Już od dłuższego czasu planowałem swój powrót na Bałkany.
Kombinowałem też jak sobie zagospodarować końcówkę kwietnia. Maj, czerwiec i
wakacje to bardzo pracowite dla mnie miesiące, więc przed rozpoczęciem sezonu
intensywnej pracy po prostu musiałem się jeszcze gdzieś wybrać. Myślałem nawet
o tym, żeby namówić Michała na wyjazd na Bałkany samochodem… Na szczęście,
niemal jak na życzenie, pojawiły się tanie bilety do Skopie i po prostu
musiałem skorzystać z tej okazji.
Jezioro Ochrydzkie (Fot. Michał Świder)
Przesiadki były dość skomplikowane, bo w pierwszą stronę zmienialiśmy
samolot we Frankfurcie, a podczas powrotu w Oslo. Nie wiązało się to z długim czekaniem,
więc nie ma na co narzekać. Skomplikowana była natomiast rezerwacja biletów, bo
trzeba było zabukować 4 osobne loty a ryzyko, że coś podrożeje w trakcie
kupowania było duże. Wszystko poszło po naszej myśli i za mniej niż 200 zł
udało się nabyć wszystkie przeloty. Pozostało jeszcze wymyślić jak dostać się
do Katowic. Pyrzowice są kiepskim lotniskiem, bo zewsząd do nich daleko. Dodatkowo
godziny przyjazdów Polskiego Busa i Neobusa do Katowic były bardzo nietrafione,
więc ostatecznie zdecydowaliśmy się z Michałem pojechać samochodem. Okazało się
to dobrą decyzją.
Wyjeżdżaliśmy we wtorek o godzinie 4.30, co było strasznym
doświadczeniem. Nie dość, że przed wyjazdem praktycznie nie wychodziłem z pracy,
to jeszcze bezpośrednio przed podróżą wróciłem z roboty po 24 i zanim wszystko
ogarnąłem zostało mi niecałe 3 godziny snu. Budzik wyrwał mnie brutalnie z łóżka,
półprzytomny narobiłem kanapek i już za chwilę Michała „Pandą” ruszamy w
kierunku Pyrzowic. Poranek był mglisty, ale jechało się całkiem przyjemnie nie
licząc incydentu z coca colą która „wybuchła” mi na kolanach, oblepiła mnie
całego i to w sytuacji gdy: „kur…, zawsze biorę drugą parę gaci a tym razem nie
wziąłem…” . Ponieważ okazało się, że Michał swoją „Pandą” rozwijał na
autostradzie kosmiczne prędkości mieliśmy spory zapas czasu. Żeby nie marnować
go na siedzenie na lotnisku przejechaliśmy się jeszcze do pobliskiego Siewierza
zobaczyć ruiny zamku. Zasadniczo nie były one złe, ale jakoś nie poleciłbym
specjalnej wycieczki do tej mieściny w celu ich zobaczenia. Zamek fajnie był
położony, ale niewiele poza tym. W Polsce jest pewnie ze 40 fajniejszych ruin,
a może i lepiej. Zagospodarowaliśmy jednak chwilę czasu, więc pomału należało
udać się na lotnisko. Samochód postanowiliśmy zostawić na parkingu „Lotniskowiec”,
bo wyczytałem w Internecie, że niewiele sobie liczą. Są solidną i uczciwą firmą
a z tym w okolicach Pyrzowic ponoć różnie bywa…
Zostawiliśmy auto, właściciel podrzucił nas pod sam terminal i lecimy
się ogarniać. Michał poszedł wymienić kasę, ja zacząłem lekkie przepakowanie. Poprzekładałem
dobytek tak, żeby plecak wlazł w kratkę pomiarową, dopiłem tą cześć coca coli,
która nie wsiąkła w moje spodnie i poszliśmy się ceregielić z odprawą
bezpieczeństwa. Niby nic ciekawego, ale tym razem postanowiłem wypróbować pewną
nowinkę techniczną. Otóż od pewnego czasu na niektórych lotniskach można używać
elektronicznych kart pokładowych. Wszystko przeszło ok, ale ja pewnie długo
będę brał „na zapas” fizyczne karty pokładowe wydrukowane w domu, szczególnie
po tym, co się okazało w Skopie na lotnisku, ale o tym później. Lot jak lot,
bez szału, przespałem pewnie z 90%, twarde lądowanie skutecznie mnie dobudziło.
We Frankfurcie wylądowaliśmy jakoś po 14. Pisanie, że faktycznie wylądowaliśmy
we Frankfurcie jest jednak głupotą, bo lotnisko Frankfurt Hahn oddalone od Frankfurtu
nad Menem o dobre 120 km. Mimo że mieliśmy ponad 7 godzin do kolejnego lotu nie
zdecydowaliśmy się na jazdę do centrum, bo jest za daleko. Zdecydowaliśmy jednak,
że musimy ruszyć się z lotniska. Priorytetem było niemieckie piwko oraz wurst.
W tym celu wyszliśmy z terminala i skierowaliśmy się na zamieszkałe okolice.
Plan był taki, żeby poczłapać z laczka do mieściny Büchenbeuren (jakieś 40
minut na piechotę od lotniska), znaleźć jakąś knajpkę, zamówić piwo i
jedzenie. Trasa całkiem przyjemna, nawet
po drodze był punkt widokowy z ławeczką. Ale my postanowiliśmy jednak dojść do
„miasta”. W centrum okazało się, że miasto wygląda jak wymarłe, nie ma tam ani
jednej knajpy, nie trafiliśmy też na sklep… Mino że Büchenbeuren to całkiem
fajna mieścina byliśmy bardzo rozczarowani. Gdy przechodziliśmy przez punkt
widokowy niedaleko, obok głównej drogi na lotnisko wypatrzyliśmy duży market,
do którego postanowiliśmy udać się po zakupy. Piwka w knajpie nie będzie, ale i
tak coś wypijemy hehe. Do sklepu nie było daleko, na miejscu solidne zakupy i
idziemy „na przełaj” w kierunku punktu widokowego. „Naszej” ławeczki nikt w między
czasie nie zajął, więc zasiedliśmy wygodnie i zaczęliśmy się raczyć trunkami.
