niedziela, 6 sierpnia 2017

Opowieści z Green Velo

Od poprzedniego wyjazdu minęło niemal 4 miesiące, czułem się już przymuszony do opuszczenia czterech ścian i zaburzenia monotonii: dom, praca, dom , praca… W sumie nie wiedziałem ile tego wolnego mi się ostatecznie uda załatwić. Ba! Nie wiedziałem na 100% czy to będą, choć dwa dni. W końcu jednak okazało się, że mam wolne aż sześć dni. Spakowałem się dzień wcześniej, polazłem do roboty na 16 godzin i o godzinie 8 rano dnia następnego załadowałem sakwy i wsiadłem na rower. 


Plan zakładał objechanie pętli podkarpackiej znanego szlaku Green Velo. Dzień wcześniej poszedłem do rzeszowskiej informacji turystycznej gdzie otrzymałem pokaźny pakiet materiałów informacyjnych. I to nie byle jakich: mamy mapę laminowaną (taką sobie), podręczny atlas (tu już więcej szczegółów) oraz kilka folderów z atrakcjami i propozycjami szlaków pobocznych. No na papierze wyglądało to naprawdę nieźle. Wiedziałem, że przede mną jakieś 450 km. Byłem tym faktem podekscytowany mocno, więc wsiadłem na rower i nacisnąłem na pedała. Trasę Green Velo mam pod samym domem, więc start nastąpił natychmiast. Kierunek obrany: Dynów. Jedziemy. Jedziemy, bo w pierwszy dzień i kawałek następnego jechała ze mną siostra. Musze tu napisać po raz kolejny: tak jak każdy, wątpiła, że da radę przejechać rowerem 100 km w jeden dzień. Oczywiście dała radę, więc powtarzam po raz kolejny: każdy może to zrobić. Jechaliśmy szlakiem rowerowym najpierw w kierunku Przylasku a potem dalej. Nie wiem czy ujechaliśmy 10 km, a już zgubiliśmy szlak. Po prostu dojechaliśmy do miejsca, w którym droga mniej uczęszczana wpadała do głównej. Mamy opcję w prawo albo w lewo i pozostaje jedynie rzucić monetą, bo oznaczenia szlaku brak. Dobrze, że miałem mapę, ale czyta się ją źle, bo cały szlak zaznaczony jest na niej dużymi kropkami, przez co nieraz niektóre szczegóły topograficzne umykają. Często też nie sposób stwierdzić, jaką drogą będziemy jechać: asfalt, szuter, czy droga polna. Pojechaliśmy, więc trochę „na czuja” i ostatecznie nadrabiając kilka kilometrów drogi ponownie trafiliśmy na Green Velo, ale tylko po to, żeby za moment je znowu zgubić. Tak nam minęła droga do samego Dynowa. 

Ładne widoki pojawiły się zaraz za miastem 



Zrobiliśmy sobie przerwę w Bachórzu, na stacji kolejki wąskotorowej gdzie postanowiliśmy przemyśleć dalsze działania. Szlak odbija jeszcze bardziej na południe i biegnie szczytami Pogórza Przemyskiego po lesie z daleka od Sanu. Ja chciałem jechać wzdłuż rzeki, bo ta opcja wydawała mi się ciekawsza. Poza tym chciałem zjeść jakiś lekki obiad nad Sanem, bo już po przejechaniu tych ponad 40 km nieźle zgłodniałem. Zrobiliśmy zakupy w pobliskim sklepie, odjechaliśmy może z 5 km od Bachórza i jakąś polną drogą dojechaliśmy nad San. Tam jedzenie, odpoczynek i po jakiejś godzinie ruszamy dalej. Kierunek: Przemyśl. 



Stacja kolejki wąskotorowej relacji Bachórz - Przeworsk 



Nad Sanem

Po drodze miałem w planie jeszcze dwa miejsca. Zauważyłem jednak na trasie znak „Zamek w Dubiecku” + strzałka. No to spoko, zobaczymy. Co się okazało: w Dubiecku jest coś w rodzaju małego dworku z restauracją dumne nazywanego „zamkiem”. Rzuciłem okiem i pojechaliśmy dalej. Następne w kolejności były zniszczone cerkwie. 

