sobota, 30 grudnia 2017

Malta i Gozo



Zima to jest taka pora roku, której szczerze nienawidzę. Jedynym jej pozytywem, są ekstremalnie niskiej ceny biletów w najróżniejsze interesujące destylacje (nie lubię tego słowa, ale cały czas go używam). Postanowiłem, więc że upoluję lot w jakiś ciepły zakątek Europy. Wybór padł na Maltę. Dlaczego? Przyczyna jest najprostsza z możliwych: jeszcze mnie tam nie było. Bilety kupiłem z miesięcznym wyprzedzeniem i pozostało jedynie czekać. Niestety, przy rezerwacji biletu trochę się wkurzałem. Wymyśliłem sobie, że najlepszy stosunek ilości dni do ceny, oferuje konfiguracja: wylot w sobotę wieczorem Wizzair’em z Warszawy na Maltę i powrót w środę po południu do Poznania Ryanair’em. Żeby się nie wkopać, sprawdziłem wcześniej ceny u obu przewoźników i zacząłem rezerwacja. Najpierw Wizzair: zero problemów 62 zło za osobę i lecimy. Potem Ryanair i lot powrotny. Początkowo wszedłem na rezerwacie i za dwie osoby wyświetliła mi się cena około 38euro. Ok. Na to liczyłem. Zdziwiłem się jednak, gdy przechodząc do płatności cena zmieniła się na 62 euro minus jakiś rabat (??) 6 euro, czyli łącznie 56. O co chodzi? Jakim cudem? Dlaczego? To jest zagadka, której do tej pory nie rozwiązałem. Specjalnie sprawdzałem dwa razy. I uprzedzam od razu pytania. Nie było limitu miejsc w tej cenie. Po prostu przy ostatnim kroku cena zmieniła się o 9 euro za osobę. Jeśli ktoś ma jakiś pomysł, co mogło się stać to niech napisze… Ja nie mam pojęcia. Wiem jedno: moja niechęć do tej linii lotniczej stała się jeszcze większa po tym incydencie. Ale już było za późno na zmianę decyzji. Ogólnie wyszło mi za loty oraz Polskie Busy po 248 zł na osobę, co uważam za przyzwoitą cenę. Może nie jakaś super, ale na pewno dobry interes. 



Dzień wyjazdu przyszedł jak zwykle niespodziewanie. Pojechałem do Warszawy dzień wcześniej, bo się akurat tak fartownie złożyło, że w piątek wieczorem w stalicy był bardzo fajny koncert. Tak więc w piątek się pobawiłem, a w sobotę od rana męczyłem kaca, skutkiem czego przegiąłem check out w hostelu. W tym dość nieciekawym stanie musiałem jeszcze wydrukować karty pokładowe. Okazało się, że jednak nie da rady zrobić tego za darmo (czterodniowe wyprzedzenie zaczynało się za kilkanaście godzin), więc Ryanair wyruchał mnie na kolejne 4 euro od osoby za rezerwacje miejsca. Na szczęście udało się w końcu wydrukować karty. Kac też jakby zelżał. Spotkałem się z siostrą, która dojechała Polskim Busem. Już we dwójkę poszliśmy na zakupy, a potem do fast knajpy coś opierdzielić na ciepło. Godziny do odlotu mijały szybko i po chwili już jechaliśmy autobusem na Okęcie. Tam dość długotrwała i szczegółowa kontrola bezpieczeństwa. Już dawno tak mnie nie przeszukali. Nie wiem o co chodzi… Może jakiś alarm przed świętami… Na szczęście dostałem maila z którego wynikało, że mam się stawić trzy godziny wcześniej na lotnisku, dobrze że posłuchałem tej sugestii, bo faktycznie kolejki do „security” były srogie, a kontrola trwała wybitnie długo. Potem już chwila oczekiwania i ładujemy się na pokład „różowej landrynki”, która nas zawiezie wprost do ciepła. 

I po niespełna trzech godzinach zawiozła. W czasie lotu nic się nie działo, albo nie miałem świadomości, że coś się działo, bo spałem. W każdym razie nie spadliśmy. Wychodzimy z samolotu i mimo wieczornej pory jest dość ciepło… Wieje ostro, ale wiatrem ciepłym. Najważniejsza akcja wieczoru: dostać się do hotelu. Plan był, pozostała realizacja. Zasadza jest taka, że z lotniska i na lotnisko jeżdżą autobusy z „X” na przedzie. Konkretnie to X1, X2, X3 i X4. Nam potrzeba X 4, bo on jedzie do Valletty. Tylko lotnisko jest jednym z jego przystanków i trzeba znaleźć odpowiednie miejsce, w którym zatrzyma się autobus. Nie jest to trudne, bo informacje na słupkach są i sprawę dodatkowo ułatwia aplikacja o nazwie „Tallinia”, czyli takie Maltańskie „Jak dojadę?”. Pomagamy zlokalizować właściwy przystanek kolejnej grupce Polaków, którzy też postanowili odpocząć chwilę do zimy daleko na południu. Wbijamy w autobus (jedzie z częstotliwością 30 minut, o ile dobrze pamiętam) i jedziemy do przystanku o nazwie „bambi”. Też się uśmiałem hehe. Tam przemieszczamy się na „bambi” z innym numerem i jedziemy autobusem numer 13 A pod nasz hotel, który znajduje się w dzielnicy Gżira przy ulicy Ponsonby. Hotel znalazłem na Booking.com w dziale promocji i okazji. Okazało się, że apartament z kuchnią, łazienką dwoma wyrami kosztuje około 52 zł za osobę na dobę, więc trochę luksusu czasem nie zawadzi. Generalnie na Malcie ciężko o noclegi w miejscu, w którym przeważnie nocuje. Hosteli tam jest jak na lekarstwo, a ich cena poza sezonem nie jest wcale rewelacyjna. Można coś dużo lepszego upolować właśnie na Booking’u, gdzie w tym okresie ceny bywają śmiesznie niskie. Hotel okazał się super przyjemny. Szybkie zameldowanie, prysznic, kolacja i idziemy spać, bo jutro pobudka wczesna. 