Ja sobie wziąłem same „pszeniczniaki”, bo wiedziałem, co Niemcy maja
najlepszego. Michał natomiast zaopatrzył się w piwka jasne. Moje pszeniczne
okazały się świetne natomiast browary Michała były takie sobie, ale oczywiście
i tak na wysokim poziomie. Widoczek ładny, piwko się leje, konwersacja toczy.
Ale w końcu trzeba spadać na lotnisko, bo pora późna i zaczyna się robić
przeraźliwie zimno. Na lotnisku trochę ceregieli, bo to Niemcy: oni muszą się
czepiać wszystkiego. Czekając na samolot byłem już potężnie zmęczony. Marzyłem
o tym żeby załadować się do samolotu i zasnąć. Co zasadniczo się stało.
Kilka godzin w Niemczech
Po wylądowaniu w Skopie trzeba było wymyślić, co robić dalej.
Było dobrze po 24, mieliśmy jeszcze opcje załapać się na ostatni autobus do miasta,
ale stwierdziliśmy, że zanim dojedziemy, znajdziemy hostel i się ogarniemy to
nie wiadomo, która będzie godzina. Postanowiliśmy, więc walnąć się spać na
lotnisku. Miejsca jest do spania sporo, ławki całkiem wygodne, ale my
zabunkrowaliśmy się pod oknami w sali przylotów. Miejsce do tyle dobre, że dało
radę się porządnie wyciągnąć i jeszcze można się było napić Jagermeistera kupionego
na bezcłówce w Niemczech. Spało mi się dobrze, choć budziłem się kilka razy.
Ostatecznie wydostałem się z barłogu jakoś po ósmej rano. „Długo dali pospać”
stwierdziłem.
Dobra lokalizacja to podstawa elegancko przespanej nocy
Zebrałem manele, skorzystałem z kibla i idziemy na autobus. Z lotniska
jeździ do centrum jedna firma i nazywa się ona Vardar Express. Autobusy nie
jeżdżą może jakoś bardzo często, ale mniej więcej zazębiają się one z
przylotami i odlotami, więc można spokojnie dobrać coś do swoich potrzeb. Koszt
transportu do centrum to 175 denarów, czyli mniej więcej 13 zł. Przelicznik ichniejszej
waluty jest taki, że 100 denarów to niecałe 7 zł- mniej więcej. Pierwszy raz na lotnisku spotkałem się też z
cennikiem taksówek. Mamy tablicę, na której wypisane jest w euro, jaki koszt,
za jaką trasę. Fajna sprawa, bo nikt nas nie orżnie, choć z drugiej strony nie
ma jak negocjować ceny.
Lotniskowy cennik taksówek
Autobusem pojechaliśmy na dworzec kolejowy i
autobusowy. Bus ten zatrzymuje się w trzech punktach w stolicy Macedonii. Na
pewno na dworcu i pod hotelem Holiday Inn w samym centrum . Ponoć jest jeszcze jakiś
przystanek, ale sadząc po tym jak kierowca „miał wyjebane” to radzę jednak
wsiadać na dworcu. Mamy wtedy pewność, że w ogóle pojedziemy. Do stolicy
docieramy po jakiś 40 minutach od wyjazdu z lotniska. Liczyłem, że na dworcu
dorwę jakąś mapę w informacji turystycznej. Niestety. „Informacja” zamknięta,
map nigdzie nie ma. Musieliśmy radzić sobie z marną mapą wydrukowaną z Internetu,
ale jakoś udało się dotrzeć do hostelu. Hi Skopie Hostel położony jest u stup
wzgórza Vodno z krzyżem milenijnym. Niedaleko od dworca, niedaleko od centrum,
więc super. Muszę na samym początku pochwalić ten hostel. Chyba w takim fajnym
miejscu nigdy nie spałem. Hostel mieści się w domu z ogródkiem. W tym ogródku
altanka, stoły krzesła i hamaki. W środku jak to w hostelu. Fajnie urządzone
pokoje, śniadanie w cenie… Właściciel i jego ekipa naprawdę super. Ale o tym
może na bieżąco. Należało się umyć, przebrać i ruszać na miasto.
Hi Skopie Hostel - Polecam!
Bardzo byłem
ciekawy stolicy Macedonii. Generalnie byłem ciekawy całej Macedonii, ale od
czegoś trzeba zacząć. Zapakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy do jednego plecaka
i ruszamy. Z hostelu jest może 20 minut do głównego deptaka stolicy Macedonii.
Nie idzie się w linii prostej, ale mapa którą otrzymaliśmy w hostelu (również
wydruk z Internetu, dziwne że innych nie mają…) była całkiem ok, więc sprawnie dolataliśmy
do Bulwaru Makedonija. Pogoda była piękna, pić się chciało, więc weszliśmy do
pierwszej z brzegu knajpy, która okazała się restauracją meksykańską. Może nie
za bardzo klimatyczne miejsce, ale mają piwo Skopsko z „kija”, więc nie ma się
co zastanawiać. Miało być: „Jedno i spadamy”, ale okazało się, że były dwa i
coś na ząb po meksykańsku. Dopiero koło 14 ruszyliśmy dalej. Pierwszą atrakcją,
na którą wpadliśmy był Dom Matki Teresy. Zawsze myślałem, że ona jest „z
Kalkuty” a tu taka informacja. Otóż ta pani urodziła się właśnie w Skopie.
Teraz przestało mnie dziwić, dlaczego nawet autostrada nosi jej imię.
