piątek, 6 maja 2016

Macodonia i Kosowo



Już od dłuższego czasu planowałem swój powrót na Bałkany. Kombinowałem też jak sobie zagospodarować końcówkę kwietnia. Maj, czerwiec i wakacje to bardzo pracowite dla mnie miesiące, więc przed rozpoczęciem sezonu intensywnej pracy po prostu musiałem się jeszcze gdzieś wybrać. Myślałem nawet o tym, żeby namówić Michała na wyjazd na Bałkany samochodem… Na szczęście, niemal jak na życzenie, pojawiły się tanie bilety do Skopie i po prostu musiałem skorzystać z tej okazji. 


 Jezioro Ochrydzkie (Fot. Michał Świder) 
 
Przesiadki były dość skomplikowane, bo w pierwszą stronę zmienialiśmy samolot we Frankfurcie, a podczas powrotu w Oslo. Nie wiązało się to z długim czekaniem, więc nie ma na co narzekać. Skomplikowana była natomiast rezerwacja biletów, bo trzeba było zabukować 4 osobne loty a ryzyko, że coś podrożeje w trakcie kupowania było duże. Wszystko poszło po naszej myśli i za mniej niż 200 zł udało się nabyć wszystkie przeloty. Pozostało jeszcze wymyślić jak dostać się do Katowic. Pyrzowice są kiepskim lotniskiem, bo zewsząd do nich daleko. Dodatkowo godziny przyjazdów Polskiego Busa i Neobusa do Katowic były bardzo nietrafione, więc ostatecznie zdecydowaliśmy się z Michałem pojechać samochodem. Okazało się to dobrą decyzją.
Wyjeżdżaliśmy we wtorek o godzinie 4.30, co było strasznym doświadczeniem. Nie dość, że przed wyjazdem praktycznie nie wychodziłem z pracy, to jeszcze bezpośrednio przed podróżą wróciłem z roboty po 24 i zanim wszystko ogarnąłem zostało mi niecałe 3 godziny snu. Budzik wyrwał mnie brutalnie z łóżka, półprzytomny narobiłem kanapek i już za chwilę Michała „Pandą” ruszamy w kierunku Pyrzowic. Poranek był mglisty, ale jechało się całkiem przyjemnie nie licząc incydentu z coca colą która „wybuchła” mi na kolanach, oblepiła mnie całego i to w sytuacji gdy: „kur…, zawsze biorę drugą parę gaci a tym razem nie wziąłem…” . Ponieważ okazało się, że Michał swoją „Pandą” rozwijał na autostradzie kosmiczne prędkości mieliśmy spory zapas czasu. Żeby nie marnować go na siedzenie na lotnisku przejechaliśmy się jeszcze do pobliskiego Siewierza zobaczyć ruiny zamku. Zasadniczo nie były one złe, ale jakoś nie poleciłbym specjalnej wycieczki do tej mieściny w celu ich zobaczenia. Zamek fajnie był położony, ale niewiele poza tym. W Polsce jest pewnie ze 40 fajniejszych ruin, a może i lepiej. Zagospodarowaliśmy jednak chwilę czasu, więc pomału należało udać się na lotnisko. Samochód postanowiliśmy zostawić na parkingu „Lotniskowiec”, bo wyczytałem w Internecie, że niewiele sobie liczą. Są solidną i uczciwą firmą a z tym w okolicach Pyrzowic ponoć różnie bywa…  Zostawiliśmy auto, właściciel podrzucił nas pod sam terminal i lecimy się ogarniać. Michał poszedł wymienić kasę, ja zacząłem lekkie przepakowanie. Poprzekładałem dobytek tak, żeby plecak wlazł w kratkę pomiarową, dopiłem tą cześć coca coli, która nie wsiąkła w moje spodnie i poszliśmy się ceregielić z odprawą bezpieczeństwa. Niby nic ciekawego, ale tym razem postanowiłem wypróbować pewną nowinkę techniczną. Otóż od pewnego czasu na niektórych lotniskach można używać elektronicznych kart pokładowych. Wszystko przeszło ok, ale ja pewnie długo będę brał „na zapas” fizyczne karty pokładowe wydrukowane w domu, szczególnie po tym, co się okazało w Skopie na lotnisku, ale o tym później. Lot jak lot, bez szału, przespałem pewnie z 90%, twarde lądowanie skutecznie mnie dobudziło. We Frankfurcie wylądowaliśmy jakoś po 14. Pisanie, że faktycznie wylądowaliśmy we Frankfurcie jest jednak głupotą, bo lotnisko Frankfurt Hahn oddalone od Frankfurtu nad Menem o dobre 120 km. Mimo że mieliśmy ponad 7 godzin do kolejnego lotu nie zdecydowaliśmy się na jazdę do centrum, bo jest za daleko. Zdecydowaliśmy jednak, że musimy ruszyć się z lotniska. Priorytetem było niemieckie piwko oraz wurst. W tym celu wyszliśmy z terminala i skierowaliśmy się na zamieszkałe okolice. Plan był taki, żeby poczłapać z laczka do mieściny Büchenbeuren (jakieś 40 minut na piechotę od lotniska), znaleźć jakąś knajpkę, zamówić piwo i jedzenie.  Trasa całkiem przyjemna, nawet po drodze był punkt widokowy z ławeczką. Ale my postanowiliśmy jednak dojść do „miasta”. W centrum okazało się, że miasto wygląda jak wymarłe, nie ma tam ani jednej knajpy, nie trafiliśmy też na sklep… Mino że Büchenbeuren to całkiem fajna mieścina byliśmy bardzo rozczarowani. Gdy przechodziliśmy przez punkt widokowy niedaleko, obok głównej drogi na lotnisko wypatrzyliśmy duży market, do którego postanowiliśmy udać się po zakupy. Piwka w knajpie nie będzie, ale i tak coś wypijemy hehe. Do sklepu nie było daleko, na miejscu solidne zakupy i idziemy „na przełaj” w kierunku punktu widokowego. „Naszej” ławeczki nikt w między czasie nie zajął, więc zasiedliśmy wygodnie i zaczęliśmy się raczyć trunkami. Ja sobie wziąłem same „pszeniczniaki”, bo wiedziałem, co Niemcy maja najlepszego. Michał natomiast zaopatrzył się w piwka jasne. Moje pszeniczne okazały się świetne natomiast browary Michała były takie sobie, ale oczywiście i tak na wysokim poziomie. Widoczek ładny, piwko się leje, konwersacja toczy. Ale w końcu trzeba spadać na lotnisko, bo pora późna i zaczyna się robić przeraźliwie zimno. Na lotnisku trochę ceregieli, bo to Niemcy: oni muszą się czepiać wszystkiego. Czekając na samolot byłem już potężnie zmęczony. Marzyłem o tym żeby załadować się do samolotu i zasnąć. Co zasadniczo się stało. 

 Kilka godzin w Niemczech 
 
Po wylądowaniu w Skopie trzeba było wymyślić, co robić dalej. Było dobrze po 24, mieliśmy jeszcze opcje załapać się na ostatni autobus do miasta, ale stwierdziliśmy, że zanim dojedziemy, znajdziemy hostel i się ogarniemy to nie wiadomo, która będzie godzina. Postanowiliśmy, więc walnąć się spać na lotnisku. Miejsca jest do spania sporo, ławki całkiem wygodne, ale my zabunkrowaliśmy się pod oknami w sali przylotów. Miejsce do tyle dobre, że dało radę się porządnie wyciągnąć i jeszcze można się było napić Jagermeistera kupionego na bezcłówce w Niemczech. Spało mi się dobrze, choć budziłem się kilka razy. Ostatecznie wydostałem się z barłogu jakoś po ósmej rano. „Długo dali pospać” stwierdziłem. 


