Potrzeba podróżowania jest u mnie tak silna, że nieraz
zapominam o zdrowym rozsądku i po prostu jadę.
Bilety do Turcji kupiliśmy już w zaszłym roku. Cena była
abstrakcyjnie niska, więc jak można było nie skorzystać? Potem zaczęło się
robić głośno o coraz częstszych zamachach bombowych, czy to w Stambule czy w Ankarze
i zaczął się człowiek zastanawiać… Ale chyba zawsze jesteśmy przekonani, że to
jednak nas osobiście nie dotyczy. To się dzieje gdzieś daleko… Tym razem się
pomyliliśmy, działo się to nieomal na naszych oczach i odczuliśmy to na własnej
skórze, rozwinę jednak ten temat nieco
dalej. Zacznijmy od początku.
Fotkę uprzejmie donosi Travels Of Michal
Wyjazd był obmyślony nieco karkołomnie, bo lot do Stambułu
jest z Budapesztu. Na nasze szczęście Polski Bus akurat uruchomił linię Warszawa
– Budapeszt przez Kraków, więc dla nas idealna sprawa. Dodatkowo linia startuje,
więc bilety jakieś tańsze niż zwykle. Dzięki temu łączny koszt transportu z
Rzeszowa do Stambułu zamknął nam się w kwocie 160 zł… Abstrakcyjnie niska cena.
Ja prosto z roboty poszedłem na busa do Krakowa. W busie mała flaszeczka na
rozruch, a potem w Grodzie Kraka jeszcze kilka piwek, hamburger i punktualnie o
22.50 wbijamy do kolejnego busa. Ludzi sporo, autokar prawie cały wyładowany.
Byliśmy już lekko wcięci, więc prawie od razu poszliśmy spać.
Nie było wiele czasu na odpoczynek, bo przed szóstą rano
znaleźliśmy się na miejscu. Jestem niewyspany, zmęczony, a tu trzeba ogarniać
jak się dostać na lotnisko. Nie jest to jakiś bardzo skomplikowany proceder,
ale trzeba się dwa razy przesiadać. Autobus zatrzymuje się na dworcu Kelenföld,
więc do stacji metra jest rzut kamieniem. Wsiadamy w metro i jedziemy do stacji
Kálvintér, na której przesiadamy się na niebieską linię metra i jedzmy do
samego końca. Na stacji Köbánya-Kispest przesiadamy się na autobus E200, który
zawozi nas pod samo lotnisko. Koszta całej operacji to około 16 zł. Z tego, co
udało mi się wyszukać w Internecie jest to najlepsza i najtańsza opcja. Nie wiem
czy jest najszybsza, ale my przedostaliśmy się z jednego końca Budapesztu na
drugi bardzo sprawnie. Na lotnisku jak to na lotnisku, niewielkie śniadanie,
kibelek, połączenie z Internetem i trzeba się zbierać do bramek. Tym razem
jednak proceder był nieco inny, bo mieliśmy wykupione (albo raczej otrzymaliśmy
za darmo) małe bagaże podręczne. Maneli jednak mieliśmy mnóstwo, bo nie dość,
że ciuchy na cały wyjazd, to jeszcze cały ekwipunek biwakowy znajdował się w
plecaku. Zastanawiałem się czy to przejdzie czy nie. Przeładowałem, więc sporo
rzeczy do kieszeniach kurtki i bluzy. Załadowałem aparat do reklamówki z bezcłowego,
w której miałem jeszcze zakupy „rozrywkowe” i tak polazłem do bramek. Mimo że
ewidentnie miałem za duży bagaż, nikt się do mnie nie doczepił, nikt słowa nie powiedział.
Jest to spore ryzyko, ale czy warto dokupywać w Wizzair większy bagaż
podręczny? Wątpię… Albo nam się udało
hehe. Obładowani jak cygański tabor ładujemy się na pokład. Lot przyjemny, ale
miałem chyba najgorsze miejsce z możliwych. Nie dość, że siedziałem daleko od
okna, to okno w 80% wypełnione było widokiem na skrzydło. Szkoda trochę, bo
widoki były ładne. Poszedłem, więc spać a Michał zajął się zgadywaniem jakiejś
węgierki. Po dwóch godzinach jesteśmy na miejscu.
Fotkę uprzejmie donosi Travels Of Michal
Różnica czasu to tylko plus
jedna godzina, więc nawet nas to nie obeszło. Stoimy sobie w kolejce do odprawy
paszportowej a tu naraz jakiś koleś każe mi pokazać paszport i iść z nim. Nie
wiem co się dzieje, ale za chwile okazuje się, że to rutynowa kontrola policji.
Policjant wybrał sobie z tłumu mnie i jeszcze dwóch typów, zaprowadził na
lotniskowy komisariat, przeszukał bagaże, telefon, wypytał o wszystko i puścił.
W sumie, co się niby miało stać? Nie miałem nic do ukrycia, ale i tak się lekko
zestresowałem. Tym bardziej że okazało się, że z tłumu policjant wyłowił mnie,
Pakistańczyka i kolesia który leciał docelowo do Iraku… Wtedy zdecydowałem że ścinam brodę hehe. Gdy mnie puścili poszedłem szukać Michała. W
terminalu go nie było, więc wylazłem na zewnątrz. Znalazłem go, ale
postanowiłem wrócić, żeby wymienić kasę w kantorze. Okazało się, że nie mogę. W
Turcji odprawę bezpieczeństwa trzeba przejść przed samym wejściem do terminala.
Pomysł bardzo doby, bo sądzę, że jakby takie rozwiązanie stosowano wszędzie to
do zamachu w Brukseli by nie doszło. Nie musiałem jednak włazić z powrotem na lotnisko,
bo okazało się, że kasę wymieniają panowie w budce z biletami busów Havas, które kursują miedzy lotniskiem a placem Taksim. I teraz żeby
się dostać do centrum to opcji mamy dwie. Albo ten bus, który kosztuje 14 lir
(albo 5 euro – gość w busie przyjmuje tylko drobne) albo jedzmy autobusem linii
miejskiej do pierwszej stacji metra i tam przesiadamy się na kolej podziemną do
placu Taksim. To drugie rozwiązanie jest tańsze. Koszt to wyrobienie karty i
doładowanie jej dwoma „kredytami”, albo kupienie dwóch biletów po 5 Lir każdy.
Myśmy jednak wybrali busa Havas, bo nam się zwyczajnie nie chciało przesiadać i
kombinować. Co do samego transferu na lotnisko to należy wziąć pod uwagę, że
jedzie się tam długo. Niby to tylko 30 km, ale korki sprawiają, że jedzie się
tam około półtorej godziny. Weźcie, więc to pod uwagę szczególnie w przypadku
wylotu z lotniska Sabiha Gokcen, bo jeśli się to źle wyliczy to można mieć
problemy ze zdążeniem na samolot. I mniej więcej tyle czasu my jechaliśmy. Po
drodze widoki ładne, szczególnie przejazd mostem przez Bosfor robi wielkie wrażanie.
Widoki nieziemskie. Szczególnie te ogromne statki…
Widok na Bosfor
Dojeżdżamy do placu Taksim i
trzeba się jakoś ogarnąć. Priorytetem było znalezienie jadłodajni. Oczywiście
nie jest to trudne. Obawiałem się jednak o to ile wydamy. Znaleźliśmy jednak
przyjemny lokal, w którym zamówiliśmy sobie po kebabie (ja wziąłem donera) i po
piwku. Oczywiście przepłaciliśmy, ale to już chyba tak bywa na początku. Zaszokowała
mnie jednak cena piwa, 15 lir za pół litra Efezu to strasznie dużo… Okazało się,
że Standard w knajpie to 10-12 lirów. Za tak niedobre piwo tyle kasy… Dlatego
nie wypiłem wiele tych browarków na wyjeździe. Co do cen obiadów to jak już
wspomniałem oczywiście temat był przepłacony, ale wy nie dajcie się orżnąć. Na kebaba
nie ma sensu wydawać więcej jak 20 lir. Normalna cena to 12-14 lir. Za kebaba w
roladzie (dürüm kebab) nie płacicie więcej niż 8 lir. Wrócimy jednak do
konsumpcji. Kebab był naprawdę dobry. Mięso wspaniale przyprawione i oczywiście
surówek do woli. Posileni ruszyliśmy na poszukiwanie hostelu. Nie wiem jak to
się stało, chyba zmęczenie dało się we znaki, poszliśmy w kompletnie odwrotnym
kierunku. I teraz będzie fragment ku
przestrodze. Idę sobie ulicą, przede mną idzie koleś, wypadła mu jakaś szczotka.
Podniosłem i mu oddałem. Okazało się, że gość czyści buty. Zaczął mnie
serdecznie zapraszać, więc się zgodziłem. Myślałem, że koleś chce się odwdzięczyć.