Zasadniczo nie opuszcza mnie wrażenie, że w Macedonii sporo rzeczy poświęconych
jest pamięci właśnie Matki Teresy albo Aleksandra Wielkiego (Aleksandra III
Macedońskiego). To chyba są dwie najbardziej znane osoby związane z Macedonią,
choć co ciekawe prawa do wyłącznego wielbienia Aleksandra Macedońskiego
zgłaszają też Grecy, dlatego żeby ich nie wkurzać pomnik znajdujący się w samym
centrum Skopie przedstawiający… Zagadka??? Aleksandra Macedońskiego na koniu oficjalnie
nazywa się „Wojownik na koniu”. Na Bałkanach wszystko musi być skomplikowane.
Dom Matki Teresy
Pomnik Aleksandra Macedońskiego na lotnisku jego imienia
No
i właśnie do tego „Wojownika na koniu” dochodzimy sobie głównym deptakiem.
Centralny plac jest naprawdę spory. Oczywiście miejsce centralne zajmuje
pomnik. Imponujących rozmiarów! Jest to w zasadzie fontanna otoczona dodatkowo
pomnikami lwów. Zastanawiało mnie, dlaczego jest to miejsce tak pomazane
sprejami. Biedne lwy nawet oczy i genitalia miały przemalowane na czerwono.
Potem się jednak dowiedziałem, o co się rozchodzi z tymi „malowidłami”. Na placu
jest też kilka innych mniej lub bardziej niezidentyfikowanych pomników i fontanna
dokładnie taka sama jak w Rzeszowie (ta, co gra, śpiewa i tańczy). Najpierw chciało
mi się obczajać wszystkie pomniki, ale potem okazało się, że stolica Macedonii
mnie w tej kwestii pokonała. Przysięgam: nigdy w życiu nie byłem w mieście,
które by miało aż taką ilość pomników. Miejscami miałem wrażenie, że absolutnie
każdy aktor, muzyk, architekt, geograf, piekarz burków i właściciel winnicy ma
w stolicy Macedonii swój pomnik. Niesamowite. Szczególnie rzuca się to w oczy w
okolicy muzeum archeologicznego i prowadzącego doń mostu. Dosłownie jest na nim,
co dwa metry jakaś rzeźba. A i sąsiedni most to samo… i sąsiedni też. Dokładnie
są to: Most Cywilizacji i Most Sztuki. Niewiarygodnie. Jedyny most bez rzeźb to
słynny Kamienny Most będący wizytówką miasta. Nie jest to budowla jakoś bardzo imponująca,
ale prezentuje się powiedzmy „spoko”. Tak sobie krążyliśmy chwilę po tych
mostach, ja sobie fociłem, co ciekawsze (moim zdaniem) rzeźby. I tak
„zygzakiem” doszliśmy jeszcze do mostu Filipa II Macedońskiego, który też
zdobiony jest całkiem ciekawie. Szkoda, że ogólny widok okolicy zepsuły jest
przez okropnie rozkopaną rzekę Wardar. Generalnie wygląda to tak jakby
wymieniali nabrzeże. Ale nie do końca. Na rzece porobione są jakieś wyspy, na
których stawiane są statki – knajpy. Jeden jest gotowy a drugi w budowie. Będę
szczery: okropnie to wygląda. A i zapominałbym o „doniczkach” z drzewami na
środku rzeki… Gust pana, co to wszystko zaprojektował stanowi dla mnie
niezmierne fascynującą zagadkę. Ale nic. Idziemy dalej.
"Wojownik na koniu"
"Wojownik na koniu" i fontanna
Centralny plac Skopie
Kamienny Most
Muzeum Archeologiczne i prowadzący do niego Most Cywilizacji
Dziwne rzeczy na rzece Wardar...
Most Filipa II Macedońskieg
Uparliśmy się, że
chcemy zobaczyć łuk triumfalny, więc poszliśmy do Parku Wojowniczki. Nie wiem
skąd ta nazwa, bo nigdzie nie trafiłem na informacje, ale w parku znajduje się
pewnie z 20 kolejnych pomników… I zaraz obok łuk triumfalny. Też wymazany farbą,
jakby ktoś go szykował na paradę Macedończyków kochających nieco inaczej niż
przewidują ogólnie przyjęte normy społeczne. Łuk taki sobie, ale zobaczyć trzeba,
bo w Skopie o spektakularne zabytki i atrakcje dość ciężko. Oceniwszy
atrakcyjność turystyczną łuku na „może być” stwierdziliśmy, że już grubo ponad
godzinę nie piliśmy piwa.
Łuk Triumfalny...
... ze śladami "bombardowania" farbą.
Rzeźby w Parku Wojowniczki
Poszliśmy, więc do wypatrzonej wcześniej knajpy nad
brzegiem rzeki Wardar, zamówiliśmy pizze i po ciemnym Skopskim. Pizza taka sobie,
ale niezła. Co ciekawe w Macedonii nie podaje się przekątnej pizzy, ale jej
wagę. Małej nawet nie ma, co zamawiać, bo jest naprawdę mała. A duża całkiem
ok. Ja się najadłem a Michał swoim zwyczajem zamówił sobie kolejny obiad. A teraz,
co do piwa. Ogólnie wspomnieć trzeba, ale nie ma za bardzo, o czym pisać. W
Macedonii dominują dwie lokalne marki Skopsko i Złoty Dab. Oba są paskudne a
Złoty Dab szczególnie, bo nie dość, że smakuje jak rozwidniony harnaś to
jeszcze śmierdzi okropnie. Nie radzę przelewać do kufla. Wersja ciemna piwa
Skopsko też woła o pomstę do jakiegoś piwnego bożka, bo w smaku, delikatnie
rzecz ujmując: nie rozpieszcza. Oprócz tych wynalazków dostępne są jeszcze
standardowe ogólnoświatowe, mega przereklamowane szczyny w postaci piw
zaczynających się na literę „H”, „T” oraz „C”. Natomiast browarnictwo innych
zakątków Bałkanów reprezentowane jest przez Słoweńskie Laszko i Jelenia z Serbii.
Jak gdzieś zobaczycie, to sięgajcie po Jelenia, bo jest to najbardziej
przyzwoity trunek z wyżej wymienionych. Posileni idziemy zwiedzać dalej.