 Dobra lokalizacja to podstawa elegancko przespanej nocy

Zebrałem manele, skorzystałem z kibla i idziemy na autobus. Z lotniska jeździ do centrum jedna firma i nazywa się ona Vardar Express. Autobusy nie jeżdżą może jakoś bardzo często, ale mniej więcej zazębiają się one z przylotami i odlotami, więc można spokojnie dobrać coś do swoich potrzeb. Koszt transportu do centrum to 175 denarów, czyli mniej więcej 13 zł. Przelicznik ichniejszej waluty jest taki, że 100 denarów to niecałe 7 zł- mniej więcej.  Pierwszy raz na lotnisku spotkałem się też z cennikiem taksówek. Mamy tablicę, na której wypisane jest w euro, jaki koszt, za jaką trasę. Fajna sprawa, bo nikt nas nie orżnie, choć z drugiej strony nie ma jak negocjować ceny. 

 Lotniskowy cennik taksówek



Autobusem pojechaliśmy na dworzec kolejowy i autobusowy. Bus ten zatrzymuje się w trzech punktach w stolicy Macedonii. Na pewno na dworcu i pod hotelem Holiday Inn w samym centrum . Ponoć jest jeszcze jakiś przystanek, ale sadząc po tym jak kierowca „miał wyjebane” to radzę jednak wsiadać na dworcu. Mamy wtedy pewność, że w ogóle pojedziemy. Do stolicy docieramy po jakiś 40 minutach od wyjazdu z lotniska. Liczyłem, że na dworcu dorwę jakąś mapę w informacji turystycznej. Niestety. „Informacja” zamknięta, map nigdzie nie ma. Musieliśmy radzić sobie z marną mapą wydrukowaną z Internetu, ale jakoś udało się dotrzeć do hostelu. Hi Skopie Hostel położony jest u stup wzgórza Vodno z krzyżem milenijnym. Niedaleko od dworca, niedaleko od centrum, więc super. Muszę na samym początku pochwalić ten hostel. Chyba w takim fajnym miejscu nigdy nie spałem. Hostel mieści się w domu z ogródkiem. W tym ogródku altanka, stoły krzesła i hamaki. W środku jak to w hostelu. Fajnie urządzone pokoje, śniadanie w cenie… Właściciel i jego ekipa naprawdę super. Ale o tym może na bieżąco. Należało się umyć, przebrać i ruszać na miasto. 


 Hi Skopie Hostel - Polecam! 
 
Bardzo byłem ciekawy stolicy Macedonii. Generalnie byłem ciekawy całej Macedonii, ale od czegoś trzeba zacząć. Zapakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy do jednego plecaka i ruszamy. Z hostelu jest może 20 minut do głównego deptaka stolicy Macedonii. Nie idzie się w linii prostej, ale mapa którą otrzymaliśmy w hostelu (również wydruk z Internetu, dziwne że innych nie mają…) była całkiem ok, więc sprawnie dolataliśmy do Bulwaru Makedonija. Pogoda była piękna, pić się chciało, więc weszliśmy do pierwszej z brzegu knajpy, która okazała się restauracją meksykańską. Może nie za bardzo klimatyczne miejsce, ale mają piwo Skopsko z „kija”, więc nie ma się co zastanawiać. Miało być: „Jedno i spadamy”, ale okazało się, że były dwa i coś na ząb po meksykańsku. Dopiero koło 14 ruszyliśmy dalej. Pierwszą atrakcją, na którą wpadliśmy był Dom Matki Teresy. Zawsze myślałem, że ona jest „z Kalkuty” a tu taka informacja. Otóż ta pani urodziła się właśnie w Skopie. Teraz przestało mnie dziwić, dlaczego nawet autostrada nosi jej imię. Zasadniczo nie opuszcza mnie wrażenie, że w Macedonii sporo rzeczy poświęconych jest pamięci właśnie Matki Teresy albo Aleksandra Wielkiego (Aleksandra III Macedońskiego). To chyba są dwie najbardziej znane osoby związane z Macedonią, choć co ciekawe prawa do wyłącznego wielbienia Aleksandra Macedońskiego zgłaszają też Grecy, dlatego żeby ich nie wkurzać pomnik znajdujący się w samym centrum Skopie przedstawiający… Zagadka??? Aleksandra Macedońskiego na koniu oficjalnie nazywa się „Wojownik na koniu”. Na Bałkanach wszystko musi być skomplikowane. 


 Dom Matki Teresy 

 Pomnik Aleksandra Macedońskiego na lotnisku jego imienia 
 
No i właśnie do tego „Wojownika na koniu” dochodzimy sobie głównym deptakiem. Centralny plac jest naprawdę spory. Oczywiście miejsce centralne zajmuje pomnik. Imponujących rozmiarów! Jest to w zasadzie fontanna otoczona dodatkowo pomnikami lwów. Zastanawiało mnie, dlaczego jest to miejsce tak pomazane sprejami. Biedne lwy nawet oczy i genitalia miały przemalowane na czerwono. Potem się jednak dowiedziałem, o co się rozchodzi z tymi „malowidłami”. Na placu jest też kilka innych mniej lub bardziej niezidentyfikowanych pomników i fontanna dokładnie taka sama jak w Rzeszowie (ta, co gra, śpiewa i tańczy). Najpierw chciało mi się obczajać wszystkie pomniki, ale potem okazało się, że stolica Macedonii mnie w tej kwestii pokonała. Przysięgam: nigdy w życiu nie byłem w mieście, które by miało aż taką ilość pomników. Miejscami miałem wrażenie, że absolutnie każdy aktor, muzyk, architekt, geograf, piekarz burków i właściciel winnicy ma w stolicy Macedonii swój pomnik. Niesamowite. Szczególnie rzuca się to w oczy w okolicy muzeum archeologicznego i prowadzącego doń mostu. Dosłownie jest na nim, co dwa metry jakaś rzeźba. A i sąsiedni most to samo… i sąsiedni też. Dokładnie są to: Most Cywilizacji i Most Sztuki. Niewiarygodnie. Jedyny most bez rzeźb to słynny Kamienny Most będący wizytówką miasta. Nie jest to budowla jakoś bardzo imponująca, ale prezentuje się powiedzmy „spoko”. Tak sobie krążyliśmy chwilę po tych mostach, ja sobie fociłem, co ciekawsze (moim zdaniem) rzeźby. I tak „zygzakiem” doszliśmy jeszcze do mostu Filipa II Macedońskiego, który też zdobiony jest całkiem ciekawie. Szkoda, że ogólny widok okolicy zepsuły jest przez okropnie rozkopaną rzekę Wardar. Generalnie wygląda to tak jakby wymieniali nabrzeże. Ale nie do końca. Na rzece porobione są jakieś wyspy, na których stawiane są statki – knajpy. Jeden jest gotowy a drugi w budowie. Będę szczery: okropnie to wygląda. A i zapominałbym o „doniczkach” z drzewami na środku rzeki… Gust pana, co to wszystko zaprojektował stanowi dla mnie niezmierne fascynującą zagadkę. Ale nic. Idziemy dalej. 


 "Wojownik na koniu"

  "Wojownik na koniu" i fontanna

Centralny plac Skopie 

Kamienny Most

Muzeum Archeologiczne i prowadzący do niego Most Cywilizacji 

Dziwne rzeczy na rzece Wardar...