Nic bardziej mylnego. To był jego sposób na biznes. I nie tylko jego, bo z
akcją na „wypadającą” szczotką jeszcze się spotkałem, poza tym inni spotkani
turyści też to potwierdzili. Także my wkopaliśmy się srogo, ale już było po fakcie,
więc trzeba było zapłacić. Jeśli komuś z was przytrafi się taka sytuacja, to
proponuje wykopać typowi szczotkę na środek drogi. To nic innego jak oszustwo. Wkurwiłem
się srogo, ale chyba tego potrzebowałem, bo już do końca wyjazd postanowiłem
się nie dać orżnąć i zasadniczo mi się to udało. Chyba zawsze tak jest, że po przyjeździe
do tego typu kraju musi się coś wydarzyć, coś co nas przestawi na właściwe tory
myślenia. Chyba zawsze najpierw za coś trzeba przepłacić, żeby potem nie
popełniać tych samych błędów. Im wcześniej przestawicie się na myślenie, że tam
większość ludzi chce was orżnąć, tym więcej kasy zostanie wam w kieszeni. Tak
to działa. To na razie tyle o wydawaniu w Turcji kasy, jak się jednak nie trudno
domyśleć do tego tematu jeszcze wrócę. Skorygowaliśmy trasę i pomaszerowaliśmy
do hostelu. Dzielnica, w której się mieścił wyglądała na lekko nieciekawą, ale
mimo wszystko czułem się tam bezpiecznie. Znaleźliśmy budynek o podanym adresie,
a tam ani jednego znaku, że to hostel. Ot normalna (jak na tureckie warunki)
kamienica. Wszystko jednak zamknięte na głucho. Pytamy się ludzi w okolicy,
nikt nic nie wie o naszym hostelu. Ale nic, w oknie wypatrzyliśmy mała naklejkę
„bloking.com”, więc chyba jest ok. W rezerwacji zaznaczyliśmy, że będziemy o
20, było jakoś, po 18 więc stwierdziliśmy, że się przejdziemy. Przy okazji rozejrzymy się w razie czego za alternatywnym
lokum i wrócimy na miejsce koło 20. Tak też zrobiliśmy. Michał oczywiście
ciągnął na kolejne piwo. Będę szczery: płacenie za takie gówno 17 zł (mniej- więcej)
w knajpie to dla mnie coś gorszego niż danie tej kasy menelowi. Efez jest piwem,
o którym powiedzieć, że smakuje jak woda to komplement. Stanęło jednak na tym piwie,
bo trzeba było nam Internetu. Okazało się, że w okolicy trudno o jakiś hostel w
przyzwoitej cenie, więc postanowiliśmy ryzykować z naszym. Najwyżej potem się zobaczy. Obliczyliśmy czas
i o 20 byliśmy pod hostelem. A i jeszcze po drodze zaliczyłem glebę. Napisałbym,
że na prostej drodze, ale nie. Goście wymyślili sobie, że na chodnikach zainstalują
takie małe betonowe słupki, żeby nikt tam nie parkował. Pomysł kretyński, bo
można stracić zęby. Ja na szczęście straciłem tylko kawałek skóry na łydce. I
tak wprowadziło mnie to w kiepski nastrój, bo byłem piekielnie zmęczony, a
widmo bezdomności było jak najbardziej realne. O 20 meldujemy się po drzwiami,
a tam dalej pozamykanie na głucho. Ustaliliśmy, że czekamy „kwadrans studencki”
a potem kombinujemy. W okolicy był, jakich tani hotel, więc jest to jakąś
opcja. Na szczęście po 20 zjawia się w końcu jakaś kobieta. Okazuje się, że to właściwe miejsce. Jesteśmy
jedynymi gośćmi, hostel jest nie do końca legalny, ale za 5 euro można przeżyć.
Wnerwiłem się tylko na brak ciepłej wody i ogrzewania… Rozlokowaliśmy się więc w pokoju i postanowiliśmy
się jeszcze trochę powłóczyć po centrum. W miedzy czasie zaczęło lać, więc
chowaliśmy się po knajpach z herbatą,. Dotarliśmy do głównego deptaka, czyli
Bulwaru Tarlabasi i pokręciliśmy się trochę po bocznych uliczkach. Trafiliśmy
też na ciekawą zajezdnię tramwajową. Tramwaju zabytkowego dodam, kursującego
właśnie po Bulwarze Tarlabasi. Zmoknięci i zmęczeni wróciliśmy do hostelu jakoś
po 22. O prysznicu nie było mowy, bo woda lodowata a w pokoju pewnie z 10
stopni max. Lekka ablucja newralgicznych części ciała musiała wystarczyć. Na
sen jeszcze trochę wódeczki z węgierskiego lotniska i idziemy spać.
Pierwszy kebab. Przepłacony ale wyśmienity.
Plac Taksim
Zabytkowy tramwaj po godzinach pracy
Sprzedawca kasztanów na Bulwarze Tarlabasi
Rano budzi mnie przeraźliwe zimno. Wyciągam,
więc śpiwór i idę spać dalej. Niewiele to daje, bo zaraz budzi mnie muezin
swoim śpiewem i stwierdzam, że już dość. Właścicielka przynosi nam śniadanie w
postaci świeżych bułek, masła, jajka, marchewki i ziemniaka. W sumie wszystko oprócz
ziemniaka znikło. Jakoś mi brakło inwencji, co do tego, co niby miałbym z nim
zrobić? Posmarować sobie kanapkę? No nie wiem… Mniej więcej najedzeni
ruszyliśmy na podbój miasta. Mieliśmy cały dzień.
Dzielnica naszego hostelu
Plan był taki, że nocnym busem ruszamy w głąb
Turcji. Początek naszego zwiedzania pokrywał się z tym, co widzieliśmy dzień
wcześniej. Nie padało jednak, więc Bulwar Tarlabasi tętnił życiem. Ludzi
mnóstwo, sprzedawcy kasztanów i obwarzanków zachęcają do zakupu. Te kasztany
takie sobie, ale obwarzanki znakomite i nie dajcie sobie wmówić jakiś
niebotycznych cen za nie. Kosztują one 1 lira a wersja z nutella 2 liry. I ani
grosza więcej. Bulwarem poszliśmy w kierunku wieży Galata. Która jest
centralnym punktem tej części Stambułu. Po drodze mnóstwo sklepów, miejsc z
wspaniałymi kebabami. W końcu dowiedzieliśmy, jakie powinny być ich ceny. Sama wieża jak wieża. Michał zdecydował się
iść na szczyt, ja zdecydowałem się olać temat i poszedłem sobie pospacerować po
okolicy. Trafiłem przypadkowo na hostel i bardzo się cieszyłem z tego powodu. Zdecydowaliśmy
rano, że do naszego lodowatego lokum na pewno nie wrócimy. Jak traficie gdzieś
na Dove Hostel to dajcie sobie spokój. Obsługa sympatyczna, ale za 1-2 euro więcej
znajdziecie przyzwoite lokum. Potem poszedłem na herbatę, Michał zlazł z wieży
i poszliśmy dalej.
Bulwar Tarlabasi
Wieża Galata
Należało się teraz przedostać przez most na zatoce Złoty Róg,
żeby dotrzeć do serca Stambuły, czyli dzielnicy Sultanahmet. Sam most to też
fajna sprawa, bo mamy całkiem niezły widok na Bosfor. Mało tego: przez most
można przechodzić dołem lub górą. Górna części to chodnik wzdłuż drogi, a dolna
to deptak przy knajpach. Górna jest o tyle lepsza, że nikt nie zawraca nam
głowy i nie namawia do korzystania ze swoich usług. Na moście znaleźliśmy sobie
ładne miejsce, na którym łyknęliśmy sobie trochę wódeczki, bo dzień był
naprawdę zimny. Z podniesionym morale poszliśmy wprost do meczetu Yeni Cami.
Akurat odbywała się modlitwa, ale jednak postanowiliśmy wpierdzielić się do
środka. Jest to jednak zabronione. Turyści mogą wchodzić do meczetów, ale oczywiście,
gdy nie trawa modlitwa. Należy pamiętać o ściągnięciu butów i poruszaniu się w
strefie wyznaczonej dla turystów. Inaczej mogą spotkać nas nieprzyjemności. Nas
nie spotkały. Udało się trochę poczuć orientalnego klimatu w tym meczecie. Postanowiliśmy jednak nie pchać się już więcej
do środka w trakcie modłów. Z meczetu Yeni Cami postanowiliśmy obrać kierunek
na Hagie Sofie. W miedzy czasie kluczyliśmy trochę po uliczkach i zaszliśmy do
knajpy.
Meczet Yeni Cami
Wpadliśmy też na Pałac Sułtana, który obejrzeliśmy powiedzmy pobieżnie.
Miała miejsce też zabawiana sytuacja. Trafiliśmy na posterunek policji przed
wejściem na teren kompleksu muzealno - pałacowego. Koleś sprawdza nam plecaki,
a tu akurat z reklamówki wyłania się napoczęta wódeczka… Gość kreci nosem i coś
tam komentuje. Skończyło się jednak na kurtuazyjnym „Ok, no problem” i
poszliśmy dalej. Gdy dotarliśmy pod Hagie Sofie oczywiście zaczęło się
fotografowanie. Budynek jest dość dziwaczny z racji faktu, że kiedyś był
kościołem. Wejście do środka płatne, więc olewamy, ale dookoła są krypty jakiś
sułtanów. Atrakcja za darmoszkę, więc czemu nie? Przed wejściem oczywiście
kontrola. Po raz kolejny nasze zapasy wódeczki wzbudzają niepokój skutkiem,
czego nasze flaszki zostają w depozycie. Mam tylko nadzieje, że je odzyskam
hehe. Zwiedzamy sobie mauzolea. Nie wiem za bardzo, co mam o nich napisać.
Szału nie ma, choć ciekawie wyglądają trumny owinięte w materiał i
przyozdobione „czapką”. Na szczęście na bramce czeka na nas nasza wódeczka.
Pakujemy ją w plecaki i lecimy pod Błękitny Meczet.