"Zamek" w Dubiecku

Pierwsza, którą chciałem zobaczyć znajdowała się w miejscowości Babice. Żeby ja zlokalizować musiałem zapytać miejscowego, który wskazał nam ścieżkę za czyjąś chałupę. I tak trafiliśmy do Cerkiewki Zaśnięcia Bogurodzicy. Tak z grubsza to trzyma się ona nieźle. Szkoda, że pozamykana na cztery spusty. Pewnie jakbym sobie pogadał z miejscowymi, to by się znalazł ktoś z kluczem, ale wolałem jechać na rowerze niż czekać na klucznika. Obejrzałem cerkiew z każdej strony. Lubię takie miejsca, bo zawsze wyobrażam sobie, że świat byłby takim pięknym i spokojnym miejscem gdyby każda świątynia na Planecie Ziemi obróciła się w ruinę. Porobiłem kilka fotek i ruszyliśmy dalej. W wiosce obok mamy kolejną cerkiew. Wioska nazywa się Krzywcza i tu nie trzeba było się wysilać, żeby znaleźć świątynię, bo znajduje się ona w samym centrum, przy głównej drodze na szczycie niewielkiego wzniesienia. Tym razem jest to cerkiew murowana Narodzenia NMP. Obfotografowałem, obszedłem dookoła i stwierdziłem, że fajna. Poprzednia lepsza, ale ta też miała swój post apokaliptyczny urok. 



Cerkiew w Babicy




Cerkiew w Krzywczy

Tu pojawiła się potrzeba kolejnej przerwy. Robiło się też mocno po południu, więc trzeba było już powoli myśleć o jakimś noclegu. Zrobiliśmy zakupy, w zasadzie wszystko oprócz piwa. Myślałem o tym, aby dojechać do Przemyśla i przespać się na polu namiotowym, pole jednak nie istnieje. Jakby kto pytał to ten nieistniejący kemping „działa” w necie pod nazwą „Camping Zamek”. Wpadłem, więc na pomyśl pojechania do wioski Brylińce, a następnie prosto na południową część fortyfikacji przemyskich, ale to już na dzień następny. Ruszyliśmy na azymut jadąc początkowo 10 km Green Velo. Potem kierunek nam się zmienił, bo my nadal na południe, a szlak na północ. We wiosce lokalizujemy sklep „u sołtysa”. Jego asortyment to: woda mineralna, napoje kolorowe typu cola, jakieś słodycze oraz piwo tatra i harnaś. Wziąłem cztery tatry. Ze łzami w oczach zapłaciłem po 3 zł za jedną. Jeszcze żeby były zimne… W każdym razie trzeba uzupełnić płyny, a co robi to najlepiej? Na trasie jeszcze poprosiłem jakąś babcie o wodę ze studni, minąłem ostatni dom we wiosce, a za nim rzeka i koniec drogi. Dalej polna ścieżka. Stwierdziłem, że może będzie ok i jakoś trafimy na naszą trasę. Droga była fatalna, ja z moimi oponami musiałem pchać. Jakoś po kilometrze stwierdziliśmy, że dość na dziś. Prześpimy się tu, a rano zdecydujemy, co dalej: czy pchamy rowery nadal tym piachem czy się wracamy. Znalazłem fajne miejsce w lasku na górce niedaleko rzeki.  Rozbiliśmy namiot, przygotowaliśmy jedzenie, a potem piliśmy piwo. W zasadzie „piwo”, bo nie pojmuję jak ten obrzydliwy napój, jakim jest tatra pils może komuś smakować. To jest tak wstrętne, że trudno mi sobie wyobrazić coś gorszego. Robię własne piwo i jak mi się kiedyś kompletnie nie udało to i tak było to lepsze od tego czegoś. Niemniej jednak napój podziałał. W końcu czułem się nawodniony, najedzony i gotowy do spania.

Biwak w okolicach wsi Brylińce

Mimo że położyliśmy się spać dość wcześnie to wstaliśmy dopiero o 8-mej. Trochę dużo tej drzemki. Zanim się ogarnęliśmy było już po 9-tej. Stwierdziliśmy, że jednak nie pchamy dalej rowerów tym piachem tylko wracamy do Green Velo i jedziemy na Przemyśl. Okazało się, że przed nami niezła górka, a dzień już był strasznie upalny, więc było ciężko. Przed południem jesteśmy w Przemyślu. Idziemy na wczesny obiad. Dorota ma za jakąś godzinę pociąg do Rzeszowa, a ja ruszam dalej w kierunku Bolestraszyc. 


Przemyśl

Green Velo łapie nad rzeką i już ruszam wzdłuż. Po chwili jestem w Bolestraszycach, ale do arboretum nie mam ochoty wchodzić. Udaje mi się jednak trafić na jedyny fort tego wyjazdu, a mianowicie Fort  XIII „San Rideau”. Naprawdę imponujące ruiny. 