Budzik zadzwonił przed 7-mą, ale go zignorowałem. Dopiero po jakiś 15 minutach wygrałem walkę z własnym lenistwem i zwlokłem się z wyra. Poszedłem po pieczywo. Znakomite mają bułki. Bardzo pożywne i długo trzymają świeżość. Na śniadanie dokończyliśmy to, co przywieźliśmy z Polski i pomaszerowaliśmy na autobus. Przystanek był zaraz koło hotelu, więc szybko wsiadamy w Maltańskiego MPK i jedziemy do Valletty. Tam szybka przesiadka i już jesteśmy w busie do Marsaxlokk (czyta to się Marsaszlok) gdzie będziemy oglądać kolorowe łódki i niedzielny targ rybny. I teraz słów kilka o transporcie publicznym na Malcie. 

Słów kilka to jednak za mało, nie wiem czy cały post by nie powstał jakbym się bardzo uparł, bo jest to temat – rzeka. Oczytałem się też przed wyjazdem na ten temat trochę. Informacji jest sporo, ale postanowiłem je po raz kolejny puścić w Internet „przefiltrowawszy” nieco przez swoją osobę. Zaczniemy od najważniejszego pytania: komunikacja publiczna czy pożyczenie samochodu? Gdy jedziemy w sezonie odpowiedz jest prosta: pożyczajcie samochód. Nie korzystajcie w lecie z komunikacji publicznej, bo szlak Was trafi, krew jasna zaleje i pieruny siarczyste ogniste zepsują wam wyjazd hehe. Może trochę przesadzam, ale coś w tym jest. Poza sezonem uważam jednak, że komunikacja publiczna jest ok z kilkoma dużymi „ale”. Zacznijmy może od cen. Cena biletu jednorazowego poza sezonem  to 1,5 euro. Kupujemy taki bilet u kierowcy, gość nam drukuje świstek i na nim mamy dokładną godzinę końca aktywności biletu. Do tej godziny możemy jechać do woli. W następnym busie pokazujemy jedynie wydrukowany „paragon” z godziną końca ważności. W sezonie cena tego biletu wzrasta do 2 euro (ja słyszałem też informacje że kosztuje on 2,5 euro, nie wiem, nie byłem w lecie). Sezon letni obowiązuje od połowy czerwca do połowy października. Żeby przyoszczędzić trochę kasy (szczególnie tyczy się to przejazdów „w sezonie”) możemy zakupić tak zwaną Tallinja Card. Kart tych mamy kilka rodzajów. Pierwsza za 15 euro na 12 przejazdów (albo 6 nocnych które są droższe; busy nocne oznaczone są literką  „N”). Mamy tez Tallinja Card za 21 euro z nielimitowaną liczbą przejazdów przez tydzień. I teraz musimy sobie przekalkulować ile chcemy jeździć. Ja policzyłem, że jadąc praktycznie cały czas przez cztery dni wydałem jakieś 16,5 euro za przejazdy nie kupując żadnej karty. Czyli kalkulacja się zgadza mniej więcej. Jakbym był jeden dzień dłużej i też jeździł po wyspie, to bardzo prawdopodobne żebym kupił kartę za 15 euro. Jest ot trochę loteria, bo nie wiemy ile wydamy, ale żeby się nie martwić to ja zdecydowanie poleciłbym kartę za 21 euro. Ale to przy dłuższym wyjeździe. Są jeszcze jakieś droższe karty obejmujące promy, ale już tym się nie interesowałem. Teraz muszę poświęcić chwilę na opis działania tych autobusów, bo tu są czasem dobre jaja. Generalnie jest tak, że te autobusy jeżdżą przyzwoicie. Niekoniecznie zgodnie z rozkładem, ale gdy mamy autobus, co 15-20 minut, nie jest to wielki problem. Za rozkładem nie jeżdżą, bo Malta jest ekstremalnie zakorkowana. Przez te wąskie uliczki oraz przedziwny sposób rozstawienia przystanków. Autobus pcha się 100 metrów wąską uliczką i zawraca tylko po to, żeby wrócić na główną trasą. Nie wiem, czemu przystanek nie może być przy głównej drodze. Ten manewr zajeżdżania zwykle zajmuje wieki, bo w wąskiej uliczce autobus z samochodem się raczej nie wyminą. Problem pojawia się, gdy autobus nie przyjeżdża. Nam się coś takiego zdarzyło, gdy jechaliśmy na Gozo. Z Valletty jadą dwa autobusy: numer 41 i 42 (potem się okazało, że prawie spod hotelu mieliśmy 222, ale kto mógł wiedzieć). Wpadamy na przystanek, za dosłownie 5 minut ma odjeżdżać 41. Przychodzimy: ludzi pełno, autobusu nie ma… Czekamy więc na kolejny numer 42. Też nie przyjeżdża. Potem kolejny 41 i dalej nic. Już miałem zmieniać plany, gdy zza horyzontu wyłania się 42. Takie akcje są ponoć nagminne. Cały autobus się wyładował ludźmi i teraz dochodzimy do ciekawych historii vol. 2. Jeśli autobus jest wyładowany ludźmi to się Wam kierowca nie zatrzyma na przystanku. Albo się zatrzyma i powie, że może zabrać dwie osoby. A my czekamy na następny. Nam się tak parę razy zdarzyło. W dużym mieście to nie problem, bo autobusów jest mnóstwo. Poza tym można sobie podejść kilometr dalej i już mamy kilka innych opcji. Gorzej jak jesteśmy na zadupiu, przez które przejeżdża jeden autobus na godzinę. Ja zasadniczo nie mam z tymi „minusami” problemu. Poza sezonem pogoda przyjemna. Można sobie poczekać na przystanku, można się przejść nawet te 4 kilometry. Problem jest w lecie jak żar się leje z nieba. Przystanek bez drzewa w zasięgu wzroku, bez wiaty… Nie uciekniemy sobie do klimatyzowanej knajpki na piwko, bo trzeba pilnować miejsca na przystanku… Mam nadzieję, że nakreśliłem nieco temat. Poza sezonem nie ma problemu. Na luzach trzeba podchodzić do tematu, w końcu jakoś pojedziemy. W lecie trochę sobie tego nie wyobrażam, dlatego zalecam jednak pożyczenie samochodu. To bezpieczniejsza i wygodniejsza opcja. 