Okolice Pałacu Sułtana
Hagia Sofia
Przypomniało mi się, że
kilka miesięcy temu na placu miedzy Błękitnym Meczetem a Hagia Sofia ktoś się
wysadził… Co zrobisz? Idziemy do środka Błękitnego Meczetu. Wejście za zero lir,
trzeba tylko zdjąć buty. Niewiasty muszą okryć się specjalnymi chustami, czego
pilnują odpowiednio przeszkolone panie ochroniarki. Meczet ten prezentuje się z
zewnątrz naprawdę imponująco, gdy jednak wszedłem do środka zrobiłem wielkie
„wow”. Naprawdę ta potężna konstrukcja robi wrażenie. Meczet jest gigantyczny.
Ponoć może pomieścić naraz 10000 osób. W środku mnóstwo turystów, mnóstwo
modlących się, ludzie siedzą na ziemi i jedzą. No jakiś piknik czy coś hehe. Pokręciliśmy
się po części dla turystów i trzeba było wychodzić. Przed meczetem przerwa na
obwarzanka i lecimy dalej.
Błękitny Meczet
Celem naszym był wielki bazar. Napisać o tym miejscu,
że jest jakoś konkretnie umiejscowione to niedopowiedzenie. Ten bazar ciągnie
się bez wyraźnego początku i końca. Podzielony jest na sekcje w zależności od tego,
co się w nich sprzedaje. Zahaczyliśmy jedynie o jego część, ale i tak zrobiła
ona na nas wrażanie. No cuda na kiju. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić,
czego tam nie można kupić. Jest tam wszystko. Co ciekawe, sprzedawcy są dość
powściągliwi w namawianiu nas do zakupów. Bardzo mnie to ucieszyło, bo jakoś
nie miałem już ochoty odmawiać każdemu. Nie miałem też zamiaru niczego kupować.
Wielki bazar
Wychodzimy z bazaru i lekko się gubimy, dzięki czemu docieramy do meczetu Sultan
Eyüp. Tam trafiliśmy akurat na recital muezinów, którzy darli się z wszystkich
okolicznych minaretów. Ten fakt, plus wspaniały widok na miasto równa się
niezły klimat. Do samego meczetu się nie pchaliśmy, bo modlitwa. Poza tym ile
można je oglądać w środku. One zasadniczo wszystkie wyglądają podobnie. Chwila
przerwy na ławce i idziemy dalej. Celem naszym był główny dworzec autobusowy,
czyli Büyük İstanbul Otogarı. Z naszej mapy nie do końca jasno wynikało jak to
miejsce jest daleko, postanowiliśmy, więc iść mniej więcej we właściwym
kierunku aż do momentu, kiedy stwierdzimy, że pasowałoby nieco przyśpieszyć. Zrobiliśmy
sobie przerwę na wódeczkę obok antycznego akweduktu i doszliśmy do wniosku, że
jednak pasuje skorzystać z metra. Obraliśmy kierunek na najbliższą stację z myślą,
że po drodze jeszcze coś zjemy. Trafiliśmy na arabską dzielnicę, na której
znaleźliśmy knajpkę z pide oraz z lahmacun. Pide to takie łódeczki z ciasta
wypełnione różnymi rzeczami. Najczęściej jest to ser plus warzywa lub mięso. Lahmacun
nazywany jest też turecką pizzą. Jest to bardzo cienki placek „posmarowany”
warstwą mega dziwacznie przyprawionego mięsa. Zasadniczo jedno jak i drugie
danie przypomina pizze tylko jedno na grubym a drugie na cienkim cieście. Fajna
sprawa. Ja „łódeczki” zajadałem często. Z knajpy udaliśmy się na stację metra. Nie
mieliśmy miejskiej karty, więc kupiliśmy „bilet” jednorazowy w postaci
plastikowego żetonu. 5 lir za bilet. Trochę dużo…
Meczet Sultan
Eyüp
Panorama Stambułu
Tureckie przysmaki
Docieramy na dworzec.
Konstrukcja ogromna. Ma ten dworzec z 4 albo 5 poziomów. Ciężko się ogarnąć,
więc się oczywiście gubimy. Po krótkiej lustracji okazuje się, że dworzec ten
działa nieco inaczej niż nasze dworce. Nie ma tu jednego centralnego
pomieszczenia z rozkładem jazdy, kasami czy poczekalnią. Zasadniczo całość
przypomina bazar. Mamy stanowiska, w których kupujemy bilety na poszczególne
linie. Te stoiska mają swoich naganiaczy, swoje własne małe poczekalnie. Ogólny
chaos. My jednak wiedzieliśmy mniej więcej, czego szukać. Znaleźliśmy biuro
korporacji „Pamukkale”, w którym kupiliśmy bilet do Denizli za dokładnie 70
lir. Trochę drogo, ale to nocny, więc oszczędźmy na noclegu. Generalnie te busy
to chyba najlepszy sposób przemieszczania się po Turcji. Długodystansowych,
bardzo komfortowych busów jest mnóstwo. W busach mamy catering, tablety, czasem
Internet… I jest zajebiście wygodnie. Można się spokojnie wyspać chyba, że się
jest Michałem Świdrem i się woli grać w debilne gry na tablecie do rana hehe.
Takie najważniejsze korporacje autokarowe to Pamukkale, Metro i KamilKoc (śmialiśmy
się, że w Polsce spokojnie może ktoś mieć tak na imię i nazwisko). Ceny są prawie
takie same. Komfort identyczny. Możemy, więc dobierać godziny odjazdów jak nam
pasuje. Alternatywą może być lot. Co ciekawe, latanie samolotami po Turcji jest
bardzo tanie. Jak się rezerwuje wcześniej, to można Pegazusem polecieć za
mniejszą kasę niż ta, którą trzeba zapłacić za busy. Nie wiem jednak czy to
dobre rozwiązanie, bo ceregieli na tych Tureckich lotniskach jest dużo i to na
nie głównie tracimy czas a nie na lot. Co do pociągów? Tras trochę jest, ale
mało. Pociąg to prawdopodobnie najlepszy wybór na trasie Stambuł – Ankara. My
jechaliśmy raz i było ok. To tyle informacji praktycznych. Podsumowując:
transport po Turcji jest banalnie prosty, ale nie jakoś szczególnie tani. Gdy
kupiliśmy bilet mieliśmy jeszcze prawie godzinę do odjazdu. Wybraliśmy się,
więc na małe zakupy. Żeby nie pić ostentacyjnie wódki zrobiliśmy sobie drinka z
colą i tak zabezpieczeni poszliśmy do busa. Autokar faktycznie bardzo
komfortowy. Kawa, herbata, napoje za darmoszkę. Do jedzenia ciasteczka i
wafelki. My sobie sączymy wódeczkę, słuchamy muzyki i oglądamy widoki za oknem.
Koło 23 zmęczony zapadam w sen.
Ogromny dworzec autobusowy
Autokar w środku
Nie był to jakiś twardy sen, bo co chwila się
budziłem. A to przerwa na sikanie, a to koleś rozdaje kawę o czwartej rano. Trochę
o było irytujące, ale zdążyłem zażyć z pięć godzin snu. Gdy wysiadłem w Denizli
byłem trochę nieprzytomny. Była piąta rano, więc padł plan, że może by się
jeszcze chwilkę zdrzemnąć. Daliśmy sobie jednak spokój, bo szkoda czasu
marnować. Poszliśmy, więc do informacji turystycznej zasięgnąć języka. Do
Pamukkale trzeba jeszcze kawałek dojechać, bo sam rezerwat jest ponad 10 km od
miasta. W informacji turystycznej nie ma nic, a człowiek tam pracujący nie zna
słowa po angielsku. Na szczęście zaraz napatoczył się jakiś koleś, wskazał nam
miejsce i powiedział (pokazał na migi), że za dziesięć minut będzie bus. Z tych
dziesięciu minut zrobiła się godzina, ale co zrobisz? Turcja. W między czasie
zaczęło wychodzić słońce i temperatura podniosła się znacznie. W porównaniu ze Stambułem,
w którym nawet 10 stopni nie było, Denizli zaczęło prezentować się rewelacyjnie.
W końcu nasz busik podjechał. Gość zainkasował 5 lir i ruszamy. Po drodze
piękne widoki na góry, słońce świeci. Super. Jakoś przed ósmą rano docieramy na
miejsce. Słońce idealnie oświetla te wapienne osady. Klimat nie z tej ziemi. My
usadawiamy się na ławce pod zboczem i jemy śniadanie, na które składa się
niezbyt świeży chleb, pasztet i czosnek. Wszystko to popite rozgazowaną colą.
Nie było to śniadanie mistrzów, ale dało radę.
Poranek z widokiem na Pamukkale
Trzeba teraz pomyśleć jak dostać
się na górę. Znajdujemy wejście, płacimy za bilet 25 lir, ściągamy buty i
idziemy pod górę. Dziwne uczucie. Ten wapień przypomina trochę lód. Zasadniczo
nie jest śliski, ale są miejsca gdzie o „glebę” nie trudno. Trzeba się
pilnować. Woda naprawdę idealna. Nie wiem ile miała stopni, ale to do takiej
temperatury regulujemy wodę pod prysznicem. Powietrze było jeszcze dość chłodne,
więc znad tej ciepłej wody unosiła się para. Dodawało to klimatu. Zdziwiło mnie
jednak, że część z miejsc pozbawiona była wody. Przede wszystkim te słynne wapienne
skały o kształcie muszli widoczne na każdym zdjęciu z tego miejsca były puste.
