu, więc piesza wycieczka nie
wchodziła w grę. Udałem się jednak na stację kolejki linowej, zakupiłem bilet i
pojechałem na górę. A z niej rozpościerał się widok na miasto. Widok przysłaniał
jednak gęsty smog. Niemniej jednak robiło to wrażenie. Większe wrażenie jednak
robił widok z drugiej strony szczytu. Widok na ośnieżone góry. Usiadłem na ławce
i jedząc samsę po prostu sobie patrzyłem. Zdecydowałem, że muszę wybrać się w miejsce,
w którym do tych szczytów jest trochę bliżej. Powłóczyłem się po tym Kok-Tobe,
ale oprócz widoków nie ma tam nic ciekawego. Sporo tandety, diabelski młyn, jakieś
mini zoo, strzelnice… Mnie takie rozrywki nie interesują, więc powłóczyłem się
chwilę, bo chciałem jedynie zobaczyć pomnik The Beatles, który był dość
oryginalny. Śmieszne goście mieli twarze. Oby to nie zabrzmiało rasistowsko
hehe. W każdym razie oblężenie tego pomnika było wielkie i każdy chciał sobie
zrobić z zespołem fotkę. Pokręciłem się jeszcze chwilę i postawiłem zjeżdżać na
dół.
Przejazd kolejką.
Widok z Kok-Tobe na miasto...
... i na góry.
Z punktu, w którym wysiadało się z kolejki miałem jeszcze dobre trzy
kilometry do hostelu, więc niespiesznym krokiem pomaszerowałem prosto na azymut
odwiedzając po drodze sklep. W hostelu byłem jakoś po 19-tej. Szybka kąpiel,
jedno piwko i padłem, bo miałem za sobą dwie kiepsko przespane noce.
Wyspanie się było świetnym pomysłem, wstałem o 8-mej rano,
poszedłem po świeżutką samsę, zjadłem śniadanie i ruszyłem w drogę. Pierwszy
punkt do załatwienia to dworzec autobusowy. Postanowiłem zasięgnąć języka o
możliwości dojechania do Czaryńskiego Kanionu. Przed wyjazdem zrobiłem małe rozeznanie
w Internecie. Wiedziałem, że nie będzie to łatwe, ale ponoć jakaś marszrutka
jedzie w tym kierunku raz dziennie. Także jest nadzieja. Poszukiwania jednak
spełzły na niczym. Okazało się, że ta marszrutka nie jedzie. Jedyna opcja to
taksówka. Zapytałem, co prawda o cenę, ale była ona stanowczo za wysoka. W
przypadku większej liczby ludzi i negocjacji cenowych nie byłoby tak źle. Ale stwierdziłem,
że samemu będzie problem… Postanowiłem jednak to wnikliwie przemyśleć podczas
spaceru w góry. Tak jak postanowiłem dzień wcześniej: „trzeba zobaczyć te
szczyty z bliska”. Znalazłem sobie autobus, który jedzie na pętlę kawałek poza
miasto i z tego miejsca postanowiłem maszerować w kierunku Medeu – sportowego ośrodka
w środku gór. Z przystanku miąłem tam jakieś sześć kilometrów. Trasa była
malownicza, wzdłuż górskiej rzeki. Był nawet szlak, którego postanowiłem się
uparcie trzymać. Ruszyłem w górę rzeki podziwiać widoki. A było co podziwiać,
bo pogoda udała mi się naprawdę wspaniała, słonce świeciło, las w jesiennych
barwach… Na nudę nie można było narzekać. Trochę jednak narzekałem na sam szlak.
Na początku było ok. Droga w miarę jasna, strzałki pokazują kierunek. Potem
jednak sprawy zaczęły się komplikować, bo kilka razy zostałem wyprowadzony w miejsce,
z którego musiałem się wracać. Raz nawet szlak wyprowadził mnie na tyły jakiejś
budowy i musiałem sforsować płot, żeby wydostać się na główną drogę. Ostatnie
dwa kilometry pokonałem poboczem, bo szlak kompletnie zniknął. Generalnie super
sprawa, tylko gdyby ktoś to ogarnął z rozsądkiem. Infrastruktura jest
wspaniała. Mamy mnóstwo miejsc na ognisko, ławek w najbardziej malowniczych
miejscach. Jednak te oznaczenia… Nie sposób trzymać się tego szakalu. Niemniej
jednak byłem zadowolony.