Przekraczamy rzekę Mostem Sztuki i idziemy pod operę. Budynek należy raczej do „ładnych
inaczej”, ale ja lubię taka toporną architekturę. Dodatkowo podoba mi się, że
przed operą jest ładny plac (imienia Matki Teresy, jakże by inaczej…) na którym
z głośników leci jakaś muzyka poważna. Ze mnie taki meloman jak z prezesa
Jarosława kosmonauta, ale podobało mi się bardzo. Chwilę posłuchałem i
poszliśmy dalej. Czekała nas teraz ta bardziej orientalna cześć Skopie. Ale
najpierw mamy jeszcze plac Filipa II z mnóstwem pomników. Wypatrzyłem monument
przedstawiający Cyryla i Metodego. Nie wyobrażam sobie też, żeby na tym wielkim,
centralnym cokole – fontannie prężył się kto inny niż właśnie ów patron placu,
czyli Filip II. Poza tym jest tam jeszcze mnóstwo innych pomników. My idziemy
dalej na północ, zwiedzać sobie coś innego.
Opera
Pomnik Filipa II
Generalnie ta dzielnica bardzo kojarzy
mi się z tureckimi klimatami. Wąskie uliczki, sklepy z pierdołami, meczety. No
dosłownie jak w Stambule tylko w mikroskali. Takie miejsca bardzo lubię. Lubię
sobie łazić bez celu, robić zdjęcia w zasadzie nie wiedząc nawet co foce. Bez
przewodnika, bez mapy. Tak jest najlepiej. Polecam. Warto jednak obrać azymut
na meczet Mustafa Pasha's oraz znajdującą się zaraz obok twierdzę Kale. Meczet jak
meczet, można sobie zobaczyć od środka, mi się nie chciało, wolałem jeść
cukierki na ławce przed. Do twierdzy jednak poszedłem, bo liczyłem na fajne
widoki. Wejście na teren twierdzy za darmoszkę, więc super. Trochę przekopane
jest to miejsce, chyba jakieś remonty robią, ale warto wejść. Bardzo ładny
widok na miasto, choć sama budowla nie robi jakiegoś wielkiego wrażenia.
Polecam przejść sobie trasą po murach. Można wejść sobie do wieży i odpocząć chwilę
na kamiennych schodach. Trochę zdjęć, trochę widoków i pomału trzeba spadać. Zaczęło
się robić naprawdę zimno a ja miałem na sobie tylko cienką bluzę, zaskoczył
mnie taki ziąb w nocy. Ale po drodze trafiamy jeszcze na knajpkę „Stary Browar
Temow” (chyba tak się to nazywało). Browar ten robi swoje własne piwo. Nie
miałem już smaków na kolejne, mimo tego, że spodziewałem się czegoś lepszego
niż Skopsko, to jakoś nie miałem ochoty męczyć się z następnym wynalazkiem.
Michał jednak zamówił zestaw degustacyjny składający się z piwa jasnego
niefiltrowanego, ciemnego i jakiej apy. Wymienię ich smak w odpowiedniej
kolejności: szajs, nie polecam i może być. To tyle w temacie. Postanowiłem już więcej
nie degustować Macedońskich browarów, choć nie zaprzeczę: jeszcze kilka
wypiłem. Po wpiciu piwek stwierdziliśmy, że pora na powrót do hostelu. Byłem
mega zmęczony i stwierdziłem, że muszę dziś trochę nadrobić spania, bo jutro
będzie źle…
Bazarowa dzielnica (ostatnią fotę robił Pan Michał).
Przeszliśmy, więc po raz kolejny przez plac Filipa II, a potem
przez kamienny most pod pomnik „Wojownika”. Po drodze coraz więcej policji i to
takiej w strojach do rozpędzania rozrób. Myślę: „Ja pierd… znowu przyjeżdżam do
jakiegoś kraju a tam rewolucja”. Faktycznie przez plac przewala się tabun ludzi
z flagami i transparentami. Cholera jednak wie, o co chodzi. Mijamy, więc tłum
i idziemy deptakiem dalej w kierunku hostelu. Plan jest jednak taki, że
pasuje coś kupić do jedzenia i „pod dobry sen”. Ładujemy się, więc do sklepu,
kupujemy serek, pieczywo, jakieś smakołyki do piwa i idziemy po browary i
wódeczkę. W sklepie mamy stoisko z alkoholem, ale wejście do niego jakoś
dziwnie zastawione. Nie wiedziałem o co chodzi, ale piweczko postanowiłem
zakupić. Jakiś koleś jednak nas namierza wzorkiem, podchodzi i coś tłumaczy, że
nie możemy kupić alkoholu. Nie wiem, o co chodzi. Może takie zasady w sklepie. Bierzemy,
więc mniej imprezową część zakupów i idziemy do kolejnego sklepu, który mamy
zaraz koło hostelu. Tam ta sama sytuacja z tym, że wisi też kartka, która mówi
że zgodnie z jakaś tam ustawą obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu od 19 do 6
rano… Taka historia. Nic na trzeźwo i tak zasnę, bo padam na twarz. W hostelu
prysznic, jakaś skromna kolacja i idę spać. Michał jeszcze odejmuje dyskusje z
rezydentami hostelu, ale mi się już nie chce. Muszę się wyspać. Jutro Kosowo!!
Twierdza Kale...
... i widoki jakie można z niej zobaczyć.
Muzeum Archeologiczne nocą
Macedończycy obalają władzę.
Nie udało się niestety wstać bladym świtem co było do
przewidzenia. Zwlekliśmy się z łóżek jakoś po 8 rano, zjedliśmy burka na śniadanie
i pomaszerowaliśmy na dworzec autobusowy. Dzień wcześniej zrobiliśmy małe rozerznie,
co do busów. Do Prisztiny z głównego dworca w Skopie mamy transport praktycznie,
co godzinę. Chcieliśmy zdążyć na autobus, który odjedz parę minut po 9 rano,
ale dotarliśmy dopiero na autobus odjeżdżający o 10.10. Cena za bilet to 350 denarów,
czyli niewiele ponad 20 zł. Wbijamy do busa, razem z nami jedzie jeszcze kila
osób w tym dwóch turystów z USA. Kierowca busa każe wypełnić specjalny formularz,
w którym podajemy imię, nazwisko i numer paszportu. Do czegoś tam jest to
potrzebne na granicy. Podczas wyjazdu ze stolicy Macedonii widoki naprawdę ładne.