Nie bardzo wiedziałem, o co chodzi… Ale i tak było super. Woda naprawę
rewelacyjna, znaleźliśmy z Michałem fajne miejsce na takim mostku. Widziałem
zazdrość w oczach japońskich turystów. Oni nie wpadli a to żeby sobie tam usiąść
a my tak. Oczywiście jakaś odważniejsza baba wpierdzieliła się nam na zdjęcie. Odpoczęliśmy
chwilę, w między czasie zrobiło się naprawdę ciepło, więc kurtki powędrowały do
plecaka. Poszliśmy jeszcze obczaić możliwość kąpieli, bo już była potrzeba
umycia się. Wielka potrzeba. Okazało się, że koszt kąpieli w gorącym źródle to
32 liry. Niby spoko, ale nie tak to sobie wyobrażałem. Myślałem, że będzie to kąpiel
w tych wapiennych „misach” a tu nie. Goście mają specjalne baseny, które wyglądają
średnio ciekawie, a na pewno im daleko do jakichkolwiek naturalnych struktur…
Za coś takiego nie zapłacę na pewno tyle pieniędzy, więc poszedłem „wziąć
prysznic” w kiblu. Wody też mineralne i za darmo. Nawet takie mycie sprawiło mi
wielką przyjemność. Od razu inaczej się człowiek czuje. Jakoś tak godniej hehe.
Michał jednak nie dał się namówić i postanowił nadal „kisić ogóra” hehe. Stwierdziliśmy,
że nie ma, co czekać i idziemy sobie zobaczyć ruiny.
Zwiedzanie Pamukkale przed południem
Generalnie ruiny jak ruiny,
ale fajnie położone. Dodatkowy atut to fakt, że nikt się w sumie tym za bardzo
nie interesuje i można łazić gdzie, się chce. Z takich ważniejszych budowli to
mamy spory amfiteatr, świątynię Apolla, ruiny łaźni. Jest gdzie pospacerować.
My chwilę czasu spędziliśmy w amfiteatrze, potem przenieśliśmy się na oddalone
nieco ruiny jakiegoś kościoła i tam postanowiliśmy zrobić sobie chwilę przerwy.
Wypiliśmy po kieliszku wódki i poszliśmy spać. Słońce świeciło bardzo mocno,
zrobiło się naprawdę ciepło. Rewelacja. Super się spało. Po nocy w busie byłem
trochę zmęczony i te dwie godziny snu dały mi bardzo dużo. Odżyłem
zdecydowanie. Po drzemce stwierdziliśmy, że trzeba obmyślić dalszy plan
działania. Padła idea, że zajebiście by było spać w tych ruinach. Problem był
jednak taki, że do jedzenia mieliśmy tylko czekoladę, pasztet i jakiegoś wafelka.
Jeszcze niedobór jedzenia to by jakoś przeżył, ale nie mieliśmy ani kropli coca
coli. Dramat. Zdecydowaliśmy, że schodzimy na dół, pokręcimy się jeszcze po
wapiennych skałach a potem zejdziemy dalej do wioski, pójdziemy na obiad i pomyślimy
nad jakaś miejscówką na namiot. Tak, więc uczyniliśmy.
Spacer po antycznym mieście
Zeszliśmy do Pamukkali a
tam spore zaskoczenie: woda płynie zupełnie inaczej niż rano. Te słynne „wanny”
o kształcie muszelek napełnione są wodą, za to wodospad gdzieś zniknął. W sumie
super starawa, bo krajobraz się zmienił i można było fotografować od nowa. Tym
bardziej polecam spędzić w Pamukkalach więcej czasu, bo warto zobaczyć to
miejsce o innych porach dnia. Generalnie na mnie Pammukale zrobiły wielkie wrażenie.
Co z tego, że to atrakcja turystyczna z tłumami ludzi? Naprawdę piękne są te
formacje skalne, super się to prezentuje. Zdecydowanie polecam każdemu. Zeszliśmy z Michałem na sam dół i
pomaszerowaliśmy szukać jakiejś knajpki. Niedługo trafił się fajny lokal z
całkiem przystępnymi cenami i ciekawym menu. Ja zamówiłem siebie falafela dürüm
(w naleśniku) i piwko, bo suszyło mnie okropnie. Michał oczywiście zjadł i
wypił dokładnie to samo, co ja plus jeszcze jeden pełny obiad. Podczas posiłku zrobiliśmy analizę mapy,
opracowaliśmy ramowy plan na dzień następny. Było już, po 17 co dawało nam jakąś
godzinę dnia, więc należało znaleźć szybko miejsce na namiot. W zasadzie
wyszliśmy tylko za wioskę i skierowaliśmy się w pierwsza drogę w góry. Po
drodze spotkaliśmy jeszcze pasterza, który wyraźnie był nami zainteresowany.
Ostatecznie znaleźliśmy polankę, ale tylko z jednym drzewem. Do rozbicia
naszego specjalnego namiotu bez kijków wymagane są, co najmniej dwa drzewa.
Potrzeba jest jednak matką wynalazku. Znaleźliśmy betonowy słup, obłożyliśmy go
kamieniami i mieliśmy drugie miejsce mocowania linki podtrzymującej nasz
namiot. Da się? Da się! Ogarnięci
zaczęliśmy konsumpcję wódeczki, do której mieliśmy coca colę i soloną
ciecierzycę na zakąskę. Taki zestaw oraz żywa rozmowa sprawiła, że wypiliśmy
tej wódeczki naprawdę sporo. Lekko się porobiłem.
Zwiedzanie Pamukkale po południu
Generalnie noc przespałem prawie w 100%,
jednak niewielki deszcz, jakoś nad ranem wyrwał nas z namiotu. Ponieważ nasz
namiot w zasadzie nie chroni przed deszczem należało zainstalować na nim folię
malarską. Deszcz za moment przestał padać, ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Poranek nie był zbyt chłodny, ale gęste chmury wisiały na niebie.
Nie chciało mi się już leżeć w namiocie, więc wylazłem i zacząłem zwijać folię.
Michał strasznie ociągał się z wstaniem a w między czasie znowu zaczęło padać…
Tym razem naprawdę poważnie. Na szczęście dobytek udało się spakować przed
ulewą. Zbiegliśmy z gór dość szybko i trafiliśmy na stację benzynową, gdzie
nabyliśmy napoje, bo lekko nas suszyło. Zaczęło lać naprawdę srogo. Zastanawialiśmy
się, co robić. Padło jednak na stopa. Ponoć w Turcji bardzo łatwo się łapie,
chciałem sam się przekonać. Mimo deszczu nie wiem czy czekaliśmy z 10 minut.
Zatrzymuje się koleś, patrzę: auto ma w zasadzie pełne. Nie byłem pewien czy
jedna osoba jeszcze się zmieści. Wlazły dwie. Jakimś cudem wytłumaczyliśmy kolesiowi,
że my chcemy jechać w kierunku Soke, więc nie zawiózł nas do centrum tylko
wysadził na wylotówce w okolicy dworca kolejowego i autobusowego. Leje dalej.
Kolejnego stopa to jakoś nie widzę w taką pogodę. Idziemy, więc obczaić pociąg.
Okazuje się, że pociąg do Soke stoi na stacji i odjeżdża za 20 minut. Nie wahaliśmy
się długo. Kupiliśmy bilet za 16 lir. Pociągi z grubsza przyzwoite. W kiblach
nie ma syfu. Nie mam pojęcia czy były jakieś opóźnienia. Generalnie jechało się
fajnie. Szkoda, że prawie przez cała drogę chmury i ulewa. Jakoś w środkowej części
trasy nieco się przejaśniło, ale chyba tylko po to żeby zaraz rozlać się
jeszcze bardziej. Nie nastrajało to optymistycznie… Ale nic nie zrobimy. Jedziemy
do Soke. Dlaczego? Mieścina ta leży blisko parku narodowego Dilek Yarımadası a
my chleliśmy trochę odpocząć od tłumów. Samo Soke to można powiedzieć zadupie. Dojeżdżamy
na miejsce i pierwsze, co musimy zrobić to zapełnić kiszki. Leje dalej, ale
szybko trafiamy na całkiem przyjemny lokal. Zamawiam kebab w naleśniku. Tym
razem był to kebab z kurczaka. Michał oczywiście ze dwa razy większy obiad i
jakiś deser. Knajpa ma Internet, więc na szczęście udaje nam się zrobić
rozpoznanie w temacie noclegów. Generalnie mieliśmy spać w namiocie, ale pogoda
była bardzo niepewna. Poza tym to, co się działo po drodze to nie były deszcze
tylko ulewy. Czegoś takiego nasz namiot by nie przetrwał. Każdy marzył też o
uczciwym prysznicu… Generalnie w centrum Soke są dwa hotele. Tak tym razem
hotele nie hostele hehe. Jeden nazywa się Akalin a drugi nie pamiętam. Poszliśmy
najpierw do „nie pamiętam”, bo budynek wydawał się gorszy z zewnątrz, więc
można się było spodziewać niższej ceny. Generalnie za pokój dwuosobowy w takim
przybytku za 120 lir to sporo. Poszliśmy, więc do drugiego hotelu. Recepcja
jakaś przyjemniejsza, z fasady nie odpada tynk, cena identyczna. Bierzemy.
Okazało się, że wcale ten hotel nie był taki fajny, w pokojach odrapanie
ściany, druty wiszące z kontaktów i Internet tak szybki, że w zasadzie mogłoby
go w ogóle nie być. Ale jest prysznic, ciepła woda i śniadanie w cenie. Po
ogarnięciu się zrobiła się godzina 16. Trzeba było jeszcze coś wymyślić, bo
szkoda marnować czasu. Nie powiem: miękkie łóżko kusiło, ale dobra. Idziemy gdzieś.