Szlak do Medeu.
Gdy dotarłem do Medeu chciałem zwiedzać dalej. Okazało
się, że w samym Medeu nie ma nic ciekawego. Można zwiedzać jakiś stadion, czy arenę
sportową, ale mnie to nie ciekawiło. Okazało się, że nad całym kompleksem
góruje wielka tama ziemna, na której szczyt można się wybrać. Więc się wybrałem.
Droga pod górę nie jest długa, ale wymaga pokonania schodów… Nie mam pojęcia ilu,
ale dużo ich było, bo spociłem się srogo. Ale warto było, bo widoki z góry
naprawdę piękne. Postanowiłem zagadnąć jednego gościa, co do wysokości
otaczających mnie szczytów, bo niestety nie uświadczymy ani mapy, ani
jakiejkolwiek innej informacji na ten temat. Okazało się, że gość całkiem nieźle
mówi po angielsku i chwilę sobie pogadaliśmy. Co do wysokości szczytów, to gość
też się nie orientował, ale twierdził, że na pewno mają około 4000m n.p.m. Dowiedziałem
się też, że za niecałe 5 zł kursuje tu busik do jeszcze dalej położonego
kurortu o nazwie Shymbulak. Gość mi nawet próbowałem złapać busa, ale okazało się,
że wszystkie są pełne. Dodatkowo chciałem skorzystać z tego, że gość zna
angielski i postanowiłem nieco podpytać go o możliwość dotarcia zarówno do Czaryńskiego
Kanionu (na który to już traciłem nadzieję) i do Wielkiego Jeziora Ałmaty (ten
pomysł wydawał się dobrą alternatywą). Co do kanionu, to oczywiście nie odwiedzałem
się nic nowego. „Tylko wycieczka z biura podróży”. Powinna kosztować ona około
50 dolarów… Ok. Co do jeziora to doradził mi, żeby wybrać się najdalej jak się
tylko da marszrutkoą, a potem kombinować. Brzmiało to jak dobry plan. Uzbrojony
w tą wiedzę postanowiłem postać jeszcze chwilę i poczekać na marszrutkę do Shymbulak.
Kolejne trzy przejechały, a kierowca każdej z nich pokazał, że nie ma miejsca. Ruszyłem,
więc w drogę powrotną licząc, że może na dole będzie łatwiej.
Widoki ze szczytu tamy.
I samo Medeu.
Poszedłem sobie jednak dłuższa drogą na około,
bo te schody mi się zupełnie nie podobały. Zlazłem na dół, zlokalizowałem
miejsce postoju busa i miejsce zakupu biletów. Okazało się jednak, że kolejka
jest tak duża, że pewnie stałbym z godzinę. Ponieważ było już dobrze po
południu postanowiłem ruszać do centrum. Z samego kompleksu Medeu jeździ w
okolice centrum jeden autobus o numerze zdaje się 12. Okazało się, że ponieważ
to była niedziela, mnóstwo ludzi wpadło na ten sam pomysł wycieczki co ja,
skutkiem czego autobus był wypchany po brzegi. I to jest kolejna rzecz, której
pojąć nie mogę. W autobusie było trzech pracowników: kierowca, konduktor i coś
w rodzaju naganiacza. Goście najpierw upchali cały autobus ludzi, ruszyli, a następnie
jeden z nich zaczął się przepychać przez całą długość autobusu zbierając
opłatę. Ciekaw byłem czy nie można było tego zrobić wcześniej? Tym bardziej, że
niemal wszyscy pasażerowie jechali do ostatniego przystanku, który okazał się
znajdować zaraz przy kolejce na szczyt Kok-Tobe. Po drodze
miałem obawy, bo był to zwykły autobus , przeciążony na pewno powyżej
dopuszczalnych norm, a droga to nic innego jak górskie serpentyny. Ale udało
się dojechać. Wysiadam na przystanku pod stacją kolejki i ruszam w drogę
powrotna do hostelu. Zaopatrzyłem się w piwko i jedzenie i postanowiłem udać
się odpoczywać, bo dzień był naprawdę intensywny i przeszedłem niemało
kilometrów. Przynajmniej jak na siebie hehe. W hostelu urzędowała akurat dziewczyna,
która mniej więcej znała angielski, więc postanowiłem dopytać się nieco o
wycieczki do kanionu. Okazało się, że owszem, załatwiają. Koszt to około 50
dolarów. Problem w tym, że to nie sezon i wycieczki jeżdżą, ale tylko w
weekendy: sobota i niedziela. Dziś mamy niedzielę… Fuck! No nic, nie można wiedzieć
wszystkiego. Szkoda wielka, ale już pożegnałem się w myślach z tym kanionem,
którego nawet nie wiedziałem… Dobra, los zdecydował za mnie. Jutro nie będzie kanionu,
ale jezioro. Zjadłem obiad, wypiłem piwko i poszedłem spać, jutro pasuje wstać
wcześniej.