Most  Filipa II Macedońskieg


Uparliśmy się, że chcemy zobaczyć łuk triumfalny, więc poszliśmy do Parku Wojowniczki. Nie wiem skąd ta nazwa, bo nigdzie nie trafiłem na informacje, ale w parku znajduje się pewnie z 20 kolejnych pomników… I zaraz obok łuk triumfalny. Też wymazany farbą, jakby ktoś go szykował na paradę Macedończyków kochających nieco inaczej niż przewidują ogólnie przyjęte normy społeczne. Łuk taki sobie, ale zobaczyć trzeba, bo w Skopie o spektakularne zabytki i atrakcje dość ciężko. Oceniwszy atrakcyjność turystyczną łuku na „może być” stwierdziliśmy, że już grubo ponad godzinę nie piliśmy piwa.


 Łuk Triumfalny...

... ze śladami "bombardowania" farbą.








 Rzeźby w Parku Wojowniczki



Poszliśmy, więc do wypatrzonej wcześniej knajpy nad brzegiem rzeki Wardar, zamówiliśmy pizze i po ciemnym Skopskim. Pizza taka sobie, ale niezła. Co ciekawe w Macedonii nie podaje się przekątnej pizzy, ale jej wagę. Małej nawet nie ma, co zamawiać, bo jest naprawdę mała. A duża całkiem ok. Ja się najadłem a Michał swoim zwyczajem zamówił sobie kolejny obiad. A teraz, co do piwa. Ogólnie wspomnieć trzeba, ale nie ma za bardzo, o czym pisać. W Macedonii dominują dwie lokalne marki Skopsko i Złoty Dab. Oba są paskudne a Złoty Dab szczególnie, bo nie dość, że smakuje jak rozwidniony harnaś to jeszcze śmierdzi okropnie. Nie radzę przelewać do kufla. Wersja ciemna piwa Skopsko też woła o pomstę do jakiegoś piwnego bożka, bo w smaku, delikatnie rzecz ujmując: nie rozpieszcza. Oprócz tych wynalazków dostępne są jeszcze standardowe ogólnoświatowe, mega przereklamowane szczyny w postaci piw zaczynających się na literę „H”, „T” oraz „C”. Natomiast browarnictwo innych zakątków Bałkanów reprezentowane jest przez Słoweńskie Laszko i Jelenia z Serbii. Jak gdzieś zobaczycie, to sięgajcie po Jelenia, bo jest to najbardziej przyzwoity trunek z wyżej wymienionych. Posileni idziemy zwiedzać dalej. Przekraczamy rzekę Mostem Sztuki i idziemy pod operę. Budynek należy raczej do „ładnych inaczej”, ale ja lubię taka toporną architekturę. Dodatkowo podoba mi się, że przed operą jest ładny plac (imienia Matki Teresy, jakże by inaczej…) na którym z głośników leci jakaś muzyka poważna. Ze mnie taki meloman jak z prezesa Jarosława kosmonauta, ale podobało mi się bardzo. Chwilę posłuchałem i poszliśmy dalej. Czekała nas teraz ta bardziej orientalna cześć Skopie. Ale najpierw mamy jeszcze plac Filipa II z mnóstwem pomników. Wypatrzyłem monument przedstawiający Cyryla i Metodego. Nie wyobrażam sobie też, żeby na tym wielkim, centralnym cokole – fontannie prężył się kto inny niż właśnie ów patron placu, czyli Filip II. Poza tym jest tam jeszcze mnóstwo innych pomników. My idziemy dalej na północ, zwiedzać sobie coś innego. 


 Opera 

 Pomnik Filipa II 


Generalnie ta dzielnica bardzo kojarzy mi się z tureckimi klimatami. Wąskie uliczki, sklepy z pierdołami, meczety. No dosłownie jak w Stambule tylko w mikroskali. Takie miejsca bardzo lubię. Lubię sobie łazić bez celu, robić zdjęcia w zasadzie nie wiedząc nawet co foce. Bez przewodnika, bez mapy. Tak jest najlepiej. Polecam. Warto jednak obrać azymut na meczet Mustafa Pasha's oraz znajdującą się zaraz obok twierdzę Kale. Meczet jak meczet, można sobie zobaczyć od środka, mi się nie chciało, wolałem jeść cukierki na ławce przed. Do twierdzy jednak poszedłem, bo liczyłem na fajne widoki. Wejście na teren twierdzy za darmoszkę, więc super. Trochę przekopane jest to miejsce, chyba jakieś remonty robią, ale warto wejść. Bardzo ładny widok na miasto, choć sama budowla nie robi jakiegoś wielkiego wrażenia. Polecam przejść sobie trasą po murach. Można wejść sobie do wieży i odpocząć chwilę na kamiennych schodach. Trochę zdjęć, trochę widoków i pomału trzeba spadać. Zaczęło się robić naprawdę zimno a ja miałem na sobie tylko cienką bluzę, zaskoczył mnie taki ziąb w nocy. Ale po drodze trafiamy jeszcze na knajpkę „Stary Browar Temow” (chyba tak się to nazywało). Browar ten robi swoje własne piwo. Nie miałem już smaków na kolejne, mimo tego, że spodziewałem się czegoś lepszego niż Skopsko, to jakoś nie miałem ochoty męczyć się z następnym wynalazkiem. Michał jednak zamówił zestaw degustacyjny składający się z piwa jasnego niefiltrowanego, ciemnego i jakiej apy. Wymienię ich smak w odpowiedniej kolejności: szajs, nie polecam i może być. To tyle w temacie. Postanowiłem już więcej nie degustować Macedońskich browarów, choć nie zaprzeczę: jeszcze kilka wypiłem. Po wpiciu piwek stwierdziliśmy, że pora na powrót do hostelu. Byłem mega zmęczony i stwierdziłem, że muszę dziś trochę nadrobić spania, bo jutro będzie źle… 








 

 Bazarowa dzielnica (ostatnią fotę robił Pan Michał).



Przeszliśmy, więc po raz kolejny przez plac Filipa II, a potem przez kamienny most pod pomnik „Wojownika”. Po drodze coraz więcej policji i to takiej w strojach do rozpędzania rozrób. Myślę: „Ja pierd… znowu przyjeżdżam do jakiegoś kraju a tam rewolucja”. Faktycznie przez plac przewala się tabun ludzi z flagami i transparentami. Cholera jednak wie, o co chodzi. Mijamy, więc tłum i idziemy deptakiem dalej w kierunku hostelu. Plan jest jednak taki, że pasuje coś kupić do jedzenia i „pod dobry sen”. Ładujemy się, więc do sklepu, kupujemy serek, pieczywo, jakieś smakołyki do piwa i idziemy po browary i wódeczkę. W sklepie mamy stoisko z alkoholem, ale wejście do niego jakoś dziwnie zastawione. Nie wiedziałem o co chodzi, ale piweczko postanowiłem zakupić. Jakiś koleś jednak nas namierza wzorkiem, podchodzi i coś tłumaczy, że nie możemy kupić alkoholu. Nie wiem, o co chodzi. Może takie zasady w sklepie. Bierzemy, więc mniej imprezową część zakupów i idziemy do kolejnego sklepu, który mamy zaraz koło hostelu. Tam ta sama sytuacja z tym, że wisi też kartka, która mówi że zgodnie z jakaś tam ustawą obowiązuje zakaz sprzedaży alkoholu od 19 do 6 rano… Taka historia. Nic na trzeźwo i tak zasnę, bo padam na twarz. W hostelu prysznic, jakaś skromna kolacja i idę spać. Michał jeszcze odejmuje dyskusje z rezydentami hostelu, ale mi się już nie chce. Muszę się wyspać. Jutro Kosowo!! 