Ale może jednak wrócę do głównego nurtu opowieści . Bezproblemowo dostajemy się spod hotelu do czegoś, co można nazwać głównym węzłem autobusowym Malty. Dworzec ten znajduje się w Valletcie  i wcale nie jest taki mały. Tam szybko lokalizujemy właściwy autobus do Marsaxlokk i po około trzydziestu minutach jazdy jesteśmy na miejscu. Kierowca wskazuje nam odpowiedni kierunek i dosłownie po minucie jesteśmy na wybrzeżu. Tam rozłożone są kramy, nie tylko z rybami, ale dosłownie ze wszystkim. Ryby też oczywiście są i to niemało. Trochę to wydaje się wymieszane. Stoisko z ciuchami, z rybami, z butami, z oliwkami i znowu z rybami. Ale krąży się fajnie. Sporo ciekawych rzeczy: oczywiście oliwek moc, sól Maltańska czy całkiem ciekawe pamiątki. Ja nie kupuje pamiątek, ale małe kolorowe łódki z porcelany bardzo mi się podobały. Te łódki w skali 1:1 tuż obok stoją zacumowane. Wygląda to naprawdę malowniczo. Cała zatoka zajęta jest przez te kolorowe łódki. Wdziałem to na zdjęciach przed wyjazdem. Zdjęcia te wydawały mi się jakieś nierealnie, ale na żywo wygląda to podobnie. Bajkowy widok. Inny niż cokolwiek wcześniej widziałem, choć miałem pewne skojarzenia z łódkami z portugalskiej mieściny o nazwie Aveiro. Spacer wzdłuż wybrzeża i robienie zdjęć zajęły nam dłuższą chwilę. Pogoda dopisywała, więc dla fotografa plener wymarzony. Powoli doszliśmy do końca bazaru i poszliśmy w drugą stronę. Po drodze kupiłem sobie bluzę, bo była w cenie 5 euro i stwierdziłem, że i tak miałem zamawiać z Chin, więc sobie mogę kupić tu. W drodze powrotnej obejrzeliśmy jeszcze bardzo ładny kościół i pomaszerowaliśmy do informacji turystycznej rozeznać się, co do transportu do kolejnej atrakcji. W informacji pracował bardzo miły pan, który wytłumaczył co i jak, dał nam mapę połączeń autobusowych, zaznaczył dokładnie przystanki na których mamy wsiadać i wysiadać. Pozostało jedynie ruszać dalej.









 Bazar w Marsaxlokk









 Marsaxlokk to naprawdę ładne miasteczko.

Szybko zlokalizowaliśmy właściwy przystanek, okazało się, że autobus ma być za dosłownie klika minut. Przyjeżdża jednak inny autobus i okazuje się, że również możemy nim jechać tylko mamy przesiąść się na kolejny w miejscowości Birżebbuġa. Tak też robimy. Przeskakujemy dosłownie z jednego autobusu w drugi i jedziemy na lotnisko. Tam też błyskawiczna przesiadka i jedziemy dalej. Kierunek: południowe wybrzeże. Jesteśmy tam dosłownie za kilkanaście minut. To był dzień w którym uświadomiłem sobie jak maleńka jest to wyspa i jak niewielkie są tam odległości. Jechaliśmy na południe, bo mieliśmy odwiedzić świątynie Ħaġar Qim i opcjonalnie przepłynąć się na Blue Grotto. Chcieliśmy zacząć do świątyń, bo to był punkt obowiązkowy, a potem to się zobaczy. Jedziemy jednak autobusem, docieramy do wybrzeża, widzę przystanek o nazwie „panorama”. Skusiło mnie to bardzo… Wysiadamy! I faktycznie warto było, bo widok niesamowity. Na skaliste wybrzeże, na łuk, pod którym się płynie do Blue Grotto i samo „wejście” do jaskini. A i jeszcze wspaniały widok na najmniejszą wyspę należącą do archipelagu maltańskiego, czyli na Filfla. Malta to w zasadzie cztery wyspy: zamieszkana Malta i Gozo oraz niezamieszkana Comino, ze słynną niebieską laguną i właśnie mikroskopijna wysepka o nazwie Filfla, na której rośnie tylko trwa i mieszkają patki. Piękny widok postanowiliśmy uczcić winkiem i czymś w rodzaju obiadu składającego się z chleba i tego, co zostało z Polski przywiezione. Nie mogłem się napatrzyć na te widoki. Po prostu wspaniałe. Ale pora ruszać dalej. Okazało się, że nie ma sensu czekać na kolejny autobus (ten był za jakieś 30 minut) tylko się przespacerujemy, bo do świątyń mamy może 1,5 km. 