Jakoś bardzo wcześnie wstać się nie udało,
ale wyszedłem z hostelu po 9-tej, najedzony, zaopatrzony w zapas samsy i gotowy
do działania. Poszedłem na niedaleki przystanek, poczekałem z 10 minut i
podjechał właściwy autobus. Wsiadam i okazuje się, że nie wziąłem aparatu. Po
prostu byłem już zebrany, postanowiłem umyć jeszcze zęby i wsadziłem aparat pod
kołdrę, żeby nikogo nie kusiło. Wyszedłem i zapomniałem. Wiedziałem, że raczej
nikt mi go nie zwinie, ale zdjęcia… Wysiadłem na następnym przystanku,
pobiegłem do hostelu, chwyciłem aparat i znowu na przystanek. Trochę mi się spieszyło,
bo autobus kursował co 20 minut i nie chciałem się spóźnić. Na szczęście równo
po 20-tu minutach wpadam na przystanek i podjeżdża autobus. Taka akcja. Autobus
jedzie prawie przez całe miasto, więc droga daleka. Po drodze lokalizuje jeszcze
parę miejsc wartych zobaczenia. Przesiadam się na kolejny autobus i jadę dalej.
Celem była miejscowość Alma-Arasan, a konkretnie punkt przed rozjazdem dróg pod
bramą do Parku Narodowego Ile-Alatau. Wysiadłem jednak trochę za daleko, ale
nadal na trasie i przed zjazdem. Postanowiłem łapać stopa, niestety samochodów
jak na lekarstwo, a wszystkie, które jadą są wyładowane ludźmi w 100%. Postałem
tak może z pół godziny i stwierdziłem, że tak to chyba nie da rady. Wróciłem
się z 500 m do bram parku i postanowiłem się popytać miejscowych. Znalazłem
jakiegoś gościa, którego córka gadała po angielsku, ale dowiedziałem się jedynie,
że muszę zapytać się strażnika parku, bo niedawno coś się tam wydarzyło i droga
była nieprzejezdna. Dobra. Idę się zapytać strażnika na bramkach. Gość mi tłumaczy,
że droga faktycznie była zamknięta, ale już jest ok, tylko wjazd jest możliwy z
jakimś pozwoleniem czy czymś tam. No to ja się go pytam: jak mam się tam dostać?
Gość mówi, że ma jakiegoś znajomego, co ma taksówkę i jeździ. Strażnik dzwoni
do jakiegoś gościa, rozmawia z nim chwilę i podaje mi telefon. Ja coś tam
gadam, coś tam rozumiem, umawiamy się ze będzie za 15 minut, a koszt eskapady
to 20 dolarów. Przeczytałem w necie, że tyle mniej więcej to ma kosztować, więc
ok. Podziękowałem, siadłem na ławce i czekam na gościa. Powiem szczerze, że ten
telefon poprawił mi znacznie samopoczucie. Obawiałem się jak to będzie z moim rosyjskim,
bo jest on naprawdę kiepski. Nie mniej jednak dogadałem się, załatwiłem i byłem
z siebie dumny. Po 15-tu minutach gość podjeżdża i jedziemy. Po drodze widoki wspaniałe,
coś tam sobie konwersujemy. Kierowca jest bardzo ciekawy Polski i tego, jakie
mamy tam ciekawe miejsca do zobaczenia. Konwersacja jest dość „kwadratowa”, ale
myślę, że się w miarę rozumiemy. Po chwili okazuje się, że faktycznie. Jest
jedno miejsce gdzie droga wygląda na zniszczoną, a nad jej odbudową pracują
robotnicy. Mamy wydzielony jeden „pas” i nim przejeżdżamy. Nie wiem na ile to
była ściema z tym zezwoleniem, ale przed wjazdem na remontowany odcinek faktycznie
się zatrzymujemy i mój kierowca ostro pertraktuje z jakimś typem. Po około pół godzinie
jesteśmy na miejscu.