Fort  XIII „San Rideau”

Trochę sobie po nich pochodziłem i jadę dalej. Trasę ogarniam trochę na pamięć skutkiem czego, zamiast w Stubnie ląduję w Sośnicy. Niby błąd niewielki, ale muszę się wracać, żeby nie robić kółka przez Radymno . Oczywiście Green Velo nie mogę zlokalizować. Tak beznadziejnie to jest oznaczone, że nie mam słów. Te znaki są stanowczo za małe, nie rzucają się w oczy i jest ich niewiele. Uważam, że strzałki pokazujące skręty powinny być zdecydowanie większe. Poza tym przy jakiś rozjazdach czy skrzyżowaniach powinny być znaki, które upewniają cię, że skręciłeś właściwie. Jest bardzo mało tak ustawionych znaków. I jeszcze jedno. Mapa jest tak skonstruowana, że nieraz jedziesz sobie szlakiem, dojeżdżasz do drogi i masz opcję w prawo albo w lewo, a mapa pokazuje prosto. Skutkiem czego trzeba szukać . Jest to męczące tym bardziej, że pytanie się miejscowych mija się z celem. Najczęściej nie kumają, że mają taki szlak przed nosem. Miałem dosłownie dwa razy przypadek, że pytałem o drogę i gość mi wskazał szlak wiedząc o co chodzi, ale to było w bardziej turystycznych miejscach. W każdym razie, metodą prób i błędów odnalazłem szlak, potem kładkę przez San i już byłem na właściwej trasie. Ze Stubna pojechałem dalej, mniej więcej szlakiem i zatrzymałem się dopiero w Chotyńcu, żeby zobaczyć cerkiew z listy Unesco. Ale najpierw walnąłem piwo pod sklepem i swoją osobą wzbudziłem niemałe zainteresowanie. Lubię te momenty podróży rowerowych, w których jednocześnie człowiek czuje się jak wariat i jak bohater. Tak na rowerzystów z sakwami patrzą na wioskach hehe. Po uzupełnieniu płynów poszedłem oglądać cerkiew. Ładna. Pojechałem dalej. 

Cerkiew w Chotyńcu

Cały czas wzdłuż granicy, kierowałem się na Horyniec Zdrój. Mniej więcej. Chciałem jednak w miarę możliwości trzymać się szlaku. Niestety zaraz przy autostradzie Green Velo wyprowadziło mnie w szczere pole. Dosłownie. Były znaki i pojawiło się pole. Wnerwiłem się, bo musiałem się wracać kilka kilometrów… Niby miałem nie jechać już w tym dniu szlakiem, ale jakoś ponownie na niego wpadłem i pojechałem sobie całkiem przyzwoitą drogą przez las. Wylądowałem w okolicach wsi o wdzięcznej nazwie Krowica Hołodowska, w której zrobiłem zakupy i obaliłem piwo pod sklepem po raz kolejny zostając bohaterem dnia i sensacją na klika lat hehe.  Zdecydowałem, że trzeba szukać noclegu. Miałem już w nogach około 100 km. Nieuchronnie zbliżałem się do granicy i nie chciałem spać zaraz obok. Wyjechałem, więc za wioskę i znalazłem przyjemne miejsce obok pola kukurydzy. Ogarnąłem obozowisko, siebie i relaksowałem się przy w miarę zimnym piwie.

Obóz drugi

Namiot postawiłem sobie tak, żeby od rana świeciło na niego słońce. Po co? Po pierwsze: szybko wyschnie, po drugie: ciepło nie pozwoli mi spać. Budzik maiłem nastawiony na 6.30, ale obudziłem się i tak wcześniej, skutkiem czego o 7-mej już byłem na trasie. Niestety bez śniadania, bo miałem tylko czerstwy chleb i pasztet z biedronki. Napierdzielałem przed siebie jak szalony, bo marzył mi się zimny napój i świeże pieczywo. Po drodze był jednak jedynie las i zadupia po pięć chałup na krzyż. Po drodze trafiła się jeszcze jedna cerkiewka z listy Unesco . Cerkiew w Radrużu jakoś mnie jednak nie zachwyciła i pojechałem dalej.