 Piękna panorama...


... i widok na Blue Grotto.



Idziemy sobie chodnikiem wzdłuż głównej drogi. Widoki dalej zachwycające. Po krótkim spacerze docieramy do świątyń. Bardzo chciałem je zobaczyć, bo niezmiernie interesują mnie takie archeologiczne ciekawostki. Wstęp to 10 euro za osobę, ale osobiście uważam, że warto. Kupujemy bilet i zaczynamy od filmu. Film jest 3D i to jeszcze z efektami „wstrząsowymi” i zapachowymi. Całkiem fajnie i prosto opowiada historię tych ruin. Według tego filmu mają one około 5000 lat, co według obecnie obowiązującej nauki klasyfikuje je, jako starsze od egipskich piramid czy Stonehenge. Te świątynie były wykorzystywane przez nieznany lud przez około 900 lat, po czym zostały opuszczone i zapomniane aż do XIX wieku, kiedy to naukowcy je odkopali i postanowili zaprezentować światu. Tak to jest przedstawione na filmie. Po nim mamy niewielką ekspozycję pokazującą modele świątyń w oryginalnym wyglądzie, bardziej szczegółowy rys historyczny oraz trochę mniejszych artefaktów. Po muzeum spacerkiem idziemy do pierwszej świątyni o nazwie Ħaġar Qim (od niej wziął nazwę cały kompleks, a świątyń jest tak naprawdę dwie). Imponująca budowla. Wszystko przykryte wielkim dachem zabezpieczającym kamienie przed pękaniem pod wpływem nagłych zmian temperatur. Całość wygląda dość topornie, ale i tak nie mieści się człowiekowi w głowie, że wybudowali to ludzie, którzy nie znali pisma. Centralna część świątyni to miejsce, w którym znajdował się posag bogini (ekstremalnie grubej baby) i coś w rodzaju kalendarza perfekcyjnie pokazującego przesilenia i równonoce (powtarzam po raz kolejny: budowniczowie ponoć nie znali nawet pisma, więc jak?). Fajne jest, że możemy sobie chodzić wśród kamieni. Są barierki, ale i tak można poczuć pewną swobodę. 








 Ħaġar Qim

 Pokręciliśmy się chwilę, zrobiliśmy mnóstwo zdjęć i lecimy do kolejnej świątyni o nazwie Mnajdra oddalonej o jakieś 500 metrów w kierunku wybrzeża. Mnajdra wydaje się nieco mniejsza i gorzej zachowana, niech Was jednak to nie zwiedzie. Budowała jest niesamowicie skomplikowana. Mnie najbardziej podobał się wielki głaz z jakimiś kopkami, które zdawały się nie być przypadkowe. Naukowcy spierają się, co to było? Coś w rodzaju kalendarza czy jakiś system liczbowy? Nie wiadomo… I tu też chwilę pochodziliśmy i trzeba było wracać, bo za chwilę mamy autobus, a kolejny jedzie za godzinę. I teraz co ja o tym myślę…?  Te świątynie zrobiły na mnie wielkie wrażenie, może nie takie jak piramidy, ale na pewno zapamiętam to miejsce na zawsze. Nie mieści mi się w głowie, że cywilizacja tak prymitywna (według naukowców) była w stanie coś takiego stworzyć. Już kompletnie pomijam wielkość tych głazów i ich umiejscowienie. Daleko z kamieniołomu nie mieli, bo to dosłownie kilkadziesiąt metrów i jakoś by sobie poradzili. Ale ta precyzja ułożenia. Perfekcyjne wskazywanie przesileń i równonocy. Moim zdaniem nie jest możliwym, aby lud nieznający pisma, mógł samodzielnie coś takiego stworzyć. Bez jakiejś pomocy z zewnątrz wydaje mi się to niewykonalne. Nie wiem, kto im pomagał, ale wiem, że współczesny kanon historii powtarzany uparcie przez ludzi nauki powinien być na nowo przemyślany. Wychodzę z tego miejsca w przeświadczeniu, że zobaczyłem coś naprawdę niezwykłego. Myślę, że i Dorota była zadowolona, bo ona nie jest wielbicielką „oglądania kamieni”, szczególnie, jeśli ta przyjemność kosztuje 10 euro hehe. Ale powiedziała, że nie żałuje, więc super.











 Mnajdra


Idziemy na przystanek i czekamy na autobus, który podjeżdża za kilka minut. I tu jeszcze jedna uwaga o autobusach. Zawsze miejcie drobne. Kierowcy nie maja nic. Ja próbowałem gościowi zapłacić banknotem 10 euro (nic innego nie miałem) i nie było opcji… Chodziłem po autobusie i pytałem ludzi czy mi rozmienią. Na szczęście znalazła się dobra dusza i mogłem zapłacić kierowcy. Potem nigdy już nie dopuściłem do takiej sytuacji.  Było już mocno po południu, więc zdecydowaliśmy się wracać do hotelu. Przed wyjazdem do Valletty wypatrujemy jednak Lidla i postanawiamy zrobić zakupy. Obok hotelu mamy sklepiki, ale są tam podstawowe produkty i to w cenach niemałych. W Lidlu wiadomo: trochę taniej i wybór duży. Zrobiliśmy zakupy na obiad, jakieś winko, i pastizzi. Co to takiego? Największy przysmak Malty. Jest to ciasto francuskie z nadzieniem z sera (riccotta pastizzi) albo z pastą z zielonego groszku. Spotkałem się też pastizzi z pastą warzywną i kurczakiem. Konfiguracji ponoć jest sporo a łączy je wspaniały smak. Mi smakowało wszystko, ale najmniej pastizzi z riccottą, bo było bardzo słone. Wsiedliśmy w kolejny autobus, potem w kolejny i już jesteśmy w hotelu. Nasz apartament miał kuchnię, więc zabrałem się za gotowanie. Po obiedzie chwila sjesty i idziemy jeszcze coś pozwiedzać.  Ponieważ odległości tam są bardzo małe wybraliśmy się na przechadzkę wzdłuż wybrzeża do sąsiedniej Sliemy. Już było ciemno, więc mogliśmy podziwiać piękny widok na Vallettę… I tak nam zeszło pewnie do 20tej. Wróciliśmy do hotelu, jakieś winko i piwko. Miejscowe nazywa się Cisk i smakuje dokładnie tak, jak wszystkie południowe piwa: nie smakuje. 