 Twierdza Kale...





 ... i widoki jakie można z niej zobaczyć.

 Muzeum Archeologiczne nocą


 Macedończycy obalają władzę. 

 
Nie udało się niestety wstać bladym świtem co było do przewidzenia. Zwlekliśmy się z łóżek jakoś po 8 rano, zjedliśmy burka na śniadanie i pomaszerowaliśmy na dworzec autobusowy. Dzień wcześniej zrobiliśmy małe rozerznie, co do busów. Do Prisztiny z głównego dworca w Skopie mamy transport praktycznie, co godzinę. Chcieliśmy zdążyć na autobus, który odjedz parę minut po 9 rano, ale dotarliśmy dopiero na autobus odjeżdżający o 10.10. Cena za bilet to 350 denarów, czyli niewiele ponad 20 zł. Wbijamy do busa, razem z nami jedzie jeszcze kila osób w tym dwóch turystów z USA. Kierowca busa każe wypełnić specjalny formularz, w którym podajemy imię, nazwisko i numer paszportu. Do czegoś tam jest to potrzebne na granicy. Podczas wyjazdu ze stolicy Macedonii widoki naprawdę ładne. Po 40 minutach od startu jesteśmy na granicy. Ponoć nie ma tu wielkich kolejek, ale i tak chwilę schodzi. Po stronie macedońskiej moment. Znowu nie dostałem pieczątki do paszportu i nie wiem, o co chodzi. Na lotnisku też nie dostałem… Szkoda, ale ponoć jakiś czas temu Macedończycy pozazdrościli Unii i postanowili uruchomić przekraczanie granicy „na dowód”. Paszport radzę jednak do Macedonii zabierać, bo w sumie nigdy nie wiadomo czy się coś komuś nie odwidzi. Jedziemy jednak dalej, teraz kosowski punkt kontrolny. Tu najpierw ciekawa sprawa: Kosowo nie ma jeszcze straży granicznej, celników i tak dalej, więc ich obowiązki pełnią policjanci. Oficer wlazł do busa, pozabierał paszporty. Potem oddał je kierowcy. Ciekaw byłem czy tu przybijają pieczątki.  Szukam i znajduje. Jest: pieczątka z Kosowa! Ogólnie nie wiem czy na tej granicy zeszło nam z 15 minut. Po jej przekroczeniu zatrzymaliśmy się żeby zabrać jeszcze trochę ludzi ,więc z wygodnego miejsca pojedynczego przesiadłem się do Michała, bo chcieliśmy kontynuować degustacje Macedońskich trunków. Na drogę kupiliśmy w przydworcowym sklepie po setce macedońskiej brandy oraz Mastiki. Zadziewające: brandy nawet spoko. Dość delikatna w smaku, wchodziła bardzo przyjemnie mimo wczesnych godzin przedpołudniowych. Natomiast ta Mastika to koszmar. Mastika = Ouzo. Ouzo = syf. Autentycznie nie mam pojęcia jak ten napój może komuś smakować. Toż to jest paskudne. Całe szczęście, że było tego tylko 100 ml. Nie zliczę jednak iloma kabanosami to zagryzłem (swoją drogą połączenie też dość ekstrawaganckie: anyż i suszona świnia hehe). Mimo niewielkiej ilość alkoholu humory nam dopisywały. Ja sobie patrzyłem przez okno i chłonąłem „widoki”. Generalnie wiele tych widoków nie było. Do granicy prowadzi droga międzynarodowa, która wygląda jak trasa między Czarną a Dąbrówkami. No taka ścieżka prawie. Cisną nią oczywiście tiry, autobus, traktory, konie i krowy. Zamieszanie spore szczególnie w okolicach skupisk ludzkich, bo droga oczywiście musi prowadzić przez środek wioski. Ciekawostką z trasy mogą być specjalne znaki drogowe dla czołgów. Nie za bardzo wiem o co w nich chodzi, ale foto zamieszczam. Ciekawa ciekawostka hehe. Jechaliśmy pewnie z godzinę. Może trochę więcej przez korki. I w końcu jest. Mityczna Prisztina! Czego się po tym mieście spodziewałem: niczego spektakularnego, ale wiedziałem, że będzie ciekawie. 





 Widoki z trasy do Prisztiny




Wysiadamy na dworcu i najpierw idziemy obczaić ostatni tego dnia autobus do Skopie. Tu jest sytuacja analogiczna jak w stolicy Macedonii: busa macie mniej więcej co godzinę, a ostatni odjeżdża o 19. Jest jeszcze ponoć jakiś późniejszy, ale to międzynarodowe połączenie zdaje się z Albanią, więc cena odpowiednio większa. Ten o 19 wygląda ok. Idziemy zwiedzać. Ale w zasadzie nie mamy pojęcia, w jakim kierunku mamy iść. Na dworcu zero jakichkolwiek informacji. Pytamy dwóch osób, jedna coś duka po angielsku. Pokazuje palcem i mówi: „dat łej”. To idziemy. Okazało się, że poszliśmy trochę, naokoło ale dzięki temu mijamy Hotel Viktoria ze statuą wolności na dachu. Następnie wbijamy na Bulevardi Deshmoret E Kombit i drepczemy w kierunku ścisłego centrum miasta. Po drodze mijamy sklepy, bloki. Z ciekawszych tematów to mamy po drodze Katedrę Matki Teresy oraz pomnik Zahira Pajaziti głównodowodzącego kosowską armią wyzwoleńczą. Szału nie ma, ale jest zajebiście, bo jesteśmy w Kosowie. Idąc dalej prosto mijamy Grand Hotel Prisztina. W tym miejscu deptak nieco się poszerza a jego koniec znajduje się przy budynku Rządu Kosowa i pomniku Gjergja Kastrioti Skënderbeu. Budynek do dupy, ale przed wejściem toczy się jakiś protest a na płocie znajdują się zdjęcia ludzi pomordowanych przez Serbów… Ciekawe klimaty. W tym miejscu postanowiliśmy, że należy również poznawać Kosowo innymi zmysłami. W tym i smakiem. Ulaliśmy się, więc do najbliższego lokalu na browarka. Piwerko miejscowe nazywa się Peja a jego nazwa pochodzi od mieściny Peje, w której się go produkuje a nie od jednego polskiego artysty, co reprezentuje biedę- głównie intelektualną. Zasiedliśmy pod parasolką, zamówiliśmy piwo, spróbowałem, starczy. Napój bez smaku, ale piliśmy piwo z Kosowa! W Kosowie! Jest szał hehe. Posiedzieliśmy chwile, ruszać się nie chciało, bo miło było obserwować, co się dzieje na ulicy. Dziewczęta w Prisztinie jednak zwracają na siebie uwagę, więc czas mijał szybko. W końcu postanowiliśmy ruszać. 