Ja chciałem wybrać się na okoliczne wzgórze popatrzeć sobie na panoramę. Michał
natomiast uparł się żeby zobaczyć z bliska wodospad, który wdzieliśmy z okien
pociągu. Mi się wydawało, że to jest taki wodospad, co pojawia się tylko
podczas większych ulew, ale Michał się uparł. Generalnie plan tak samo dobry
jak każdy inny. Ponieważ było to trochę daleko zdecydowaliśmy się podjechać
busem. Dworzec autobusowy mieliśmy pod nosem, zaraz znaleźliśmy busa jadącego w
odpowiednim kierunku. A dokładnie to bus znalazł nas hehe. Tak to jest w
Turcji. Wsiadamy i jedzmy. Po drodze mijamy skały, ale żadnego wodospadu nie
widać. Gdy górki się kończą wysiadamy z busa. Po drodze nic takiego nie
wiedzieliśmy, była jeden mniejszy wodospad, ale na pewno to nie ten. Tak mi się
coś wydawało, ale Michał jeszcze chwile wierzył w to, że my ten wodospad
znajdziemy. Nie znaleźliśmy, ale też było zajebiście. Fajne widoczki, ciekawe
formacje skalne. Miły spacer sobie zrobiliśmy. Cisnąłem żeby jednak łapać stopa
jak jest jasno. Oczywiście Michał jak to Michał poszedł robić zdjęcia nie mam pojęcia
czemu. Musiałem na niego czekać i w miedzy czasie zapadł zmrok. No może
najpierw zmierzch a potem zmrok. Zrobiło się dość niebezpiecznie, bo droga
ruchliwa… Na szczęście po krótkich zmaganiach udało się złapać busa do centrum.
Przed wieczorem w hotelu jeszcze zakupy. W zasadzie od początku wyjazdu nie mieliśmy
okazji być w normalnym markecie. Duży sklep mieliśmy pod nosem. Podczas zakupów
zaszokowała mnie jedna rzecz: wszystko jest droższe niż w Polsce. Nawet jak coś
kosztuje tle samo to cena jest w lirach, czyli trzeba siebie mniej więcej
doliczyć 25-30%. Alkoholu niby sporo, ale same gówniane eksportowe piwa albo ten nieszczęsny
Efez. Ceny od 5 lir za puszkę w górę. Wódka to już jakaś abstrakcja 100 lir za
flaszkę to naprawdę dużo kasy. Założę się, że jest to naprawdę podły trunek.
Nie nakupiliśmy jakoś dużo, ale rachunek był solidny. Generalnie za 6 piw, dwa
serki do kanapek, paprykę, orzeszki i kilka wafelków zapłaciliśmy coś ponad 60
zł… Dużo. Po zakupach poszliśmy do hotelu gdzie zaczęliśmy konsumować nabyte
dobra. Tym razem kupiłem piwo Marmara, które było tak samo podłe jak Efez.
Wypiłem litra tego piwa i mimo że miałem jeszcze jedno to poszedłem spać. No
okropne te browary. Przed snem jeszcze mieliśmy długą dyskusję na temat Islamu
i religii generalnie. Nic mądrego z tej dyskusji jednak nie wynikło…
Wieczorna impreza pod namiotem
Deszczowy poranek w okolicach Pamukkale
Okolice Soke
Dzień kolejny zacząłem prysznicem i śniadaniem. Śniadanie
naprawdę dobre, pyszny kozi ser, warzyw do woli i sporo opcji dla wielbicieli
słodkich tematów. Wstrętne były jednak oliwki. Nie wiem, co to za typ był, ale nie
dało się ich zejść. Najadłem się chlebem z serem i ogórkami, spakowałem się i
byłem gotowy do wymarszu. Pierwsza część planu na ten dzień zakładała wyprawę
do Guzelcamli w celu dotarcia do Jaskini Zeusa. Jak już pisałem wcześniej:
dworzec autobusowy mieliśmy pod nosem. Ale jak to w Turcji cały temat lubi się opóźnić,
bo zawsze się na coś, lub kogoś czeka skutkiem czego wyjechaliśmy jakoś po 10.
Po drodze widoki ładne, zbliżamy się do parku narodowego, więc zrobiło się
bardziej dziko. Przejeżdżaliśmy też przez ciekawą wioskę. Przez jej środek
biegła ulica, przy której pobudowane były piece i w każdym pieczono chleb.
Jakiś taki śmieszny, okrągły. Fajna sprawa. Busik podwiózł nas w zasadzie pod
samą jaskinię, trzeba było przejść może ze 100 metrów żeby poczuć chłód. Jaskinia
jest o tyle ciekawa, że wypełnia ją krystalicznie czyta, słodka woda. Piękne miejsce.
Padła idea, żeby się wykapać. Woda była zimna okrutnie, ale wlazłem. W sumie
zaraz wylazłem. Michał się trochę pokąpał i zainspirował swoją postawą jakiegoś
Turka do wejścia do wody. Chwilę czasu tam spędziliśmy. Fajne miejsce. Po
jaskini udaliśmy się nad morze żeby wypić sobie piwko. Mieliśmy jeszcze po
jednym z wczorajszego wieczoru. Jakoś w plenerze ten Efez lepiej smakował.
Widoczek ładny, pogoda piękna, żal było się ruszać. Ale trzeba było, bo przed
nami daleka droga. Generalne najpierw potrzebowaliśmy wrócić do Soke. Nie jest
to takie łatwe, bo wychodzi na to, że kierowca busa podwiózł nas do jaskini
wyłącznie z własnej, dobrej woli. Po drodze nie za bardzo jest coś takiego jak
przystanek. Na szczęście przypadkowo trafiamy na dworzec autobusowy. Pojawia
się jednak problem, bo autobusy niby stoją, ale coś jest jednak nie tak. Pytamy
się typa o bus do Soke. Gość nam coś pokazuje a potem każe czekać. Za chwile podjeżdża
busik. Chcemy się wbijać do środka a kierowca, że nie. No już nic nie kumam.
Gość nas ciągnie poza dworzec na ulice i łapie nam busa do Soke. Nie rozumiem
logiki tego, co się dzieje, ale jedziemy. Docieramy do Soke jakoś koło 14.
Kolejny etap to Izmir. Autobusy jeżdżą, co godzinę, więc no problem. Kupujemy
bilet i idziemy coś zjeść. Pada na knajpę przydworcową. Właściciel, czy kucharz,
cholera go tam wie strasznie nas ciągnie do tej knajpy. Generalnie nie podoba
mi się tam, w tego typu lokalu nie odważyłbym się zjeść nawet w Polsce, a co
dopiero w Turcji. Zamawiam, więc herbatę a Michał zestaw z jakimś kurczakiem i
fasolą. Odważne albo głupie hehe. Na szczęście obyło się bez żadnych rewelacji.
Ja wypiłem herbatę, poszedłem po świeże obwarzanki, które zamierzałem zjeść z
dżemem zajumanym przy śniadaniu (tak wiem, cebulactwo tkwi w każdym hehe). Kupiłem
sobie też chrupki, których w Polsce nie wiedziałem od wieków, czyli Rufflesy. Chipsy
dokładnie takie same jak każde inne, ale dziecięcy sentyment pozostaje i nadwaga
pozostaje hehe. Ładujemy się po chwili do naszego busa Pamukkale. Tym razem
jest to wersja w pierwszej klasie z trzema rzędami siedzeń. Spania nie ma
jednak wiele. Raz, że widoki fajne, a dwa że jedziemy tylko godzinę i
piętnaście minut. Po drodze postanowiłem zastanowić się, co dalej robić.
Generalnie kierowaliśmy się do miejscowości Aliaga. W Izmirze nie bardzo miałem
ochotę zostawać, noclegi drogie… To jeszcze nie był ten moment, gdy poczułem
tęsknotę do wielkiego miasta. Wymyśliliśmy, więc że od razu szukamy sobie busa
do Aliagi. Nie będziemy się jednak pchać do centrum tylko wysiądziemy sobie
jakieś 10 km przed Aliagą. Nie powinno być w takim układzie problemu ze znalezieniem
miejsca na nocleg, a ten niewielki dystans rano pokonamy sobie stopem. Tak też
zrobiliśmy. Znaleźliśmy busa, co nie było sprawą jakąś super prostą, bo dworzec
w Izmirze też jest gigantyczny. Mniej więcej wytłumaczyliśmy kierowcy gdzie
chcemy jechać. Odbyło się to za pomocą gestów oraz mapy. Okazało się jednak, że
nasze miejsce docelowe nie jest idealne, bo to jakaś dzielnica przemysłowa. Na około
góry, więc powinno być ok. Bałem się tylko żeby się nami nikt nie zainteresował,
bo turysta tu się na bank rzuca w oczy. Nie za bardzo mieliśmy napoje, więc
udaliśmy się jeszcze na stację benzynową a potem zaczęliśmy szukać miejsca na
biwak. Zeszliśmy nieco w boczna drogę, która w zasadzie była tak samo ruchliwa
jak główna. W oddali majaczyła nam jakaś droga w góry, więc liczyliśmy, że na nią
trafimy. Generalnie weszliśmy w pierwsze możliwe krzaki w kierunku nas
interesującym. Widziało nas przy tym dwóch dziadków, ale jakoś mało się przejęliśmy
tym faktem. Oni chyba też. Wyszliśmy na górę, pokonaliśmy coś w rodzaju
kamiennej drogi i dotarliśmy do skałek. Miejsca było sporo szkoda, że
konstrukcja naszego namiotu nie pozwalała nam się rozbić w najlepszym miejscu:
pod nawisem skalnym z fantastycznym widokiem. Niewielka polanka musiała jednak
wystarczyć. Rozwiesiliśmy nasz namiot i zabraliśmy się do lekkiego posiłku
złożonego z niespecjalnie świeżego obwarzanka i nutelli. Noc zapowiadała się
chłodna. Nie było może zimno, ale w powietrzu pojawiła się straszna wilgoć. Zabraliśmy
się, więc do obalania resztek naszej wódeczki. Zostawiliśmy ją specjalnie na
okazję spania w namiocie. Mieliśmy też piwko. W zasadzie nie do końca, bo był
to specyfik o posmaku piwa zamknięty w puszce o objętości 200 ml i mający 9%.