 Nie jest to dobre piwko, ale zakąski pomagają.




 Wieczorny spacer do Sliemy

Kolejny dzień postanowiliśmy się wyspać i nie nastawiać budzika na zbyt wczesną porę. Dziś plan był prosty: jedziemy do starej stolicy Malty: Mdiny. Dwa autobusy i jesteśmy na miejscu. Jechaliśmy z Valletty jakieś pół godziny. Wysiadamy zaraz przy starych murach obronnych i idziemy an spacer. Mieścina bardzo malownicza, bardzo kojarzyła mi się z Kotorem w Czarnogórze. Podobne budownictwo i układ ulic. W Mdinie mamy fantastyczny punkt widokowy na północnych murach. Widać prawie całe północne wybrzeże łącznie z Vallettą. Widok piękny, co koncentruje turystów. Musieliśmy chwilę poczekać na spokojne fotografowanie, bo akurat pech chciał, że w tym samym czasie zwiedzał Mdine cały autobus Japończyków hehe. Ale oni to wiadomo: 2 minuty i następna atrakcja. Także po tych przysłowiowych dwóch minutach, ścisku już nie było i można się było w spokoju cieszyć widokiem. Pogoda też był ciepła i słoneczna, jednak przeszkadzał trochę zimny wiatr. Po tarasie widokowym jeszcze chwilę się pokręciliśmy, zobaczyliśmy z dwa kościoły i to tyle. Fajne miejsce, ale bardzo małe. 





 Mdina: mury obronne.








Mdina: zakamarki i uliczki.



 Mdina: panorama z murów miejskich.

Sąsiednim miastem, niejako przylegającym do Mdiny jest Rabat. I tam postanowiliśmy się udać. Wchodząc w pierwszą uliczkę w Rabacie zauważam wspaniałą knajpkę. Nazywała się Is Serkin i można było w niej nabyć najpyszniejsze pastizzi wyjazdu. Tu właśnie próbowałem tego z kurczakiem i było wspaniałe. Dodatkowo dostaniemy tam typowe dla Malty kanapki z tuńczykiem oraz kolejny smakołyk o nazwie qassatat. Jest to taki mały placek na słono, w którym jest ta sama konfiguracja nadzień, co w pastizzi. Wszystko to w kruchym cieście. Też pyszne i jednym się jestem w stanie najeść. Wspaniałe. Byłem zachwycony tą knajpą i wiedziałem, że wrócę do niej za chwilę po smakołyki „na drogę”. 



 Knajpka z najlepszym pastizzi wyjazdu. 

 Pastizzi.

 Qassatat.
W rabacie mieliśmy jeden cel: katakumby. Ciekawy byłem tych maltańskich, choć po tym, co wdziałem w Palermo na sąsiedniej Sycylii, moje oczekiwania były wysokie. Po chwili docieramy do tego „muzeum”, kupujemy bilety za 5 euro od osoby i oczywiście zaczynamy od filmu pokazującego historię tego miejsca. Katakumby to nic innego jak podziemny cmentarz. Film był niezbyt ciekawy, ale nakreślił pewien rys historyczny i trochę pokazał nam jak to wyglądało dawniej. Wychodząc z filmu mamy jeszcze salę z eksponatami i makietę przykładowego pochówki. A potem wychodzimy na zewnątrz i możemy schodzić pod ziemię. Pierwsze schody i największą z katakumb. Faktycznie spora. Można się zgubić. A potem już sobie dowolnie chodzimy po kolejnych katakumbach. Przed każdym wejściem (albo zejściem) mamy informacje, co do tego jak mamy ją zwiedzać (taka mapka poglądowa trasy pod ziemię) i krótki opis tego, kto tam mniej więcej był pochowany. Tych zejść mamy, jeśli dobrze pamiętam, 22. Jedne katakumby są duże, inne całkiem niewielkie. Ale na pewno interesujące. Nie jest to taki horror jak w Palermo, bo nie ma tam zwłok, ale na pewno jest to miejsce warte odwiedzenia i 5 euro za to doświadczenie nie wydaje się wygórowaną ceną. Mogę polecić z czystym sumieniem. Pozwiedzaliśmy je pewnie z godzinę i czas decydować, co dalej. Rabat jest malutki, więc większość mamy już zwiedzone. 