 Katedra Matki Teresy 

 Pomnik Zahira Pajaziti

 Grand Hotel Prisztina 
 
 Budynek rządy z pomnikiem Gjergja Kastrioti Skënderbeu na pierwszym planie 
 
 Pamiątka po wojnie z Serbami 

Delicji nie można się spodziewać... (Fot. Michał Świder)
 
Poszliśmy jeszcze pod meczet Xhamia e Çarshisë a następnie obraliśmy azymut na futurystyczny budynek biblioteki. Top 3 największych atrakcji turystycznych Prisztiny. Po drodze jeszcze parę pomników i tablic pamiątkowych z miejscowymi gierojami i już z moment wchodzimy do parku z biblioteką. Ale moją uwagę przykuło coś innego. Zaraz obok stoi potężny budynek opuszczonej Katedry Chrystusa Zbawiciela. Wygląda on tak jakby ktoś go zaczął i nie skończył. Patrzę przez kratę a wewnątrz spacerują jacyś ludzie. Szukamy, więc z Michałem wejścia i nie możemy znaleźć. Okazuje się, że do środka można wejść przez przednią kratę, w której brakuje jednego elementu. Akurat żeby się przecisnąć. Włazimy więc do środka, klimat mocny, foty takie sobie… Szkoda…  Wychodzimy i idziemy dalej fotografować, tym razem bibliotekę. Budynek nie podobny do niczego, choć moje skojarzenia biegły w stronę jakiejś stacji na Księżycu czy Marsie. Fajna sprawa. Lubię takie „potworki” architektury. Przed budynkiem jeszcze atrakcja w postaci ciekawego zestawu flag. Po kolei od lewej my: nie wiem, flaga NATO (kochają), flaga Unii (kochają bardzo), USA (uważają że to dzięki nim mają niepodległość), Albanii (większość mieszkańców Kosowa to Albańczycy)i oczywiście flaga Kosowa. Na Bałkanach wszystko jest skomplikowane… 




 Z ulic Prisztiny 




Niedokończona Katedry Chrystusa Zbawiciela




 Przedziwny budynek biblioteki

Lecimy jednak dalej, bo zostały nam jeszcze dwie atrakcje w tym mieście. Jedną widzimy już z daleka. Nazwałem ją „harmonią”, ale do harmonii nie jest podobna, więc nie wiem, czemu tak zrobiłem. Ten dziwaczny budynek mieści się przy placu Merlin Olbrajt (jak oni kochają te Stany!). Zaraz obok szkoły amerykańskiej. Ta harmonia to w rzeczywistości hala sportowa, do której weszliśmy, bo odbywały się w niej akurat jakieś targi. A i jeszcze bym zapomniał o rzeczy bardzo ważnej: przed budynkiem znajduje się wielkich rozmiarów napis 3D „New Born”, przy którym to z zapałem i entuzjazmem robiliśmy sobie zdjęcia. Odliczanie atrakcji Prisztiny prawie dobiegło końca, pozostała jednak jeszcze jedna „wisienka na torcie”. Pomnik Billa Clintona znajdujący się przy bulwarze jego imienia. Postanowiłem zasięgnąć języka, bo mapy nie mieliśmy, ale nikt nie gadał po angielsku. Otrzymałem jedynie ogólny kierunek pokazany palcem. Nic, musi wystarczyć. Idziemy. W brzuchu jednak pusto i trzeba coś zjeść. Wpadliśmy do knajpy z grillowanymi smakołykami i zamówiliśmy po coli, szaszłyk w bule i hamburger. Ceny naprawdę niskie. Za burgera o rozmiarach naprawdę słusznych płacimy 2 euro. A zapomniałem: walutą Kosowa jest euro. Śmieszne. W każdym razie za jakieś 2,5 euro napiliśmy się i najedliśmy sporo. Przynajmniej ja. Knajpa miała Internet, więc udało się zlokalizować na mapie naszą ostatnią atrakcję oraz dworzec autobusowy, do którego ostatecznie zmierzaliśmy. Z knajpy idziemy wąską uliczką, która doprowadza nas do Bulwaru Billa Klintona (tak: Klintona nie Clintona) a przemieszczając się nią w końcu trafiamy na pomnik tego prezydenta. Generalnie uważa się, że ten pan był jednym z gorszych prezydentów USA a tu go kochają. Powszechnie uważa się, że to właśnie Clinton zabiegał o utworzenie państwa Kosowo. Koło pomnika jest nawet cytat z jego wypowiedzą na ten temat. Georga W. Busha też kochają, bo w Prisztinie mają ulice jego imienia. Krzyżuje się ona z ulicą Billa Klintona… Okropne dziwactwa… Ale dość już tej polityki. Zasadniczo nasze zwiedzanie zakończyło się i oficjalnie stwierdziliśmy, że w Prisztinie nie ma nic więcej do zobaczenia. 





 Hala sportowa i dziwne rzeczy w jej okolicy







 Pomnik Billa Clintona

Idziemy, więc do sklepu nabyć jakieś napoje wyskokowe. Zaczęło robić się dość późno i stało się dla nas jasne, że w Skopie będziemy długo po godzinie, do której dopuszczalna jest sprzedaż alkoholu, więc zapasy postanowiliśmy zrobić Kosowie. Wybór dość skromny, ale kilka rodzajów rakiji jest na półce. Niestety na większości nie ma cen, więc bierzemy jedną licząc na to, że przecież „jakoś strasznie drogo nie może być”. Może jednak być, bo za pół litra jabłkowej rakiji pani naliczyła nam 30 euro. Zwróciłem, więc flaszkę i kupiłem litra za 8 euro. Miałem nadzieję, że mnie ta wódka nie zabije hehe. Po zakupach pomaszerowaliśmy na dworzec autobusowy, który okazał się być bliżej niż zakładaliśmy (tak to się chodzi bez mapy) i na miejscu byliśmy jakoś przed 18. Załapaliśmy się, więc na wcześniejszy autobus. Bilet kosztuje 5,5 euro czyli bardzo podobnie jak w Skopie. Sama jazda mija spokojnie, choć zaczynamy degustować wódeczkę. Mocna okropnie ta rakija, paliła po przewodzie aż miło, ale dobrze zabijało się jej smak za pomocą kabanosów. Na granicy też luz. Ale ciekawa sprawa: nie dostałem pieczątki wyjazdowej. Szukałem długo, ale nie znalazłem. Nie wiem o co chodzi, ale fakt jest taki: pieczątka z Kosowa jest jedyną bez pary w moim paszporcie… W Skopie jesteśmy jakoś przed 21. Lecimy do hostelu znajomą już trasą robiąc sobie przerwę na baniaczka na znanych już nam schodach. Wbijamy do hostelu, szybki prysznic i plan jest taki żeby nieco poważniej po degustować rakiję. Mamy jeszcze sporo kabanosów z polski, 2 litry coli oraz kompana w postaci hostelowego psa. Impreza pełną gębą hehe. Flaszka jednak nie została, staropolskim zwyczajem, opróżniona do dna, bo na następny dzień trzeba być trzeźwym.


 Wieczorna degustacja kosowskiej rakiji (Fot. Michał Świder)

 
Budzimy się koło 9. Kaca zero! Niesamowita ta wódka. Nawet mnie nie suszy. O 10 jesteśmy umówieni z typem od samochodu, więc szybki prysznic, burek śniadaniowy i już jesteśmy gotowi do wymarszu. Plan żeby wynająć auto na dwa dni powstał już w Polsce. Mieliśmy w planach szukać czegoś w centrum, ale okazało się, że koleś w hostelu ma kumpla co wynajmuje auta za przyzwoitą cenę. Nie jest wymagana żadna karta kredytowa, więc dla nas to wielki plus. Cena za dzień przystępna a kaucja to tylko 200 euro (i tak nam obniżył na 100). Wpada typek, podpisujemy umowę, płacimy hajs i już za moment gnamy przez Skopie nie najnowszym fiatem Punto. Kierowcą jest oczywiście Michał. Na początku jest lekko zestresowany sytuacją, ale z minuty na minutę radzi sobie coraz lepiej. Tankujemy paliwo i wbijamy na autostradę do Tetowa. Koszt: 50 euro centów x 2. Do Tetowa jest niecałe 50 km, więc za moment jesteśmy na miejscu.