Obrzydliwy trunek, ale trzeba się było go pozbyć. A przecież człowiek nie jest
taki żeby wylał… Po skończeniu biesiady wpakowaliśmy się do namiotu, bo zrobiło się naprawdę chłodno. W nocy budziłem się wielokrotnie. Wilgotny namiot nie był
zbyt komfortowy. Dobrze, że wziąłem „folię życia”, bo bez niej byłoby ciężko
przetrzymać do rana.
Start do Guzelcamli z lokalnego dworca autobusowego a w tle nasz hotel
Jaskinia Zeusa
Chwilę oddechu na plaży
Za tymi czipsami tęskniłem
Dworzec w Izmirze
Tym razem Michał, jako pierwszy wytarmosił się z namiotu. Mi
się strasznie nie chciało ruszać spod warstwy ocieplającej. Dopiero pierwsze
promienie słońca oraz silna potrzeba udania się w krzaki sprawiły, że
porzuciłem schronienie. Michał poszedł zrobić fotki z pobliskiej skały, ja zająłem
się obozowiskiem, bo naszą wiatę pasowało trochę przesuszyć. Zebraliśmy się
mimo wszystko dość wcześnie i jakoś o dziewiątej byliśmy na przystanku, na
którym wczoraj wysiadaliśmy. Miejsce super na stopa, więc po co było szukać
innego. Łapiemy. Generalnie ruch srogi, ale nic się nie zatrzymuje. Słaba też jest
reakcja kierowców nie licząc jednego kolesia z tira, który jechał przebrany za
goryla w czapce błazna. Powaga! Byłem trzeźwy! Samochód żaden nam się, co
prawda nie zatrzymał, ale złapaliśmy busa. Dziwne było to miejsce do łapania,
nie takie zajebiste jak mi się zdawało na początku, więc wsiadamy. Gość nas
wysadza praktycznie w samym centrum. Priorytetem jest jednak śniadanie.
Trafiamy na knajpkę z burkami, zjadam ze smakiem solidną porcję burka ze
szpinakiem. Jest to zdecydowanie mój ulubiony. Do tego oczywiście herbata. Jak
to bez herbaty? Posileni i z mapą w telefonie idziemy szukać tej słynnej
stoczni rozbiórkowej. Jadąc do Aliagi zdawałem sobie sprawę, że szanse, żeby
się tam dostać są ekstremalnie małe, liczyłem jednak na odrobinę szczęścia. Obraliśmy
azymut nad morze, a potem plan była taki, żeby wzdłuż wybrzeża dojść do drogi
prowadzącej do centrum dzielnicy przemysłowej i tam przez płot podglądnąć sobie
jakiegoś umierającego metalowego kolosa. Dotarliśmy nad morze, widok imponujący,
bo cała zatoka otoczona jakimiś fabrykami czy rafineriami… Mi się takie miejsca
podobają, więc byłem zadowolony już w tym momencie. Przeszliśmy się dalej
wybrzeżem, trafiliśmy na jakiś tęczowy park oraz przystań łodzi. Z mapy wynikało,
że mamy się kierować poza centrum, więc tam poszliśmy. Zanim jednak znaleźliśmy
naszą drogę zainteresowała się nami policja. Goście podjechali do nas
radiowozem, a jeden łamaną angielszczyzną poprosił nas o paszporty. W między
czasie wypytywał się nas (ten władający angielskim), co my tu robimy, po co tam
idziemy i czy nie wiemy, że tam jest niebezpiecznie? Postanowiłem nie wyjawiać
mojego planu, więc zacząłem zgrywać głupa i pokazywać jakiś pagórek mówiąc, że chcieliśmy
się tam przejść , żeby zobaczyć widok na morze. Chyba gość tego nie kupił. Kazał
nam kategorycznie zawracać. Zaczął tłumaczyć coś o strefie zamkniętej i o
niebezpieczeństwie. W końcu odzyskaliśmy paszporty i poszliśmy dalej. Trochę chciałem
pchać się dalej, ale jak sobie pomyślałem o tureckim więzieniu to
zrezygnowałem. Goście tam faktycznie pilnują ostro, bo byliśmy daleko od
jakichkolwiek przemysłowych budynków a tu już „stop”. Odpuszczamy, nie ma co chojraczyć za bardzo. Idziemy,
więc powoli w kierunku centrum. Goście jednak jadą za nami. Myślę: pewnie chcą
się upewnić, że spadamy. Po chwili zatrzymują się koło nas i ten z angielskim mówi,
że coś jest nie tak z paszportami i że muszą je zobaczyć jeszcze raz. Generalnie
mnie to nie zdziwiło, bo jak słyszałem jak typ dyktuje kolesiowi przez krótkofalówkę
moje nazwisko to wiedziałem, że raczej się nie dogadają hehe. Gdy koleś zmagał
się z dyktowaniem naszych danych przez krótkofalówkę, my zrobiliśmy sobie pogawędkę
z panem poliglotą. Okazało się, że turystów tu zasadniczo nie ma, dlatego
goście się nami zainteresowali. Koleś zaproponował też podwózkę do centrum,
więc czemu nie. Chcieli nas zabrać na dworzec (naprawdę chcieli nas się pozbyć
z tej mieściny), ale wypertraktowaliśmy kantor, bo nam się kasa kończyła. Pod
kantorem w centrum w końcu się pozbyliśmy panów w niebieskich wdziankach. Wymieniwszy
kasę chcieliśmy się skierować na dworzec, ale piwko wydało nam się kuszącym
pomysłem. W trakcie poszukiwań zagaił nas jakiś koleś. Zapytał po angielsku,
czego szukamy. My na to, że piwa. Gość mówi, że tu nigdzie się nie napijemy,
ale żebyśmy poszli z nim. Coś mi się już ten gość wydał podejrzany, ale nic.
Idziemy. Na piwo naprawdę miałem ochotę. Ja się patrzę a gość nas ciągnie do
sklepu z jakimiś skórami. Generalnie był to sklep odzieżowy. Mówię do Michała,
że mi się to nie podoba. On zamiast mnie słuchać już usadawia się w fotelu i
konwersuje wesoło z jakimś kolesiem. Generalnie rozmowa się toczy sympatycznie,
jeden koleś leci po Efezy. Zimne. Ciekawy byłem opłaty za tą usługę, ale twierdzi,
że browarek za 10 lir, więc ok. Do zaakceptowania. Obawiałem się, że to będą
nie jedyne pieniądze, które przyjdzie nam tu wydać. Ja postanowiłem iść w
zaparte i na nic nie dać się naciągnąć. Michał za to zaczął przymierzać
płaszcze. Ceny były zaporowe, więc goście wyczuli, że nasz budżet wyjazdu pewnie
jest mniejszy niż cena tego płaszcza. Dali sobie spokój ze skórami, a zaczęli
wciskać koszulki. Oczywiście chujowe jak nieszczęście. Mówię do Michała, że
dopijamy błyskiem piwo i spadamy. Niby tak się stało, tylko Michał nabył
jeszcze koszulkę, której nigdy pewnie nie ubierze: cała czerwona z flagą Turcji
hehe. Cena tej przyjemności to 65
zł… Oczywiście plus piwo, ale to akurat
było w cenie typu standard w Turcji. Wyszliśmy w końcu z tego sklepu, ja byłem zadowolony,
bo wypiłem sobie zimnego browarka, a Michał był po prostu zadowolony, bo on
okropnie lubi wywalać kasę w błoto. Po piwku skierowaliśmy się na autobus. Po
drodze jeszcze niesamowicie chrupiący obwarzanek prosto z piekarni. Wbijamy w
busa powrotnego do Izmiru.
Rześki poranek w okolicach Aliagi
Widoki bardzo łądne
Nasze obozowisko
Centrum Aliagi
Port
Rafineria
Był przez chwilę plan, żeby jechać zobaczyć Pergamon.
Okazało się jednak, że trzeba by się wracać i tak do Izmiru, żeby złapać coś do
Stambułu, więc ostatecznie daliśmy sobie spokój. Izmir też możemy zwiedzić.