 Katakumby w Rabacie

Decydujemy się jechać kawałek dalej na klify. Idziemy na przystanek, po drodze jeszcze zakupy w Is Serkin (kupiłem wszystko to, czego nie kupiłem wcześniej, a tym samym wyczerpałem menu tego miejsca). Na przystanku jakieś 15 minut oczekiwania i już jedziemy na klify. Jedzie z nami jeszcze para turystów, oczywiście w to samo miejsce, więc razem dogadujemy się z kierowcą, który ma nam pokazać gdzie wysiąść. Dojeżdżamy do mieściny o nazwie Dingli. Przejeżdżamy przez nią, a następnie dojeżdżamy do wybrzeża. Gość nam mówi, że to tu i że mamy kawałek podejść we wskazanym jego placem kierunku. Spoko. Widoki już piękne. Wybrzeże strome. Myślę, że nie będę się rozpisywał, tylko odsyłam od razu do zdjęć. Bajka. Szkoda, że wieje niemiłosiernie. Zdjęciom i filmikom nie było końca… Gdy zauważamy, że słonce powoli zaczyna się chylić ku zachodowi, pada decyzja o powrocie. 








 Zachwycająca okolica.


 Klify.

Do miejscowości Dingli mamy może z 1,5 km, więc już za moment jesteśmy na przystanku, a po jakiś 20 minutach jedziemy już autobusem do Valletty. Po drodze jeszcze zakupy w znajomym Lidlu, hotel, kolacja, winko i spać. Ale jeszcze zapomniałem o jednym, okazało się, że po kolonii angielskiej został maltańczykom nie tylko, język, lewostronny ruch, budownictwo i prąd (weźcie przejściówkę na angielskie wtyczki!!) ale i tradycja wyrobu piwa ALE. Znalazłem jedno w sklepie nazywało się Farsons i było całkiem przyzwoite, ale zdecydowanie nie warte dwóch euro za butelkę 0,33… Ale spróbować musiałem.


 Farsons india pale ale

Dzień następny znowu zaczyna się wcześnie. Tym razem dlatego, że jedziemy na Gozo. Rano szybkie pakowanie, robienie kanapek i jakoś przed ósmą jesteśmy na przystanku. Problem jest jednak taki, że czeka tam na autobus strasznie dużo ludzi. Jedzie jeden, nawet się nie zatrzyma, drugi to samo… Trzeci zatrzymuje się, ale zabiera tylko trzech pasażerów. Decydujemy się, więc na spacer w kierunku Valletty. Pamiętam, że za jakieś dwa kilometry jest kolejny węzeł komunikacyjny i tam będzie łatwiej coś złapać. Spacerujemy sobie wzdłuż wybrzeża i zupełnie przypadkowo łapiemy w drodze autobus, który wiezie nas do Valletty. Szkoda, że trochę czasu zmarnowaliśmy już na starcie. Jesteśmy na dworcu autobusowym. Szybko lokalizujemy właściwe miejsce i czekamy, bo za 10 minut ma być autobus numer, 41 który zawiezie nas prosto na przystań promów na Gozo. Niestety 41 nie przyjeżdża. Za kolejne 10 minut na być 42. Ta sana historia… Czekamy dalej… Nie przyjeżdża jeszcze jeden… Część turystów rezygnuje, ale jak się upieram, bo wiem, że to jedyna szansa… Jutro nie obrócimy, bo lot mamy o 16-tej. W końcu po niecałej godzinie czekania przyjeżdża 42. Na szczęście udaje nam się wbić na pokład i jeszcze mamy miejsca siedzące. To świetnie, bo przed nami jakieś 1,5 godziny jazdy. Na szczęście trwa to trochę krócej. Po drodze widoki piękne, choć niestety nie jedziemy przy samym wybrzeżu, na co miałem nadzieję. Po nieco krótszym czasie dojeżdżamy pod sam port. Wysiadamy i idziemy do terminala. Pytam się gościa (jakiegoś kontrolera biletów czy coś) kiedy odpływa prom. On mówi, że za 15 minut. Pytam się, co z biletem? On mówi, że mogę kupić tu, mogę po drugiej stronie, nie ma to znaczna. Kolejka dość długa, więc się go pytam czy zdążę?. A on na to, że jak chce to mogę wchodzić, jak chce to mogę kupić bilet, a jak prom będzie miał wypływać, to on o tym powiadomi. Spoko. Udaje się kupić bilet, wbijamy na prom i po chwili ruszamy. Z tym promem to jest taka ciekawostka, że bilet zawsze kupujemy w dwie strony, przy czym możemy zrobić taki manewr, że na Gozo płyniemy za darmo, a potem jak wracamy to i tak musimy kupić bilet. Czyli w jedną stronę na Gozo teoretycznie jest za darmo. Cena tej przyjemności to 4,65 euro za osobę. O samochód czy coś takiego nie pytajcie, bo mnie to nie interesowało. W Internecie jest napisane, że za samochód 15 euro, plus bilet za osobę czyli dodatkowe 4,65 od łebka.  Po drodze widoki przepiękne. Szczególnie wyspa Comino, którą mijamy po prawej stronie prezentuje się pięknie. Szczególnie te jaskinie na wybrzeżu… Bajka. Rejs trwa pół godziny i ten czas w 100% wykorzystuje na zdjęcia, filmy i podziwianie widoków w spokoju. Fajne jest to, że możemy wyjść na górny pokąd, z którego mamy widok w każdą stronę. 