Po 40 minutach od startu jesteśmy na granicy. Ponoć nie ma tu wielkich kolejek,
ale i tak chwilę schodzi. Po stronie macedońskiej moment. Znowu nie dostałem
pieczątki do paszportu i nie wiem, o co chodzi. Na lotnisku też nie dostałem…
Szkoda, ale ponoć jakiś czas temu Macedończycy pozazdrościli Unii i postanowili
uruchomić przekraczanie granicy „na dowód”. Paszport radzę jednak do Macedonii zabierać,
bo w sumie nigdy nie wiadomo czy się coś komuś nie odwidzi. Jedziemy jednak
dalej, teraz kosowski punkt kontrolny. Tu najpierw ciekawa sprawa: Kosowo nie
ma jeszcze straży granicznej, celników i tak dalej, więc ich obowiązki pełnią
policjanci. Oficer wlazł do busa, pozabierał paszporty. Potem oddał je
kierowcy. Ciekaw byłem czy tu przybijają pieczątki. Szukam i znajduje. Jest: pieczątka z Kosowa! Ogólnie
nie wiem czy na tej granicy zeszło nam z 15 minut. Po jej przekroczeniu zatrzymaliśmy
się żeby zabrać jeszcze trochę ludzi ,więc z wygodnego miejsca pojedynczego
przesiadłem się do Michała, bo chcieliśmy kontynuować degustacje Macedońskich
trunków. Na drogę kupiliśmy w przydworcowym sklepie po setce macedońskiej
brandy oraz Mastiki. Zadziewające: brandy nawet spoko. Dość delikatna w smaku,
wchodziła bardzo przyjemnie mimo wczesnych godzin przedpołudniowych. Natomiast
ta Mastika to koszmar. Mastika = Ouzo. Ouzo = syf. Autentycznie nie mam pojęcia
jak ten napój może komuś smakować. Toż to jest paskudne. Całe szczęście, że
było tego tylko 100 ml. Nie zliczę jednak iloma kabanosami to zagryzłem (swoją
drogą połączenie też dość ekstrawaganckie: anyż i suszona świnia hehe). Mimo
niewielkiej ilość alkoholu humory nam dopisywały. Ja sobie patrzyłem przez okno
i chłonąłem „widoki”. Generalnie wiele tych widoków nie było. Do granicy
prowadzi droga międzynarodowa, która wygląda jak trasa między Czarną a
Dąbrówkami. No taka ścieżka prawie. Cisną nią oczywiście tiry, autobus,
traktory, konie i krowy. Zamieszanie spore szczególnie w okolicach skupisk ludzkich,
bo droga oczywiście musi prowadzić przez środek wioski. Ciekawostką z trasy
mogą być specjalne znaki drogowe dla czołgów. Nie za bardzo wiem o co w nich
chodzi, ale foto zamieszczam. Ciekawa ciekawostka hehe. Jechaliśmy pewnie z
godzinę. Może trochę więcej przez korki. I w końcu jest. Mityczna Prisztina!
Czego się po tym mieście spodziewałem: niczego spektakularnego, ale wiedziałem,
że będzie ciekawie.
Widoki z trasy do Prisztiny
Wysiadamy na dworcu i najpierw idziemy obczaić ostatni tego
dnia autobus do Skopie. Tu jest sytuacja analogiczna jak w stolicy Macedonii:
busa macie mniej więcej co godzinę, a ostatni odjeżdża o 19. Jest jeszcze ponoć
jakiś późniejszy, ale to międzynarodowe połączenie zdaje się z Albanią, więc
cena odpowiednio większa. Ten o 19 wygląda ok. Idziemy zwiedzać. Ale w zasadzie
nie mamy pojęcia, w jakim kierunku mamy iść. Na dworcu zero jakichkolwiek
informacji. Pytamy dwóch osób, jedna coś duka po angielsku. Pokazuje palcem i
mówi: „dat łej”. To idziemy. Okazało się, że poszliśmy trochę, naokoło ale dzięki
temu mijamy Hotel Viktoria ze statuą wolności na dachu. Następnie wbijamy na Bulevardi
Deshmoret E Kombit i drepczemy w kierunku ścisłego centrum miasta. Po drodze
mijamy sklepy, bloki. Z ciekawszych tematów to mamy po drodze Katedrę Matki
Teresy oraz pomnik Zahira Pajaziti głównodowodzącego kosowską armią
wyzwoleńczą. Szału nie ma, ale jest zajebiście, bo jesteśmy w Kosowie. Idąc
dalej prosto mijamy Grand Hotel Prisztina. W tym miejscu deptak nieco się
poszerza a jego koniec znajduje się przy budynku Rządu Kosowa i pomniku Gjergja
Kastrioti Skënderbeu. Budynek do dupy, ale przed wejściem toczy się jakiś
protest a na płocie znajdują się zdjęcia ludzi pomordowanych przez Serbów…
Ciekawe klimaty. W tym miejscu postanowiliśmy, że należy również poznawać
Kosowo innymi zmysłami. W tym i smakiem. Ulaliśmy się, więc do najbliższego lokalu
na browarka. Piwerko miejscowe nazywa się Peja a jego nazwa pochodzi od
mieściny Peje, w której się go produkuje a nie od jednego polskiego artysty, co
reprezentuje biedę- głównie intelektualną. Zasiedliśmy pod parasolką,
zamówiliśmy piwo, spróbowałem, starczy. Napój bez smaku, ale piliśmy piwo z
Kosowa! W Kosowie! Jest szał hehe. Posiedzieliśmy chwile, ruszać się nie chciało,
bo miło było obserwować, co się dzieje na ulicy. Dziewczęta w Prisztinie jednak
zwracają na siebie uwagę, więc czas mijał szybko. W końcu postanowiliśmy
ruszać.