Cerkiew w Radrużu

Po jakiś 20 km byłem w Horyńcu Zdroju. Tam najadłem się i napiłem do syta, uzupełniłem zapasy wody i dalej w drogę. Pojechałem najpierw na Werchratę, a potem na Narol. W Narolu byłem przed południem i tym samym miałem już na liczniku ponad 50 km. Dalej azymut był dość prosty. Jechałem na Zwierzyniec . Po drodze zrobiłem sobie popołudniową przerwę w miejscowości Susiec, bo temperatura była iście tropikalna. Potem pojechałem do Józefowa, w którym zjadłem obiad. Wyjeżdżając z miasta trafiłem przypadkowo na Green Velo. Skoro trafiłem to jadę. Niestety po 3 kilometrach wylądowałem na piaskowej drodze, którą nie dało rady jechać… Znowu musiałem się wracać. Po raz kolejny twórcom trasy zabrakło nieco wyobraźni, bo powinni wiedzieć, że rower na szosę to trochę co innego niż rower górski i pasowałoby zaznaczyć na mapie odcinki przeznaczone wyłącznie dla rowerów górskich. Wróciłem się, więc do głównej drogi i już tą trasą dotarłem do Zwierzyńca. Tu stuknęło 100 km, więc postanowiłem zakończyć jazdę na ten dzień. Wpadłem do miasta i pojechałem od razu do browaru na piwko. Znakomitego witbiera wypiłem dosłownie na dwa łyki i udałem się na pole namiotowe. Potrzebowałem prawdziwego prysznica. Kemping „Echo” ma przyzwoitą cenę, godne warunki i jest zaraz koło centrum. Rozbiłem namiot, wziąłem zimny prysznic, który wcale nie był zimny i poszedłem kontynuować uzupełnianie płynów do browaru. Wypiłem jeszcze dwa i poczułem już lekko w czubie, więc w ramach wytrzeźwienia przeszedłem się nad stawy Echo i na taras widokowy. Tłumy ludzi na stawach skutecznie zniechęciły mnie do zostania tam na dłużej. Wycofałem się na „już ostatnie” piwko, potem poszedłem po zakupy i „do domu”. Zjadłem kolacje i postanowiłem iść spać, bo rano planowałem znowu wstać wcześnie.  Zbierało się na burzę…

Nie spadła jednak ani kropla deszczu. Ponownie słońce obudziło mnie przed budzikiem. Zwinąłem więc manatki, wziąłem prysznic, zjadłem skromne śniadanie i ruszyłem dalej. Do Rzeszowa miałem jakieś 130 km. Nie wiedziałem czy dojadę czy nie, ale postanowiłem się za bardzo nie forsować. Po chwili byłem już w Biłgoraju. Nie do końca wiedziałem gdzie jechać, bo znaki były tylko na Przemyśl lub Lublin. Analizuję mapę i podjeżdża do mnie jakiś dziadek. Plan miałem taki, że jadę za główną, zobaczę, jaki będzie ruch. Jak duży to skręcam w wiejskie drogi. Dziadek jednak uparcie ciągnie mnie w swoją stronę tłumacząc, że tam będzie najlepiej. Prowadzi mnie na jakaś ścieżkę rowerową, ale czemu w przeciwnym kierunku? Postanowiłem się zatrzymać i popatrzeć na mapę, a gość: „że po co patrzę, że on mi pokaże”. No wkurzyłem się. Widzę, że cięgnie mnie na Green Velo, a ja nie chcę nią jechać. Moje argumenty na dziadka nie działają, więc po prostu zawracam i macham mu z daleka dziękując , choć nie wiem za co. Co za upierdliwy gość, w sumie pewnie chciał dobrze, ale był dziwny. Pojechałem już w swoją stronę, trafiłem na drogę i jadę. Ruch jednak duży, więc w połowie drogi Biłgoraj –Tarnogród, zjeżdżam w prawo i postanawiam jechać wioskami. Jest trochę kluczenia, ale trasa przyjemna, zero samochodów. Dwa razy ląduję na szutrowej drodze, ale w końcu jestem we wsi Jastrzębiec, skąd już prosta droga na Leżajsk. W Jastrzębcu robię sobie chwilę przerwy pod sklepem. Dwóch miejscowych pijaczków strasznie jest ciekawych roweru, który „musi chyba sam jechać”. Zjeżdżam jednak z głównej drogi na Kuryłówkę, bo trasą równoległą, ale nieco na około będę przejeżdżał koło zalewu w Ożannie. Ochłodzenie by się przydało, ale jak zajeżdżam na miejsce widzę przed sobą nieco większą kałuże, oblężoną przez Sebastiany, Kariny, Janusze i Grażyny z okolicznych powiatów. Stwierdziłem stanowczo: „wolę śmierdzieć” i jadę już prosto do Leżajska. Tam przypadkowo trafiłem pod browar. W Leżajsku jednak nie ma jakiegoś muzeum czy choćby knajpy do degustacji piwa wprost z linii produkcyjnej, więc zawróciłem. Dobrze jednak wiedzieć, że to piwo może faktycznie pochodzi z tego miejsca. W centrum miałem coś zjeść, ale nic ciekawego z trasy nie wypatrzyłem, wyjechałem, więc za miasto i zatrzymałem się w restauracji „Stokrotka” w Giedlarowej. Zamówiłem potężnego burgera i piwko 2%. Nie chciałem pić zwykłego, bo czekała mnie trasa po głównej drodze. Posilony, nawodniony ruszyłem dalej. Mimo że droga główna, to ruch prawie żaden. Upał za to leje się z nieba. Przez te 27 km do Łańcuta wypiłem 1,5 litra wody. Dwie puszki Coca Coli i oranżadę. W Łańcucie byłem już wykończony, wypiłem kolejne piwo marki radler i ruszyłem dalej. Byłem bardzo blisko wakacyjnego domu rodziców. Wpadłem, więc na późny obiad i po posiłku pokonałem ostatnie 25 km do domu.