 Prom na Gozo



 Widok na Comino

Prom cumuje, a my od razu biegniemy na przystanek autobusowy, bo czas nas goni, niestety zmarnowaliśmy go sporo polując na autobusy z rana. Jedziemy do Rabatu (tak, do kolejnego Rabatu). Po jakiś 15 minutach jazdy (ta wyspa jest jeszcze mniejsza) wysiadamy na dworcu. I teraz trzeba się dostać do miejsca, które chcieliśmy zobaczyć najbardziej. I od razu pisze: nie jest to Azure Window, bo to jak powszechnie wiadomo, niedawno się ono zawaliło. Jedziemy zobaczyć coś, co się nazywa Salt Pans. W tym celu musimy się dostać do miejscowości Marsalforn i mówimy kierowcy, że chcemy zobaczyć Salt Pans . Kierowca mówi, że pokaże nam gdzie wysiąść. No problem! Jedziemy kolejne 20 minut. W zasadzie kierowca nie musiał nic robić, bo z okna już dostrzegłem te kamienne baseny. Kamienne baseny na wybrzeżu służyły do pozyskiwanie soli marskiej. Wyglądało to tak, że w czasie przypływu te „kałuże” wypełniały się morską wodą, która podczas odpływu paruje. Robotnicy następnie wybierają ją z tych zbiorników i mamy sól. To znaczy, kiedyś się tak robiło, a teraz została jedynie atrakcja turystyczna. Pierwszy plac z „basenami” był niewielki. Zaraz obok jest większy i to kapitalnie położony na czymś w rodzaju klifu. Super miejsce, główny punkt programu na Gozo. Przynajmniej dla nas. Chwilę się pokręciliśmy, porobiliśmy zdjęcia i oczywiście nie mogło zabraknąć przerwy na winko. 



 Salt Pans 1







Salt Pans 2






Oraz okolica.


Okazuje się, że do autobusu mamy jeszcze trochę czasu, więc włóczymy się wzdłuż wybrzeża. Potem wracamy do Rabatu tą samą drogą. Co do tych Salt Pans: ja byłem zachwycony. To miejsce, w którym byliśmy nie jest jedyne, ale to wydaje się być najłatwiej dostępne dla ludzi korzystających z komunikacji publicznej. W Rabacie mamy jeszcze trochę czasu, choć jest już późne popołudnie. Włóczymy się uliczkami, robimy zdjęcia i oczywiście konsumujemy nieodłączne pastizzi na ławce w słońcu popijając winko. 






 Rabat na Gozo

Musze tez wspomnieć o innym ciekawym napoju na Malcie, o smaku jedynym w swoim rodzaju. Nazywa się to Kinnie i gdy pierwszy raz spróbowałem ten smakołyk to nie byłem w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy mi on smakuje czy nie. Problem się rozwiązał, gdy następnym razem nieomal automatycznie sięgnąłem po ten przysmak w sklepik. Kinnie w smaku przypomina trochę mix Coca Coli i toniku, a w tle wyczuwalne są pomarańcze i jakiś zioła. Przedziwny smak, nigdy czegoś takiego wcześniej nie piłem. Obowiązkowo polecam spróbować każdemu odwiedzającemu Maltę. 


 Kinnie

Ale pora już wracać. Może nie jest jakoś bardzo późno, ale cholera wie jak będę z autobusami. Jak będziemy tyle czekać, co rano to będziemy późno w nocy. Wbijamy, więc na dworzec i łapiemy autobus do przystanku o nazwie Vapur. Super się składa, bo jedzie on niesamowicie wydłużoną trasą po zadupiach Gozo i mamy sporo do podziwiania. Zamiast 15 minut jedzie on do celu ponad 45 i widoków mamy mnóstwo. W kocu docieramy na prom (teraz trzeba mieć bilet, żeby przejść przez bramki) i płyniemy. Na otwartym pokładzie jest przeraźliwie zimno (okropny wiatr), ale widok Comino w świetle zachodzącego słońca rekompensuje niewygody. 






 Comino po raz drugi.

Po drugiej stronie walka o autobus. I znowu ta sam sytuacja: 41 nie ma, 42 stoi, ale po chwili „znika”. Okazuje się jednak, że za chwilę mamy autobus prosto do Sliemy. Tym razem trasa wiedze cały czas wzdłuż wybrzeża. Szkoda, że jest ciemno… Jakoś przed 20-tą docieramy do hotelu, szybki obiad, winko i spać. Jutro ostatni dzień na Malcie i w końcu zwiedzanie Valletty…

Trochę ociągam się ze wstawaniem, do samolotu jeszcze dużo czasu, ale chce sobie jednak pozwiedzać stolicę Malty w miarę dokładnie. W końcu zbieramy się do kupy, pakujemy manele, wymeldowujemy się z hotelu i już z plecakami na plecach idziemy na przystanek. Ten sam, co codziennie. Na szczęście szybko udaje się złapać autobus do Valletty. Na dworcu orientujemy się w częstotliwości autobusów na lotnisko. X4 jeździ, co 20 minut, więc no problem. Szkoda tylko, że nie wiadomo jak będzie z dokładnością odjazdów, więc decyduje, że na przystanku trzeba się zameldować przed 13-tą. Daje nam to ponad dwie godziny na zwiedzanie. Idziemy do centrum w kierunku murów miejskich. Przed murami stoi jeszcze Fontanna Trytona, ale niestety jest ogrodzona, bo wokoło coś się remontuje i przebudowuje. Mury miejskie naprawdę imponujące. Za nimi zaczyna się główny deptak miasta, którym nieśpiesznie sobie idziemy. Po drodze mijamy kościół pod wezwaniem Franciszka z Asyżu, Muzeum Archeologiczne i dalej docieramy do placu Św. Grzegorza. I tu nam się deptak zasadniczo kończy… Podziwiamy strażników w ciekawych uniformach pilnujących pałacu prezydenckiego i parlamentu. 