Katedra Matki Teresy
Pomnik Zahira Pajaziti
Grand Hotel Prisztina
Budynek rządy z pomnikiem Gjergja
Kastrioti Skënderbeu na pierwszym planie
Pamiątka po wojnie z Serbami
Delicji nie można się spodziewać... (Fot. Michał Świder)
Poszliśmy jeszcze pod meczet Xhamia e Çarshisë a następnie obraliśmy
azymut na futurystyczny budynek biblioteki. Top 3 największych atrakcji
turystycznych Prisztiny. Po drodze jeszcze parę pomników i tablic pamiątkowych
z miejscowymi gierojami i już z moment wchodzimy do parku z biblioteką. Ale
moją uwagę przykuło coś innego. Zaraz obok stoi potężny budynek opuszczonej
Katedry Chrystusa Zbawiciela. Wygląda on tak jakby ktoś go zaczął i nie
skończył. Patrzę przez kratę a wewnątrz spacerują jacyś ludzie. Szukamy, więc z
Michałem wejścia i nie możemy znaleźć. Okazuje się, że do środka można wejść
przez przednią kratę, w której brakuje jednego elementu. Akurat żeby się przecisnąć.
Włazimy więc do środka, klimat mocny, foty takie sobie… Szkoda… Wychodzimy i idziemy dalej fotografować, tym
razem bibliotekę. Budynek nie podobny do niczego, choć moje skojarzenia biegły
w stronę jakiejś stacji na Księżycu czy Marsie. Fajna sprawa. Lubię takie
„potworki” architektury. Przed budynkiem jeszcze atrakcja w postaci ciekawego
zestawu flag. Po kolei od lewej my: nie wiem, flaga NATO (kochają), flaga Unii
(kochają bardzo), USA (uważają że to dzięki nim mają niepodległość), Albanii
(większość mieszkańców Kosowa to Albańczycy)i oczywiście flaga Kosowa. Na Bałkanach
wszystko jest skomplikowane…
Z ulic Prisztiny
Niedokończona Katedry Chrystusa Zbawiciela
Przedziwny budynek biblioteki
Lecimy jednak dalej, bo zostały nam jeszcze dwie
atrakcje w tym mieście. Jedną widzimy już z daleka. Nazwałem ją „harmonią”, ale
do harmonii nie jest podobna, więc nie wiem, czemu tak zrobiłem. Ten dziwaczny
budynek mieści się przy placu Merlin Olbrajt (jak oni kochają te Stany!). Zaraz
obok szkoły amerykańskiej. Ta harmonia to w rzeczywistości hala sportowa, do
której weszliśmy, bo odbywały się w niej akurat jakieś targi. A i jeszcze bym
zapomniał o rzeczy bardzo ważnej: przed budynkiem znajduje się wielkich
rozmiarów napis 3D „New Born”, przy którym to z zapałem i entuzjazmem robiliśmy
sobie zdjęcia. Odliczanie atrakcji Prisztiny prawie dobiegło końca, pozostała
jednak jeszcze jedna „wisienka na torcie”. Pomnik Billa Clintona znajdujący się
przy bulwarze jego imienia. Postanowiłem zasięgnąć języka, bo mapy nie mieliśmy,
ale nikt nie gadał po angielsku. Otrzymałem jedynie ogólny kierunek pokazany
palcem. Nic, musi wystarczyć. Idziemy. W brzuchu jednak pusto i trzeba coś
zjeść. Wpadliśmy do knajpy z grillowanymi smakołykami i zamówiliśmy po coli,
szaszłyk w bule i hamburger. Ceny naprawdę niskie. Za burgera o rozmiarach naprawdę słusznych płacimy 2 euro. A zapomniałem: walutą Kosowa jest euro.
Śmieszne. W każdym razie za jakieś 2,5 euro napiliśmy się i najedliśmy sporo.
Przynajmniej ja. Knajpa miała Internet, więc udało się zlokalizować na mapie
naszą ostatnią atrakcję oraz dworzec autobusowy, do którego ostatecznie
zmierzaliśmy. Z knajpy idziemy wąską uliczką, która doprowadza nas do Bulwaru
Billa Klintona (tak: Klintona nie Clintona) a przemieszczając się nią w końcu
trafiamy na pomnik tego prezydenta. Generalnie uważa się, że ten pan był jednym
z gorszych prezydentów USA a tu go kochają. Powszechnie uważa się, że to
właśnie Clinton zabiegał o utworzenie państwa Kosowo. Koło pomnika jest nawet
cytat z jego wypowiedzą na ten temat. Georga W. Busha też kochają, bo w
Prisztinie mają ulice jego imienia. Krzyżuje się ona z ulicą Billa Klintona…
Okropne dziwactwa… Ale dość już tej polityki. Zasadniczo nasze zwiedzanie
zakończyło się i oficjalnie stwierdziliśmy, że w Prisztinie nie ma nic więcej
do zobaczenia.