Droga powrotna zajęła nam z godzinę i znowu wylądowaliśmy w Izmirze. Postanowiliśmy
kupić bilet do Stambułu. Alby to zrobić należy rozejrzeć się za odpowiednim
miejscem. Bilety kupuje się w wielkiej hali, na której jest ze 100 stoisk z
biletami, każde inne. Odpowiednio przeszkoleni krzykacze namawiają cię do
skorzystania z usług akurat ich firmy. My postawiliśmy na Pamukkale, bo nam się
podobało. Kupiliśmy bilet na 23 za 80 lir, co było ceną dość wysoką, ale co
tam. Po raz kolejny mamy z głowy nocleg, więc ok. Jest godzina 14, więc mamy
jeszcze mnóstwo czasu. Lekkie przepakowanie i ruszamy do centrum. Nie za bardzo
wiedzieliśmy jednak jak to zrobić. Koleś w okienku Pamukkale mówił, co nieco po
angielsku, więc Michał postanowił czegoś się od niego dowiedzieć. I to był zajebisty pomysł. Okazało się, że w
liniach Pamukkale (zresztą nie tylko w tych liniach) są darmowe busiki rozwożące
ludzi po okolicy. W tym i do centrum. Wystarczy znaleźć właściwe miejsce pomachać
kupionym wcześniej biletem i jedzmy za darmo gdzie chcemy. Że my tego wcześniej
nie wiedzieliśmy... Busik dowozi nas do centralnego punktu miasta, czyli Ronda
9 Września (9 Eylül Meydanı). Oczywiście ekstremalnie zatłoczone miejsce. My
idziemy się zapytać skąd odjeżdżają darmowe busiki w przeciwną stronę.
Lokalizujemy miejsce i obieramy azymut na morze. Nie idziemy jednak prosto,
tylko kluczymy po uliczkach. Od razu rzuciła mi się na myśl jedna rzecz: Izmir
to jeden wielki bazar. Przynajmniej ta dzielnica. Każda uliczka mam mnóstwo
sklepów, handlują tu wszystkim. Od uliczki z samymi częściami do skuterów po
uliczkę z żarówkami. Na takiej jednej ulicy jest ze 30 sklepów, które oferują dokładnie
to samo… Nie wiem jak to funkcjonuje, ale zadaje się, że biznes się kręci. Doszliśmy
nad morze. Tam próbowaliśmy złapać Internet w specjalnym punkcie w celu wgrania
mapy miasta. Nie powiodło się to, bo do Internetu trzeba się podłączyć kablem,
którego nie mieliśmy. Ale okazało się, że zaraz obok mamy informację
turystyczną. Pani w okienku bardzo pomocna. Na dodatek włada przyzwoitym
angielskim. Zabieramy sobie mapę i idziemy dalej wzdłuż wybrzeża. Przyjemne
miejsce, fajny deptak i ścieżka rowerowa… Pierwszy raz wdziałem ją w Turcji. Na
brzegu mnóstwo ludzi. Jakieś dzieciaki urządzają sobie skoki do wody. Dalej
niewielki park i piknikowa atmosfera. Tym wybrzeżem docieramy do centralnego punktu
miasta. To wielkie miasto, więc lepiej napisać, że głównego punktu miasta,
czyli placu Atatürk. Na placu znajduje się mały meczet i największa atrakcja
turystyczna Izmiru, czyli wieża zegarowa. Michał oczywiście nalegał, żeby ją zobaczyć,
bo on przecież nie uznałby swojego pobytu w Izmirze, jakby nie zobaczył jego największej
atrakcji turystycznej. Choćby tak gównianej jak ta wieża… To już są naprawdę
naciągane historie jak takie coś uważa się za „największą atrakcję turystyczną
miasta”. Ponieważ to miejsce zostało „odfajkowane” można już było spokojnie powłóczyć
się po uliczkach. Padł też pomysł ze zjedzeniem obiadu i strzeleniem sobie
tureckiej herbatki. Weszliśmy, więc znowu w zasięg bazaru. W knajpkach i pijalniach
herbaty można przebierać swobodnie. Wypatrzyliśmy fajną knajpkę na niewielkim
placu. Taka dokładnie „turecka” w klimacie. Zamówiliśmy po "szklance" i
chłonęliśmy klimat miasta. Przed wyjazdem pozbierałem nico opinii i Izmir jakoś
nie był na liście najfajniejszych miejsc w Turcji. Mi się natomiast bardzo
podobał. Miał jakiś swój niepowtarzany klimat. Podobało mi się to, że idąc
zatłoczoną i gwarną uliczką skręcamy w bok i mamy już ciszę i spokój. Możemy
znaleźć herbaciarnię zatłoczoną a możemy sobie poszukać i spokojniejszego
miejsca. Fajna sprawa. A wszędzie jest tak samo kolorowo i „bazarowo”.
Wypiliśmy herbatę i dalej kręciliśmy się po centrum. Trafiliśmy też na bardzo
fajna knajpkę, w której zjedliśmy obiad popity coca colą, bo jakoś w Izmirze o
lokal z piwkiem trudno. Ponieważ już zaczynało robić się ciemno, a my byliśmy
strasznie zamęczeni stwierdziliśmy, że ruszamy pomału w kierunku dworca. Pomału,
bo ciekawych uliczek jeszcze mnóstwo przed nami, a poza tym przy rondzie 9
Września jest jeszcze park, który chcieliśmy zobaczyć. W parku nie było nic ciekawego,
ale Michał postanowił, że musi sfotografować kolejną „zajebistą” atrakcję,
czyli wieżę spadochronową. Po „zwiedzeniu” paku stwierdziliśmy, że definitywnie
trzeba odpocząć. Spadamy na dworzec! Przedostaliśmy się przez ekstremalnie
ruchliwe rondo i rozpoczęliśmy oczekiwanie na nasz bus. Przy okazji można było
poobserwować nieco ruch uliczny. Nie jest to taki kompletny chaos, chyba było
bardziej cywilizowanie niż w Gruzji. Nie zmienia to jednak faktu, że kierowcy
są bardzo brawurowi i obowiązującą zasadą jest zdecydowanie: większy ma zawsze
pierwszeństwo hehe. Śmieszyło nas bardzo, że busy (to miejsce, w którym
staliśmy było chyba jakimś umownym przystankiem) zatrzymują się na środku ulicy,
blokując tym samym, co najmniej jeden pasu ruchu. Oczywiście wszędzie dookoła
rozlega się głośne trąbienie. Nieodłączny element ruchu drogowego krajów innych
niż Europa. Nasz busik podjeżdża po około 20 minutach i za kolejne pół godziny
jesteśmy na dworcu. Znajdujemy sobie miejsce i czekamy. Ja podładowałem sobie
trochę telefon w specjalnej maszynie. Kosz tej operacji to 1 lira. Poszedłem
też się umyć do kibelka. O tych kiblach to też warto słów kilka napisać. Przed
wyjazdem słyszałem: „weźcie sobie zapas papieru, bo tam nie ma”. Nie powiedziałbym,
że nie ma. Generalnie jest, ale Turcy mają inną metodę wiadomo, czego. W każdym
kiblu tureckim mamy albo specjalny wężyk, albo kran albo, choć butelkę z wodą. Bardziej zaawansowane urządzenia sanitarne mają w muszlę wbudowany specjalny syfon, który
wypuszcza wodę pod ciśnieniem trafiając dokładnie w pożądaną cześć ciała.
Zasadniczo taki system podyktowany jest niuansami kulturowymi. Okazało się, że
jest on też bardzo praktyczny. W podróży nie trudno o odparzenia czy inne
podrażnienia skóry a ten system zapobiega im bardzo skutecznie. Także Turcy
(generalnie Arabowie) mieli łeb na karku wymyślając te kraniki. Kraniki te maja
jeszcze jedno zastosowanie, o którym pewnie Arabowie nie pomyśleli. Zasadniczo
w kiblu z takim kranikiem bez problemu idzie się wykąpać. Prysznic można wziąć
w całości i jest to w podróży fantastyczne rozwiązanie. Po skorzystaniu z tego
wynalazku, czułem się o niebo lepiej, byłem przygotowany do całonocnej podróży
autobusem do Stambułu. Nasz autokar podjechał jakieś pół godziny wcześniej, na
spokojnie załadowaliśmy się do środka. Zaraz pojawił się catering, zjadłem wafelka,
popiłem fantą i poszedłem spać. Michał oczywiście dopadł się tabletu i znowu do
rana grał w jakaś debilną grę. Choć w sumie gdyby poszedł spać to nie wiem, co by
się działo. W środku nocy autokar zatrzymał się na jakiś stacji i stał tam
ponoć pół godzinny. W końcu ludzie zaczęli się przesiadać do innego autokaru.
Na szczęście Michał nie spał i mnie obudził. Nieprzytomny przesiadłem się do
drugiego autobusu i za moment znowu zasnąłem. Obudził mnie dopiero wschód
słońca nad Bosforem. Okazało się, że płyniemy promem. Kojenia niespodzianka
hehe. Wyjeżdżamy z promu i już w zasadzie jesteśmy w Stambule. Ale że to
gigantyczne miasto to zanim dojechaliśmy na dworzec minęło spokojnie z półtorej
godziny. Okropnie się to rozciąga w czasie przez te korki. Ja już nie spałem,
patrzyłem co się dzieje za oknem…
Izmir
"Słynna" wieża zegarowa
Plac Atatürk
Zakamarki bazaru
Wschód słońca nad Bosforem
Jakoś po godzinie ósmej rano dojeżdżamy w końcu na dworzec
autobusowy. Jesteśmy już nieco mądrzejsi, więc od razu szukamy darmowego busa
na plac Takskim. Zaraz się znajduje, ale odjazd wiadomo: jak ruszy to odjedzie.