 Malownicza trasa do Tetowa
 
W zasadzie nie mieliśmy planu zwiedzać tego miasta, ale jakoś tak się wydarzyło, że znaleźliśmy się w samym jego centrum. Próbując się wydostać na trasę zobaczyliśmy naprawdę ładnie zdobiony meczet i zdecydowaliśmy, że jednak trzeba go zobaczyć. Auto zostało zaparkowane w bocznej uliczce a my wyszliśmy z aparatami obejrzeć ten meczet. Jego nazwa to Xhamia E Larme i z zewnątrz wygląda naprawdę ładnie. Do środka nie wchodziłem, bo musiałbym się wracać przebrać spodnie na długie. I to tyle atrakcji w Tetowie. Jedziemy dalej. Chcieliśmy uniknąć autostrady, ale się niestety nie udało. Miałem ochotę pojechać jakimiś większymi zadupiami, ale to drogą szybkiego ruchu dotarliśmy do Gostivaru a potem już wolniej do Mavrova. 




Meczet Xhamia E Larme w Tetowie

O Mavrovie to przeczytałem dosłownie dzień wcześniej. Mieścina ta leży nad jeziorem o tej samej nazwie. Jest to jezioro sztuczne, powstałe po wybudowaniu tamy. Głowna atrakcja tego miasta to zatopiony kościół. Zatopiony w zasadzie do połowy, a ponoć w okresach niższego poziomu wody można do niego dotrzeć suchą stopą. Fajne miejsce, bardzo mi się podobało. Naprawdę malownicze jezioro. Tutaj też wpadliśmy na pomysł, że pasowałoby coś zjeść. Zaraz koło zatopionego kościoła jest mała knajpka. Na początku nie wiedziałem, co zamówić. Wypatrzyłem grillowany ser i zamówiłem do tego frytki oraz piwo Jeleń. Co ciekawe: grillowany ser okazał się kozim serem. Myślałem, że to będzie ser żółty. W sumie pierwszy raz jadłem coś takiego. Naprawę dobra rzecz. Frytki też były nietypowe. Na Bałkanach w większości przypadków podaje się frytki posypane bryndzą. Zajebista sprawa. Takie frytki są naprawdę pyszne. Można też się nimi srogo najeść. Tak też się  stało. Najedzeni ruszmy w dalszą drogę. Kolejny punkt programu to Ohrid. 





 Na trasie do Mavrova 




Zatopiony kościół

 Ciekawy pomnik górnika 
 
Jezioro Mavrovo

 To dopiero serowa uczta! Grilowany kozi ser i frytki z bryndzą.
 
Zasadniczo prowadzą do Ohridu  dwie drogi, ale jedna jest dużo bardziej malownicza. Wybraliśmy tą bardziej malowniczą. I to była doskonała decyzja. Cała trasa zaczyna się właśnie nad jeziorem Mavrovo, z którego już mamy ładne widoki na ośnieżone szczyty masywu Korab. Jedziemy sobie kanionem w górę. Najpierw widok na masywne skały a potem na pobliską dolinę. Potem mamy piękne jezioro Debar. Próbujemy dostać się do jaskini leżącej w jego pobliżu, ale okazuje się, że już na dzisiaj zamknęli. Szkoda, bo mogła być fajna. Ale widoki rekompensują. Ponieważ robi się dość późno decydujemy się zrobić zakupy w miejscowości Debar a nie jak pierwotnie panowaliśmy w Ohridzie. Zaopatrujemy się w spożywkę, zakąszanie i browarki. Jedziemy dalej. Co chwile jednak stajemy zrobić zdjęcia, bo widoki naprawdę wspaniałe. Do samego Ohridu docieramy o zachodzi słońca. 






 Trasa do Ohridu. Warto wybrać dłuższą drogę...

 
Super sprawa, bo coś się jeszcze udaje sfotografować. Zwiedzanie zostawiamy sobie na jutro a teraz trzeba pomyśleć o noclegu. Zdecydowaliśmy, że śpimy w samochodzie. Pozostało jednak znaleźć jakieś dobre miejsce. Trzeba trochę odjechać od miasta w kierunku granicy z Albanią żeby coś znaleźć. Gdy wyjechaliśmy ze strefy turystyczne zaraz nawinął się boczny zjazd do lasku. Było to na wzgórzu więc do jeziora było daleko, ale widok był więc zdecydowaliśmy, że zostajemy. Postanowiliśmy jednak obczaić zejście do jeziora. Jednak skapitulowaliśmy, bo okazało się, że na końcu drogi prowadzącej w dół pagórka znajduje się czyjś dom, wszystko ogrodzone. No to się nie wykąpiemy… Wracamy do auta. Jemy skromną kolację popitą piwem i sokiem brzoskwiniowym. Na „deser” kończymy kupioną w Kosowie rakije i idziemy spać. Gdy zasypiam zaczyna padać deszcz.



 A wieczorem docieramy do Ohridu 
 
Lało chyba całą noc. Mniej lub bardziej, ale padało cały czas. Nie za bardzo się wyspałem, ale z auta wylazłem jakoś po ósmej dopiero. Chwile ogarnięcia i jedzmy zwiedzać ten Ohrid, bo ponoć bardzo warto. Wpadamy do miasta, pakujemy auto i ruszamy. Oczywiście mapy nie mamy, więc włóczymy się po uliczkach. Całkiem fajna mieścina. My zaczęliśmy zwiedzanie od wybrzeża, przeszliśmy kawałek całkiem sympatycznym deptakiem. Po drodze kilka pomników. Potem weszliśmy w boczne uliczki i tak krążąc trafiliśmy na kościół Świętej Sofii. Wstęp do środka 100 denarów. Michał poszedł a ja nie, bo ile można tych kościołów/ cerkwi/meczetów oglądać… Potem poszliśmy dalej i trafiliśmy na kolejną cerkiew. Michał poszedł do środka, ja zostałem. Ileż można… Błądząc po uliczkach trafiliśmy na główny deptak, którym poszliśmy do samego końca, trafiliśmy na bazar a potem wróciliśmy tą samą drogą do samochodu. Postanowiliśmy podjechać sobie pod twierdzę i pod najbardziej „pocztówkową” atrakcję Ohridu, czyli Monastyr Świętego Klemensa.


 Nocleg w samochodzie pod Ohridem



 Ohrid to pomniki...
 
 ...ładne widoki...


...i wąskie uliczki


 Kościół Świętej Sofii. 


Ten monastyr nie jest specjalnie szałowy, ale jego położenie rekompensuje kiepskie wnętrze. Leży on na samym klifie, blisko jeziora. Widok niesamowity. Dokoła fajne ruiny. Sporo ciekawych wzorów posadzki zachowało się w tych ruinach. Pokręciliśmy się chwilę po tym miejscu i ruszyliśmy na twierdzę. Trochę mi się nie chciało, ale ostatecznie Michał mnie namówił. Do środka jednak nie miałem ochoty wchodzić, bo dwa dni wcześniej zwiedzałem praktycznie identyczną warownię w Skopie. Michał twierdził, że było warto, ale on zawsze tak twierdzi hehe. Koniec tego Ohridu. Trzeba się ruszyć dalej. Plan był taki: jedziemy powoli w kierunku Skopie, ale tak „żeby było ładnie”. 




 Monastyr  Świętego Klemensa jest naprawdę fantastycznie położony 



 Wokoło rozrzucone są ruiny z których zachowały się ciekawe wzory na posadzkach. 