Hala sportowa i dziwne rzeczy w jej okolicy
Pomnik Billa Clintona
Idziemy, więc do sklepu nabyć jakieś napoje wyskokowe. Zaczęło robić
się dość późno i stało się dla nas jasne, że w Skopie będziemy długo po godzinie,
do której dopuszczalna jest sprzedaż alkoholu, więc zapasy postanowiliśmy
zrobić Kosowie. Wybór dość skromny, ale kilka rodzajów rakiji jest na półce. Niestety
na większości nie ma cen, więc bierzemy jedną licząc na to, że przecież „jakoś
strasznie drogo nie może być”. Może jednak być, bo za pół litra jabłkowej
rakiji pani naliczyła nam 30 euro. Zwróciłem, więc flaszkę i kupiłem litra za 8
euro. Miałem nadzieję, że mnie ta wódka nie zabije hehe. Po zakupach pomaszerowaliśmy
na dworzec autobusowy, który okazał się być bliżej niż zakładaliśmy (tak to się
chodzi bez mapy) i na miejscu byliśmy jakoś przed 18. Załapaliśmy się, więc na
wcześniejszy autobus. Bilet kosztuje 5,5 euro czyli bardzo podobnie jak w
Skopie. Sama jazda mija spokojnie, choć zaczynamy degustować wódeczkę. Mocna
okropnie ta rakija, paliła po przewodzie aż miło, ale dobrze zabijało się jej
smak za pomocą kabanosów. Na granicy też luz. Ale ciekawa sprawa: nie dostałem
pieczątki wyjazdowej. Szukałem długo, ale nie znalazłem. Nie wiem o co chodzi,
ale fakt jest taki: pieczątka z Kosowa jest jedyną bez pary w moim paszporcie…
W Skopie jesteśmy jakoś przed 21. Lecimy do hostelu znajomą już trasą robiąc
sobie przerwę na baniaczka na znanych już nam schodach. Wbijamy do hostelu, szybki
prysznic i plan jest taki żeby nieco poważniej po degustować rakiję. Mamy
jeszcze sporo kabanosów z polski, 2 litry coli oraz kompana w postaci hostelowego
psa. Impreza pełną gębą hehe. Flaszka jednak nie została, staropolskim
zwyczajem, opróżniona do dna, bo na następny dzień trzeba być trzeźwym.
Wieczorna degustacja kosowskiej rakiji (Fot. Michał Świder)
Budzimy się koło 9. Kaca zero! Niesamowita ta wódka. Nawet
mnie nie suszy. O 10 jesteśmy umówieni z typem od samochodu, więc szybki
prysznic, burek śniadaniowy i już jesteśmy gotowi do wymarszu. Plan żeby
wynająć auto na dwa dni powstał już w Polsce. Mieliśmy w planach szukać czegoś
w centrum, ale okazało się, że koleś w hostelu ma kumpla co wynajmuje auta za
przyzwoitą cenę. Nie jest wymagana żadna karta kredytowa, więc dla nas to
wielki plus. Cena za dzień przystępna a kaucja to tylko 200 euro (i tak nam
obniżył na 100). Wpada typek, podpisujemy umowę, płacimy hajs i już za moment
gnamy przez Skopie nie najnowszym fiatem Punto. Kierowcą jest oczywiście
Michał. Na początku jest lekko zestresowany sytuacją, ale z minuty na minutę
radzi sobie coraz lepiej. Tankujemy paliwo i wbijamy na autostradę do Tetowa.
Koszt: 50 euro centów x 2. Do Tetowa jest niecałe 50 km, więc za moment
jesteśmy na miejscu.
Malownicza trasa do Tetowa
W zasadzie nie mieliśmy planu zwiedzać tego miasta, ale jakoś
tak się wydarzyło, że znaleźliśmy się w samym jego centrum. Próbując się
wydostać na trasę zobaczyliśmy naprawdę ładnie zdobiony meczet i zdecydowaliśmy,
że jednak trzeba go zobaczyć. Auto zostało zaparkowane w bocznej uliczce a my
wyszliśmy z aparatami obejrzeć ten meczet. Jego nazwa to Xhamia E Larme i z
zewnątrz wygląda naprawdę ładnie. Do środka nie wchodziłem, bo musiałbym się
wracać przebrać spodnie na długie. I to tyle atrakcji w Tetowie. Jedziemy
dalej. Chcieliśmy uniknąć autostrady, ale się niestety nie udało. Miałem ochotę
pojechać jakimiś większymi zadupiami, ale to drogą szybkiego ruchu dotarliśmy
do Gostivaru a potem już wolniej do Mavrova.
Meczet Xhamia E Larme w Tetowie
O Mavrovie to przeczytałem
dosłownie dzień wcześniej. Mieścina ta leży nad jeziorem o tej samej nazwie.
Jest to jezioro sztuczne, powstałe po wybudowaniu tamy. Głowna atrakcja tego
miasta to zatopiony kościół. Zatopiony w zasadzie do połowy, a ponoć w okresach
niższego poziomu wody można do niego dotrzeć suchą stopą. Fajne miejsce, bardzo
mi się podobało. Naprawdę malownicze jezioro. Tutaj też wpadliśmy na pomysł, że
pasowałoby coś zjeść. Zaraz koło zatopionego kościoła jest mała knajpka. Na początku
nie wiedziałem, co zamówić. Wypatrzyłem grillowany ser i zamówiłem do tego frytki
oraz piwo Jeleń. Co ciekawe: grillowany ser okazał się kozim serem. Myślałem,
że to będzie ser żółty. W sumie pierwszy raz jadłem coś takiego. Naprawę dobra
rzecz. Frytki też były nietypowe. Na Bałkanach w większości przypadków podaje
się frytki posypane bryndzą. Zajebista sprawa. Takie frytki są naprawdę pyszne.
Można też się nimi srogo najeść. Tak też się stało. Najedzeni ruszmy w dalszą drogę.
Kolejny punkt programu to Ohrid.
Na trasie do Mavrova
Zatopiony kościół
Ciekawy pomnik górnika
Jezioro Mavrovo
To dopiero serowa uczta! Grilowany kozi ser i frytki z bryndzą.
Zasadniczo prowadzą do Ohridu dwie drogi, ale
jedna jest dużo bardziej malownicza. Wybraliśmy tą bardziej malowniczą. I to
była doskonała decyzja. Cała trasa zaczyna się właśnie nad jeziorem Mavrovo, z
którego już mamy ładne widoki na ośnieżone szczyty masywu Korab. Jedziemy sobie
kanionem w górę. Najpierw widok na masywne skały a potem na pobliską dolinę.
Potem mamy piękne jezioro Debar. Próbujemy dostać się do jaskini leżącej w jego
pobliżu, ale okazuje się, że już na dzisiaj zamknęli. Szkoda, bo mogła być
fajna. Ale widoki rekompensują. Ponieważ robi się dość późno decydujemy się zrobić
zakupy w miejscowości Debar a nie jak pierwotnie panowaliśmy w Ohridzie.