Tym razem podsumowanie będzie nie tyle dotyczyło samego wyjazdu, co idei. Idei Green Velo.
Uważam, że idea jest ze wszech miar słuszna. Pomysł ktoś miał fantastyczny, zainwestowano w ten szlak naprawdę kupę pieniędzy, które w sumie nie wiem gdzie się podziały. Koszt to ponoć prawie 300 milionów złotych. Gdzieś znalazłem, że koszt budowy 1 km ścieżki tylko dla rowerów to w okolicach 450 – 500 tyś zł. Licząc już mocno naokoło mielibyśmy za to 600 km ścieżki rowerowej tylko dla jednośladów z pedałami, a tak mamy w sumie gówno. Ścieżki rowerowe są tylko w miastach i żeby było jeszcze dziwniej to te ścieżki przeważnie już były, gdy wyznaczano Green Velo. Ścieżki te budowały miasta lub co zamożniejsze i bardziej turystyczne gminy. Green Velo ścieżkami rowerowymi prowadzi może w 1% (to jest założenie optymistyczne).  A tak to są drogi wiejskie, leśne, szutrowe, ale praktycznie żadne nie były budowane specjalnie pod ten szlak. To ja się, więc pytam gdzie jest ta kasa? Za te pieniądze można by wybudować ścieżkę rowerową z Gdyni do Rzeszowa... No prawie, ale zaokrąglamy. I w takim przypadku mielibyśmy trasę rowerową jak na zachodzie. Do tej pory wspominam rowerowe wojaże po Austrii. To jest raj dla rowerzystów. Specjalne ścieżki prowadzą dziesiątkami kilometrów miedzy miastami. Są przy mich bary restauracje, noclegi, nawet schrony na wypadek nagłego noclegu. Jest wszystko. A u nas mamy zwykle drogi, ze zwykłym ruchem drogowym. Miejsca odpoczynku rowerzystów umiejscowione zwykle w jakiś zadupiach, ale w sumie fajnie, że są choć ja nie korzystałem. I to, co mnie wnerwiało najbardziej: niesamowicie kiepskie oznaczenia. Znaki niewidoczne, mało czytelne, bardzo łatwe do przegapienia. Często oznaczenia na mapie i w rzeczywistości mijają się ze sobą. Niemniej jednak uważam, że idea zasługuje na pochwałę. Szkoda, że wykonanie jak zwykle po Polsku: na skróty, po łebkach i „jakoś to będzie panie kierownik”. I żeby nie było: nie jest to jedynie moja opinia. Postanowiłem na tym wyjeździe zebrać zewsząd informacje. Pytałem się każdego napotkanego sakwiarza, co myśli o Green Velo i najlepsze podsumowanie dał mi leciwy pan spotkany jakoś za Bolestraszycami: „Chciałem jechać Green Velo, ale po kilkudziesięciu kilometrach zrezygnowałem, szkoda czasu na szukanie trasy, bo gubimy zabawę z jazdy…”. Amen.


Polecam się jednak zainspirować. Na rowerze warto jeździć na długie dystanse, bo to zawsze przygoda jedyna w swoim rodzaju.  I pamiętajcie: skoro taki grubas jak ja daje radę, to KAŻDY da radę.