Droga nad jezioro.
I samo jezioro.
Widok przepiękny. Aż nie da się opisać słowami. Woda w
jeziorze ma kolor błękitny, ale z jakimś takim „mlecznym” odcieniem. Nawet
zdjęcia nie do końca oddają tą barwę. Trudno mi w jakikolwiek sposób
sklasyfikować tą barwę. To jezioro oraz otaczające go czterotysięczniki, to był
widok zapierający dech. Niesamowite, przepiękne i warte tych pieniędzy miejsce.
Umówiłem się z kierowcą, że godzinę będzie na mnie czekał. Trochę zdjęć i trochę
filmów zrobiłem. A potem po prostu usiadłem i chłonąłem ten wspaniały widok. Zapamiętam
go do końca życia. Może kanionu nie zobaczyłem, ale to jezioro mi go
zrekompensowało… Godzina minęła błyskawicznie. Wsiadłem, więc do taksówki i
rozpoczęliśmy zjazd w dół. Widoki oczywiście nadal wspaniałe. Ponieważ miałem na
dziś jeszcze dwa punkty do zobaczenia w Ałmacie poprosiłem kierowcę, żeby nie
zawoził mnie do centrum, tylko wysadził zaraz przy wjeździe do miasta obok
Parku Pierwszego Prezydenta. Dość nowoczesna to budowla. Byłby mega widoki na
góry z tego miejsca, ale smog postanowił ujawnić się i nieco mi je zepsuć. Park
zrobiony z wielkim rozmachem, ale tak naprawdę, nie zrobił na mnie wielkiego
wrażenia. Taki se ło…
Park Pierwszego Prezydenta.
Pomaszerowałem, więc dalej, łapać marszrutkę, która
podrzuci mnie bliżej ścisłego centrum w pobliżu pomnika niepodległości, którego
jeszcze nie wdziałem z bliska. Wysiadłem, więc w jego pobliżu, zdobiłem kila zdjęć,
bo pomnik naprawdę mi się podobał. Generalnie jego otoczenie też było dość
ciekawe: piękny pomnik i wysokie bloki mieszkalne. Dla mnie ciekawe połączenie.
Pomnik Niepodległości i jego otoczenie.
Teraz postanowiłem coś zjeść. Poszukiwania nie trwały długo, bo zaraz natknąłem
się na budkę z samsą. Zakupiłem dwie i byłem już najedzony. Wróciłem do
hostelu, nieco się ogarnąłem i postanowiłem udać się jeszcze na piwko. Już dwa
dni temu rzuciła mi się w oczy pewna knajpka w okolicach zielonego bazaru. Postanowiłem
ją odwiedzić, bo wydawała mi się bardzo sympatyczna. W środku oczywiście
wystrój oszczędny… Zamówiłem piwko, 50
gram koniaku i okazało się, że za wszystko zapłaciłem 4,50… Niesamowite… Chwilę
posiedziałem w knajpce, pokonwersowałem z barmanką która, miło wspominała jakaś
ekipę z Polski, która gościła u niej na wakacjach. I to nie raz… Wiadomo, ceny przyciągają.
Dopiłem trunki, podziękowałem, poszedłem do hostelu, zjadłem kolację i spać.
Rano jedziemy do kolejnego kraju!
Poranek był taki jak codziennie: pobudka,
spacer za róg po samsę, śniadanie, prysznic i w drogę. Jadę do Kirgistanu. Po
drodze jednak musiałem kupić sobie słuchawki, bo moje poprzednie, które służyły
mi tyle lat się rozleciały. Zaraz na ulicy trafiłem na odpowiednie stoisko, w
którym pani oferowała takie artykuły. Kupiłem za 5 zł coś, co nazywane było przez
panią sprzedawczynię „oryginalnymi słuchawkami Samsung”. Oryginalne to one na
pewno nie były, zadanie jednak mniej więcej wykonywały. Z pomocą 2GIS,
zlokalizowałem przystanek, wsiadłem w marszrutkę i po niecałych 20-tu minutach
wysiadam pod dworcem autobusowym. Kupuję bilet (kosztował 1500 tenge, czyli
niewiele ponad 15 zł), wsiadam w marszrutkę i czekam na odjazd. Jadę do
Kirgistanu! Biszkek czeka!