 Zakamarki Valletty
Decydujemy się jednak kontynuować spacer prosto, żeby dojść do Fortu Świętego Elma (tego do tych światełek na szczytach masztów okrętowych) . Świetna budowla i pięknie położona. Szkoda, że dzień mamy taki sobie: wieje, zero słońca i chłodno… Ale stwierdziłem, że to nawet dobrze, bo jak by świeciło słońce i było + 20, to po wylądowaniu w Poznaniu szok klimatyczny byłby większy. Koło fortu skręcamy w prawo i dochodzimy do Narodowego Muzeum Wojny w Valletcie. Chciałem iść, ale nie było czasu… Jakby ktoś pytał: wstęp 10 euro. Idziemy sobie dalej wzdłuż wybrzeża i docieramy do pomnika upamiętniającego ofiary Drugiej Wojny Światowej. Pomnik ten ma postać wielkiego dzwonu. Z niego rozciąga się piękny widok na zatokę. 





 Fort. 





Widok na zatokę

Pomnik upamiętniający ofiary Drugiej Wojny Światowej.


Zimno jednak daje się we znaki. Postanawiamy nico się rozgrzać i za Brama Wiktorii znajdujemy miła knajpkę, w której serwując coś, co chciałem spróbować, a jeszcze nie miałem okazji. Nalewkę z opuncji. Zamówiłem dwa razy po 50 gram. Nalewka dość słaba, ale intensywna w smaku i nie taka słodka jakby się można było spodziewać. A co to jest ta opuncja? Taki kaktus, który owocuje śmiesznymi kolczastymi kulkami i to właśnie z nich robi się nalewkę. Ale nie tylko. Malta słynie też z dżemów z opuncji. Raz próbowałem ciastka z tym dżemem. Całkiem dobre. Z poprawionymi nastrojami wędrujemy dalej. 

 Brama Wiktorii

 Nalewka z opuncji.

Trafiamy na plac zamkowy, na którym znajduje się piękny budynek Zajazdu Kastylijskiego zamieszkanego niegdyś przez Kawalerów Maltańskich. To od nich wzięła się nazwa całego kraju. Nie bardzo chce mi się przepisywać Internetu, żeby wyjaśniać wam co i jak. Jak pojedziecie na Maltę, to sobie poczytajcie o tych rycerzach. Czasu do samolotu mamy jednak coraz mniej, więc włóczymy się jeszcze uliczkami robiąc sobie w między czasie przerwana winko i pastizzi. Przed 13-tą meldujemy się na dworcu i dosłownie za kilka minut mamy autobus linii X4, który wiezie nas prosto na lotnisko. 





 Ostatnie kadry z Valletty.

Tam mamy jeszcze trochę czasu, ale biegnie on szybko. Malta ma mikroskopijne lotnisko i dużo na nim zamieszania, ale idzie przeżyć. Robimy też ostanie zakupy przed lotem i za chwile jesteśmy już na pokładzie Ryanair’a, który wiezie nas do Poznania. Lot oczywiście przespałem. W Poznaniu lądujemy jakoś po 19-tej, opóźnieni o kilkanaście minut. Ale do domu droga daleka. W poznaniu mamy chwilę, więc idziemy na pizze i piwko. Potem pierwszy, nocy Polski Bus do Warszawy, a następnie kolejny do Rzeszowa…

Podsumowanie:

Malta bardzo mi się podobała. Jedynie mogę się przyczepić do gęstości zaludnienia i do małej ilości zieleni. Wydaje się, że przestrzeń wyspy jest w 100% zagospodarowana i nie ma tam miejsca na skrawek lasu. Niemniej jednak Malta jest miejscem o największej koncentracji zabytków, więc nie ma szans się tam nudzić. 

Co do cen. Oczywiście jest drożej niż w Polsce. Coś jak w Hiszpanii. Ale mamy Lidla, więc z głodu nie umrzemy. Co do jedzenia w restauracjach, to za pizze czy makaron zapłacimy 10-15 euro. Za jakieś wymyślniejsze dania oczywiście drożej. Za kufel piwa czy kieliszek wina zapłacimy 3-4 euro. Choć tu mam wrażenie, że ceny w sezonie mogą się zmieniać. Zresztą na Malcie ze wszystkim tak jest. Poczynając od transportu, a na noclegu kończąc. Ja jednak polecam Maltę poza senonem. Może niekoniecznie grudzień, bo mimo że jest ciepło, to wieje zimny wiatr. Myślę, że październik - listopad, albo wczesna wiosna: marzec – kwiecień są idealne. Nie mamy takich straszliwych upałów, a pogoda ponoć jest bardzo przyzwoita. W sezonie wakacje na Malcie mogą jednak okazać się bardzo drogie. 

Jeśli chcecie się tam dostać tanio, to nie ma żadnego problemu. Dzięki nieustannej cenowej wojnie między Wizzair’em a Ryanair’em, można upolować loty dużo tańsze niż ten, na który trafiłem ja. Tanie linie latają z wielu polskich miast, więc tu też nie ma problemu.
Co do sprawa kulturowych. Ludzie wydają się bardzo pogodni i otwarci, jednak czasem miałem wrażenie, że niektórzy mają trochę przesyt turystów hehe. Każdy rozmawia po angielsku. Dosłownie każdy, bo angielski to ich drugi język traktowany na równi z maltańskim.
Jedyne, o czym pamiętajcie to o przejściówkach z angielskich wtyczek na europejskie. Ja zapomniałem i szukałem po sklepach.

Czy mi się podobało? Jasne. Problem był tylko taki, że na każdym kroku miałem skojarzenia z jakimiś innymi południowymi krajami. Wszystko na tym południu wydaje się podobne. Malta ma jednak swój wyjątkowy klimat i niesamowitą mikro skalę. Dla mnie atrakcją numer jeden były świątynie Ħaġar Qim i Mnajdra. Niesamowite miejsce. Salt Pans na Gozo też bardzo mocno polecam, bo jest to coś wyjątkowego…

Tym razem 90% zdjęć robiła moja siostra Dorota. Ja zajmowałem się filmowaniem.