 Ohrid - Twierdza
 
Wypatrzyliśmy, więc na mapie potężne serpentyny biegnące przez Park Narodowy Galičica. Nie może być źle. Jedziemy. Przed wjazdem na serpentyny trzeba jeszcze uiścić niewielką opłatę za wstęp do parku i ruszamy pod górę. Widoki piękne, ale niestety pogoda zaczęła się psuć. Najpierw delikatnie kropiło a potem rozpętała się sroga ulewa. Na samym szczycie w stronę Albanii nie było nawet, co patrzeć bo była tam tylko ściana chmur. Szkoda wielka, bo przy ładnej pogodzie widoki musiałyby być niesamowite. Po drugiej stronie gór zaczyna się zjazd w kierunku jeziora Prespa. 





 Park Narodowy Galičica

Tu mała ciekawostka: na tym jeziorze spotykają się granice Albanii, Macedonii i Grecji.  Pogoda dalej kiepska, ale nie pada, więc idziemy nad jezioro. Na kąpanie jednak za zimno, ale zaszokowała mnie przejrzystość wody. Takiego czystego jeziora to w życiu nie wiedziałem. Jedziemy dalej. W kierunku Bitoli. Ale po drodze trafiamy na opuszczony Hotel „Europa”, który sobie zwiedzamy. Fajny klimat, mocny relikt Jugosłowiański. Wypatrzyliśmy po drodze jeszcze jeden park narodowy. Nazywa się on Pelister. Pomysł był taki, żeby w niego wjechać i coś zobaczyć. Michał zlokalizował na mapie jakiś monastyr we wiosce Maloviste i pojechaliśmy. Monastyr okazał się do dupy (poza tym był zamknięty), ale wioska… Żywy skansen. Coś niesamowitego. Zadupie niesamowite. Lepiej zobaczyć zdjęcia niż się na ten temat rozpisywać. Byliśmy pod wrażeniem. Zajebiście się udało trafić. Dobra, jedziemy jednak dalej. Trzeba coś zjeść! 




 Jezioro Prespa





 Opuszczony "Hotel Europa"

Park Narodowy Pelister







 Żywy skansen - wioska Maloviste 


Na mapie mamy większe miasto o nazwie Bitola i tam postanawiamy napchać kiszki. Mieścina „zadupna”, ale jakiś deptak jest, więc idziemy do lokalu. Zamawiamy pizze i jakiś śmieszny serowy gulasz. Zamawiając to danie w zasadzie nie mieliśmy pojęcia, co to jest, ale udało się trafić zajebiście. Po naprawdę długim oczekiwaniu dostajemy najpierw to coś serowe. Ląduje przed nami gliniane naczynie wypełnione serem żółtym oraz bryndzą pomieszaną z cebulką i boczkiem. Do tego jakieś placuszki. Zajebiste jedzenie! Wzięliśmy jedno na pół na spróbowanie i to był błąd. Pizze można było spokojnie odpuścić. Ale oczywiście zjedliśmy wszystko, ja popiłem piwem a Michał „lemoniadką”  i trzeba kierować się już do Skopie. 



 Bitola

Wyśmienity serowy "gulasz" z Bitoli 

 

Daleko nie ma, ale drogi nie znamy, więc ruszać trzeba. Droga naprawdę ładna, zanim się ściemniło zdążyliśmy trochę pooglądać ładnych widoków. Po zmroku trafiamy na autostradę prowadzącą bezpośrednio do stolicy. Zasadniczo chcieliśmy dojechać pod Kanion Matka i tam się przekimać. Minęliśmy jednak zjazd na autostradzie w wyniku, czego musieliśmy nadłożyć pewnie z 60 km. W między czasie zaczęła się straszna ulewa. No nie wyglądało to dobrze. Dodatkowo okazało się, że kanion ten jest w zasadzie w obrębie granic miasta i jakby tego było mało jest tam jakaś tama. Oj nie wiedziałem różowo naszego noclegu… Nic, będziemy próbować. Było jeszcze w okolicy małe jezioro, więc stwierdziliśmy, że może coś tam uda się znaleźć. Zawsze staram się trzymać zasady, że szukanie obozowiska po zmroku jest złym pomysłem. Zawsze! Z kilku powodów. Paru typów szukających czegoś po nocy w krzakach, zawsze wzbudza podejrzenie. Problemem jest też to, że nie mamy dokładnego wglądu w okolicę i można wylądować w tak zwanej czarnej dupie. Nasz pech rozpoczął się od tego, że wjechaliśmy w jakaś gruntową drogę, na której było chyba z 10 dzikich psów. Wszystkie zaczęły wyć, szczekać i już wiedziałem, że tu jesteśmy spaleni. Obok był niewielki parking, więc postanowiliśmy zatrzymać się na moment i przemyśleć sprawę. Oczywiście bez przygody z policją nie byłoby wyjazdu. Trzech typów po minucie podjeżdża do nas w jakimś starym modelu Yugo. Goście dopytują, co my tu robimy? Nie chciałem im mówić, że chcemy sobie tu kimnąć, więc zacząłem coś ściemniać o zabłądzeniu, goście się ode mnie odczepili i zaczęli odpytywać Michała. W końcu im obiecaliśmy, że pojedziemy do centrum Skopie do hostelu i nam odpuścili. Było już srogo po 23, więc nasza ściema stała się całkiem dobrym pomysłem. Zdecydowaliśmy, że tak zrobimy. Szukanie noclegu w tym miejscu mijało się z celem. Jakoś przed północą jesteśmy na miejscu. Miejsca oczywiście dla nas są, więc szybki prysznic, piwerko i idziemy spać. I tak jest koło 2 w nocy…



Budzę się jakoś koło 9 rano. Koleś ma odebrać samochód o 10. Jemy więc śniadanie, ogarniamy burdel w Puncie, oddajemy auto, odzyskujemy zaliczkę i wdrażamy plan: Szutka!
Zagadujemy z bardzo miła panią hostelową, bo nie mamy pojęcia jak się tam dostać… Shuto Orizari, bo tak prezentuje się właściwa nazwa tego miejsca to dokładnie dzielnica Skopie, więc spokojnie można dojechać tam komunikacją miejską. Autobus jeździ z samego centrum i ma numer 19. Dowiedzieliśmy się tego od naszej pani hotelowej, która jeszcze zaproponowała nam podrzucenie do miasta. Naprawdę super ekipa pracuje w tym Hi Skopie Hostel! Zabraliśmy się, więc do centrum, wbiliśmy w autobus (35 denarów bilet, płatne w busie) i jedziemy. Strasznie byłem ciekawy tego miejsca. Kilka razy oglądałem „Księgę rekordów Szutki” i niezmiernie mnie ten film śmieszy. Niesamowite klimaty. Największe skupisko Cyganów na świecie musi być ciekawe. Od razu widać, że wjeżdżamy w zasięg Szutki. Zaczyna się robić większy syf hehe. Najpierw wjeżdżamy na główną ulicę. To na niej wysiada 95% pasażerów, ale radzę jechać do końca na pętlę, bo są tam mocne klimaty. Tak my zrobiliśmy. I zaczęły się foty… Na sam początek lekki szok. Spodziewałem się slumsu z domami z kartonu i blachy a tu są normalne, murowane domy… Niektóre całkiem okazałe. Ale wyczuwalna jest atmosfera ogólnego bałaganu. Postanowiliśmy najpierw zwiedzić sobie uliczki a na sam koniec udać się na bazar. Zdziwiło mnie podejście ludzi. Goście podchodzili i prosili o to żeby zrobić im zdjęcie. Niesamowite. Każdy uśmiechnięty. Przyznam szczerze, że trochę inaczej wyobrażałem sobie „Miasto Cyganów”. Potem skierowaliśmy się na bazar. Chyba mieliśmy szczęście, że na niego trafiliśmy. W końcu była niedziela „dzień bazarowy”. Bazar zasadniczo jak bazar, ale fajnie było się temu gwarowi i chaosowi przyglądać. Szkoda, że w miedzy czasie zaczęło padać… Wypiliśmy jeszcze w Szutce po coli, zjedliśmy obwarzanka i trzeba było spadać. Czy warto takie miejsce jak Szutka odwiedzić? Ja zrobiłem to pod wpływem filmu „Księga rekordów Szutki”  (jest on na YouTube pod nazwą „Shutka book of records”). Generalnie nic tam nie zobaczymy oprócz biedy. Jedyną atrakcją jest coś w rodzaju pomnika z kołem od wozu na szczycie (takie koło to symbol Cyganów). Doświadczenie jest jednak ciekawe. Zadziwia fakt, że Szutka burzy trochę obraz Cygana mieszkającego w kartonie, szukającego jedzenia w śmietniku i kombinującego jak tu zwinąć Twój portfel. Szutka to normalne „miasto”, normalni ludzie, tylko tacy ze specyficznym charakterem oraz poczuciem estetyki hehe. To taki mój wniosek. Będąc w Skopie każdemu zalecam wizytę w tym miejscu. Nasza przygoda z Szutką zakończyła się w powrotnym autobusie nr 19. Do tej pory nie mogę uwierzyć jak ten autobus manewrował wśród tego tłumu przemierzającego bazar. Z innymi pojazdami mijał się dosłownie na centymetry… My na szczęście bezpiecznie docieramy do centrum. 


