Zaopatrujemy się w spożywkę, zakąszanie i browarki. Jedziemy dalej. Co chwile
jednak stajemy zrobić zdjęcia, bo widoki naprawdę wspaniałe. Do samego Ohridu
docieramy o zachodzi słońca.
Trasa do Ohridu. Warto wybrać dłuższą drogę...
Super sprawa, bo coś się jeszcze udaje
sfotografować. Zwiedzanie zostawiamy sobie na jutro a teraz trzeba pomyśleć o
noclegu. Zdecydowaliśmy, że śpimy w samochodzie. Pozostało jednak znaleźć
jakieś dobre miejsce. Trzeba trochę odjechać od miasta w kierunku granicy z
Albanią żeby coś znaleźć. Gdy wyjechaliśmy ze strefy turystyczne zaraz nawinął
się boczny zjazd do lasku. Było to na wzgórzu więc do jeziora było daleko, ale widok
był więc zdecydowaliśmy, że zostajemy. Postanowiliśmy jednak obczaić zejście do
jeziora. Jednak skapitulowaliśmy, bo okazało się, że na końcu drogi prowadzącej
w dół pagórka znajduje się czyjś dom, wszystko ogrodzone. No to się nie wykąpiemy…
Wracamy do auta. Jemy skromną kolację popitą piwem i sokiem brzoskwiniowym. Na
„deser” kończymy kupioną w Kosowie rakije i idziemy spać. Gdy zasypiam zaczyna
padać deszcz.
A wieczorem docieramy do Ohridu
Lało chyba całą noc. Mniej lub bardziej, ale padało cały
czas. Nie za bardzo się wyspałem, ale z auta wylazłem jakoś po ósmej dopiero.
Chwile ogarnięcia i jedzmy zwiedzać ten Ohrid, bo ponoć bardzo warto. Wpadamy
do miasta, pakujemy auto i ruszamy. Oczywiście mapy nie mamy, więc włóczymy się
po uliczkach. Całkiem fajna mieścina. My zaczęliśmy zwiedzanie od wybrzeża,
przeszliśmy kawałek całkiem sympatycznym deptakiem. Po drodze kilka pomników.
Potem weszliśmy w boczne uliczki i tak krążąc trafiliśmy na kościół Świętej
Sofii. Wstęp do środka 100 denarów. Michał poszedł a ja nie, bo ile można tych kościołów/
cerkwi/meczetów oglądać… Potem poszliśmy dalej i trafiliśmy na kolejną cerkiew.
Michał poszedł do środka, ja zostałem. Ileż można… Błądząc po uliczkach trafiliśmy
na główny deptak, którym poszliśmy do samego końca, trafiliśmy na bazar a potem
wróciliśmy tą samą drogą do samochodu. Postanowiliśmy podjechać sobie pod
twierdzę i pod najbardziej „pocztówkową” atrakcję Ohridu, czyli Monastyr
Świętego Klemensa.
Nocleg w samochodzie pod Ohridem
Ohrid to pomniki...
...ładne widoki...
...i wąskie uliczki
Kościół Świętej
Sofii.
Ten monastyr nie jest specjalnie szałowy, ale jego położenie
rekompensuje kiepskie wnętrze. Leży on na samym klifie, blisko jeziora. Widok
niesamowity. Dokoła fajne ruiny. Sporo ciekawych wzorów posadzki zachowało się
w tych ruinach. Pokręciliśmy się chwilę po tym miejscu i ruszyliśmy na
twierdzę. Trochę mi się nie chciało, ale ostatecznie Michał mnie namówił. Do środka
jednak nie miałem ochoty wchodzić, bo dwa dni wcześniej zwiedzałem praktycznie
identyczną warownię w Skopie. Michał twierdził, że było warto, ale on zawsze
tak twierdzi hehe. Koniec tego Ohridu. Trzeba się ruszyć dalej. Plan był taki: jedziemy
powoli w kierunku Skopie, ale tak „żeby było ładnie”.
Monastyr
Świętego Klemensa jest naprawdę fantastycznie położony
Wokoło rozrzucone są ruiny z których zachowały się ciekawe wzory na posadzkach.
Ohrid - Twierdza
Wypatrzyliśmy, więc na
mapie potężne serpentyny biegnące przez Park Narodowy Galičica. Nie może być źle.
Jedziemy. Przed wjazdem na serpentyny trzeba jeszcze uiścić niewielką opłatę za
wstęp do parku i ruszamy pod górę. Widoki piękne, ale niestety pogoda zaczęła
się psuć. Najpierw delikatnie kropiło a potem rozpętała się sroga ulewa. Na
samym szczycie w stronę Albanii nie było nawet, co patrzeć bo była tam tylko
ściana chmur. Szkoda wielka, bo przy ładnej pogodzie widoki musiałyby być
niesamowite. Po drugiej stronie gór zaczyna się zjazd w kierunku jeziora
Prespa.
Park Narodowy Galičica
Tu mała ciekawostka: na tym jeziorze spotykają się granice Albanii,
Macedonii i Grecji. Pogoda dalej kiepska,
ale nie pada, więc idziemy nad jezioro. Na kąpanie jednak za zimno, ale zaszokowała
mnie przejrzystość wody. Takiego czystego jeziora to w życiu nie wiedziałem. Jedziemy
dalej. W kierunku Bitoli. Ale po drodze trafiamy na opuszczony Hotel „Europa”,
który sobie zwiedzamy. Fajny klimat, mocny relikt Jugosłowiański. Wypatrzyliśmy
po drodze jeszcze jeden park narodowy. Nazywa się on Pelister. Pomysł był taki,
żeby w niego wjechać i coś zobaczyć. Michał zlokalizował na mapie jakiś
monastyr we wiosce
Jezioro
Prespa
Opuszczony "Hotel Europa"
Park Narodowy Pelister
Żywy skansen - wioska
Wyśmienity serowy "gulasz" z Bitoli