 Shuto Orizari (Dwie ostatnie foty od Michała)


Teraz priorytetem jest wymiana kasy. Coś tam jeszcze mamy, ale jak chcemy coś zjeść, wypić, kupić bilety na lotnisko i przejechać się kolejką linową to braknie. Kantorów jest dużo, ale wszystkie w niedziele zamknięte. Nawet na głównym deptaku. Dosłownie wszystkie. Wierząc jednak w sukces krążymy dalej. W końcu udaje się wymienić kasę u… sprzedawcy torebek. Kurs nawet nie był jakiś strasznie dramatyczny, bo po ostatecznych kalkulacjach okazuje się, że gość zarobił sobie na nas 2-4 zł max. Możemy iść na obiad. Piwko i burger podnoszą morale. Mimo że robi się już mocno po południu, postanawiamy jeszcze zobaczyć miasto z góry. Żeby to uczynić należy się dostać pod Krzyż Milenijny na wzgórzu Vodno. Autobus o numerze 25 odjeżdża z dworca autobusowego z sekcji autobusów miejskich. Mniej więcej, co godzinę możemy go złapać. Zapomniałem napisać o tych autobusach a powinienem zrobić to na początku. Okazuje się, że Londyn to nie jedyne miasto, które ma czerwone piętrowe autobusy. Skopie też ma. Zastanawia mnie tylko czy to, aby nie jakaś „utylizacja” starszych modeli ze stolicy Wielkiej Brytanii. Lubię bardzo te busy, bo z drugiego piętra jest naprawdę fajny widok. Nasza trasa była bardzo widokowa, więc warto było się tam ulokować. Zasadniczo na szczyt tym busem nie dojedziemy. Przystanek końcowy jest w Gorno Nerezi. To jest tak mniej więcej w połowie drogi na szczyt. Pod sam krzyż można się dostać z buta, na rowerze albo kolejką linową. My wybraliśmy wersję dla leni. Poza tym kolejka w dwie strony kosztuje tylko 7 zł. Ze szczytu faktycznie widok bardzo ładny. Wybranie się na wzgórze Vodno było bardzo dobrym pomysłem na zakończenie wyjazdu. Wracamy do centrum tą samą trasą (kolejka + autobus). W centrum robimy zakupy i idziemy do hostelu. Nie dość, że mogliśmy na cały dzień zostawić sobie tam bagaże, to jeszcze goście nam zaproponowali, że możemy poczekać sobie w salonie spokojnie, do kiedy chcemy. Jeszcze się wykąpałem. Zajebisty hostel. Autobus mieliśmy 23.05 z dworca, ale o 21 postanowiliśmy, że nie będziemy nadużywać gościnności i spadamy. Zostało nam jeszcze parę denarów, więc stwierdziliśmy, że możemy jeszcze sobie po piwku wypić. Znaleźliśmy knajpkę przydworcową i sącząc piwko czekaliśmy na autobus. Dobrze, że wcześniej poszliśmy na przystanek, bo bus odjechał jakoś przed 23. Zrobiliśmy kółko po mieście i ruszyliśmy na lotnisko. 




  Takimi autobusami przemieszczamy sie po Skopie. 

Krzyż  Milenijny





 Widoki ze wzgórza Vodno


Przyjechaliśmy na miejsce, walnęliśmy się na ławkach i w miarę wyspani wstajemy o 4. Na lotnisku nic ciekawego, ale radzę uważać. W Internecie jest napisane, że akceptowane są tu elektroniczne karty pokładowe a na miejscu okazuje się co innego. Dobrze, że miałem w razie, czego wydrukowane. Sam lot uświadomił mi, że wsią to nie tylko polska emigracja może się pochwalić. Zaraz obok mnie (oczywiście) usiadła jakaś para z dwójką małych dzieci. Zaraz po starcie te dzieciaki zaczęły drzeć się niemiłosiernie, skakać biegać i rozpierdzielać wszystko, co wpadło im w ręce. Po samolocie zaczęły latać kartki powyrywane z gazet, butelki, papiery po żarciu. Stewardessa upomina rodziców, a ci nic. Mam zapłacone – mam wyjebane. Założyłem stopery do uszu i poszedłem spać. Dramat, co za ludzie. Po wylądowaniu oczywiście chlew w promieniu kilku siedzeń od rodzinki. Ale to nie koniec „cebulowych” klimatów. Samolot jeszcze dobrze nie wylądował, a ludzie już rzucają się po walizy. Stewardessa krzyczy, żeby usiedli, że to niebezpieczne. Dramat.  Lepiej mi się trochę zrobiło, że nie tylko moi rodacy odwalają takie sceny.  W Oslo jesteśmy punktualnie, więc do samolotu do Katowic mamy jeszcze 3 godziny. Spędzam je na słuchaniu muzyki. W Katowicach jesteśmy po 14, na szczęście tym razem lot odbywa się bez żadnych ekscesów. Odbieramy auto i jedziemy do Rzeszowa. 


Wyjazd nasz trwał łącznie 7 dni, z czego 5 spędziliśmy na Bałkanach. Niestety przesiadki i loty sporo trwają, ale chyba takie kombinacje w ramach linii Wizzair to najlepsza i najtańsza opcja żeby się dostać do Macedonii. Koszta przy odrobinie szczęścia i w mało turystycznych okresach można zamknąć w 200 zł. Przesiadki są nie tylko w Oslo czy Frankfurcie. Można też pokombinować z Brukselą, Londynem, Sztokholmem, czy Einthoven. Jeśli komuś nie chcę się przesiadać to samoloty do Skopie latają też z Berlina i Bratysławy, więc też można to jakoś z pomocą Polskiego Busa ogarnąć. 
Na miejscu jest niedrogo. Ceny na wszystko naprawdę przyzwoite. Można sobie zjeść obiad z piwkiem za mniej niż 20 zł. Hostel w cenach standardowych. Przejazdy tanie zarówno po mieście jak i między miastami a nawet między krajami. 

Bałkany naprawdę polecam zarówno na krótki jak i na długi wypad. Jest to chyba najciekawsza cześć Europy…

 I jeszcze dwie galerie