Nie minęło pół godziny i ruszamy i za około 40 minut jesteśmy już w centrum
Stambułu. Plan był taki, że idziemy szukać znalezionego wcześniej hostelu w
okolicach wieży Galata. Lokalizacja świetna, łatwo znaleźć, szkoda marnować
czas na szukanie innego lokum. Do Hostelu Rapunzel trafiliśmy od razu. Jest on
zaraz koło wieży, a wejście jest naprzeciwko szpitala. Ławo znaleźć. Wbijamy do
środka. Załatwiamy nocleg: miejsca są, więc nie ma problemu. Gość zaczyna nas
pytać: „Czy dopiero przyjechaliśmy?” i „Gdzie byliśmy jak był zamach”. Jaki
zamach? Gość nam tłumaczy, że w sobotę jakiś Kurd wysadził się na głównej
ulicy: Bulwarze Tarlabasi. Byłem lekko w szoku. Przed chwilą
szliśmy tym bulwarem, wdziałem miejsce, w którym ludzie składali kwiaty i jakiś
pochód, ale myślałem, że to może jakaś rocznica innego zamachu albo jakieś święto.
Fotki porobiłem, ale nie miałem świadomości, że to wszystko dotyczyło zamachu,
który miał miejsce trzy dni wcześniej. Strasznie dziwne uczucie. Ale nic, co
było robić? Zameldowaliśmy się w hostelu. Cena może niezbyt niska, bo 13 euro,
ale dostaliśmy pokój dwuosobowy. Koleś twierdził, że w cenie dorma. No może, nie
wnikałem. Po prostu nie miałem ochoty marnować pół dnia na szukanie innego
hostelu. Miejsce naprawdę fajne, śniadanie
w cenie i taras na dachu!! Super sprawa. Postanowiliśmy jednak jeszcze gdzieś
się przejść. Mimo zmęczenia i jakiegoś dziwnego napięcia spowodowanego
informacją o zamachu ruszyliśmy w miasto. Właściciel hostelu ostrzegał nas,
żeby nie pchać się w miejsca gdzie jest tłum. Rada niemożliwa do zrealizowania,
bo w Stambule wszędzie jest mnóstwo ludzi. Stwierdziliśmy, że w takim razie
wszystko jedno gdzie pójdziemy i poszliśmy na bazar.
Kwiaty w miejscu wybuchu
Marsz
Widok z tarasu Hostelu Rapunzel
Bazar znajduje się w
dzielnicy Sultanahmet, więc wystarczyło tylko przekroczyć most i już jesteśmy.
Pogoda dużo lepsza niż podczas naszego poprzedniego pobytu w Stambule, więc robię zdjęcia w tych samych miejscach, ale znacznie ładniejsze. Dochodzimy na
bazar i wnikamy w jego uliczki. Michał chciał nakupić słodyczy. Turcja to raj
dla wielbicieli słodkości. Turcy wytwarzają ich mnóstwo. Ja jestem dość umiarkowanym
wielbicielem słodkości. Z tych tureckich słodyczy smakowały mi jedynie rolady i
to nie wszystkie oraz takie śmieszne „kostki” z orzechami. Ta rolada wygląda trochę
jak naleśnik, ale nie z ciasta tylko z takiej twardej masy owocowej. Wnętrze
wypełnia mniej lub bardziej słodki środek. Były też takie podłużne „kostki” z
orzechami zatopionymi w nie wiem, czym. Coś jakby galareta, ale twarda… To było
nawet ok. Choć i tak zęby potrafiły rozboleć po małym kawałku. Czego natomiast
nie dam rady zjeść: baklavy i innych „kostek”. Baklava jest dla mnie
zdecydowanie za słodka. A te „inne kostki”… Nie wiem, co to było, Michał raz je
kupił. Była to ekstremalnie słodka „galaretka” dodatkowo posypana jeszcze
cukrem pudrem. Po zjedzeniu dwóch zdecydowałem, że idę do dentysty na kontrolę
hehe. W sumie fajnie, że Michał zrobił te słodyczowe zakupy, bo najedliśmy się
okropnie w tym sklepie i dodatkowo powstały całkiem spoko zdjęcia. Za słodycze
też jakoś strasznie nie zostało przepłacone, więc ok. Ja myślałem, żeby sobie
kupić curry, bo mi się w domu kończy. Nie jest to typowa turecka przyprawa,
więc nie na każdym stoisku można jad dostać. Nawet jak ktoś jej nie miał to
uparcie wciskał mi przyprawę do mięsa, która miała ją rzekomo zawierać. Rzekomo,
bo ja w ogóle curry w tym, co mi proponowali nie czułem. Ostatecznie przyprawy
nie kupiłem, bo wyszliśmy ze spożywczego marketu i już nie miałem ochoty się
wracać i po raz kolejny zmagać się z tym tabunem nachalnych sprzedawców. Pokrążyliśmy, więc po bazarku, zrobiliśmy
sobie przerwę na herbatę. I ruszyliśmy w kierunku hostelu. Odczuwałem duże zmęczenie,
ale też i pewien niepokój związany z tymi zamachami. Toczyła się miedzy nami
dyskusja na ten temat i obaj doszliśmy do wniosku, że jest to trochę
przerażające. Zasadniczo o tych zamachach słyszy się czasami. Jeśli zamach zdarzy
się w Europie to gadają o tym wszyscy. Zamachy „gdzieś dalej” już mało, kogo obchodzą,
ale jednak się słyszy. A tu taka sytuacja. Prawdę pozwiedzawszy niewiele
zmieniając palny mogłem być w tym dniu w Stambule... Jakbym był to istnieje
naprawdę duże prawdopodobieństwo, że bym się tą ulicą przechadzał… Naprawdę
dziwnie się czułem. Ciężko to jakoś ubrać w słowa, ale czułem pewien niepokój. Zmusiło
mnie to też trochę do myślenia… Ale przecież żyć jakoś trzeba. Wracamy, więc do
hostelu.
Korzystając z pięknej pogody mogłem zrobić kilka fajnych zdjęć
Bazarowe klimaty
W brzuchach jednak burczy, więc zaglądamy do jednej knajpy, Michał
zamawia jakiegoś kebaba a ja nic, bo mam ochotę na falafela. Krążymy chwilę w
poszukiwaniu odpowiedniej knajpy, ale nic nie znajdujemy. Wpadamy za to na
sklep z alkoholem, gdzie kupujemy zapasy na wieczór. Żeby tego nie taszczyć ze
sobą Michał wraca do hostelu, a ja dalej ruszam na poszukiwanie jedzenia. Znajduję
zajebistą knajpkę z falafelami, zamawiam sobie solidną porcję na wynos i lecę
do hostelu z zamiarem konsumpcji na tarasie. Na szczycie hostelu rozwalam się
na krześle, otwieram piwko i pochłaniając naprawdę pysznego falafela oglądam
sobie panoramę Stambułu. Wspaniałe zakończenie wyjazdu, tak miałem zamiar
spędzić cały wieczór. Do pełni szczęścia brakowało mi tylko smaku w tym piwie
hehe. Na tarasie spotkaliśmy Australijkę węgierskiego pochodzenia o imieniu
Reka. Wiadomo, o czym gada się w hostelach. Dominujące tematy to: skąd, dokąd,
na ile, za ile itd. Teraz jednak dominującym tematem był zamach. I to nie tylko
ten w Stambule, ale i ten z poranka w Brukseli. Nosz kurwa, co za dzień! Ten świat
jest naprawdę pojebany! Australijka idzie na jedzenie, po czym odwiedza nas na
dachu współwłaściciel hostelu i dalej wałkujemy ten sam temat. Koleś mówi, że te zamachy strasznie mu się
odbiły na biznesie, bo teraz już powinien mieć obłożenie 100%, a dziś w nocy
tylko 9 osób śpi w jego hostelu. Potem wróciła Australijka. Przewinęła się też
przez taras dwójka amerykanów. Zasadniczo powstało w końcu coś w rodzaju
imprezy. Piliśmy sobie piwko ja Reka i Michał. Dołącza do nas jeszcze Anglik i Chinka.
Przynoszą miejscowe raki. Co to takiego? Jak pił ktoś kiedyś greckie ouzo to to
jest identyczne. Ja ouzo nienawidzę, więc jak już poczułem ten
charakterystyczny zapach anyżu to dałem sobie spokój. Piłem piwko. Reszta piła drinka
z tego wynalazku. Dyskusje oczywiście toczą się wokół zamachów, ale atmosfera
szybko się rozluźnia. Przez taras przewinął się jeszcze Rosjanin, który jest
dj-em kręcącym imprezy psy trans i jakiś gówniarz, kolejny Amerykanin. Atmosfera
naprawdę fajna, jak mnie czasem wkurzają takie hostelowe imprezy z zawsze tą
samą gadką, tak tu było naprawdę spoko, bo ludzie byli interesujący.
Postanowiłem jednak udać się na spoczynek jakoś, przed 23, bo oczy mi się
zamykały prawie samoczynnie. Zasnąć jednak długo nie mogłem, bo myślałem o tym
całym terroryzmie i o tym, że ludzie to są pojebani…
Dzięki takim widokom ten hostel wart był każdego wydanego lira
Samolot, co prawda mieliśmy, o 15 ale trzeba
było się zebrać wcześniej. Cholera wie jak to z tymi zamachami, czy będzie
wzmożona kontrola i tak dalej. Autobus też przez miasto wlecze się
niemiłosiernie. Zdecydowaliśmy, że po śniadaniu ruszamy, czym lekko
zestresowaliśmy poprzedniego wieczora naszą Australijkę, bo ona wykupiła sobie
transfer na lotnisko o 12 a leciała tym samym samolotem co my… Ja wstałem sobie
wcześniej, wziąłem prysznic i poszedłem na śniadanie. Śniadanie zjadłem, umyłem
zęby, dopakowałem plecak i czekam na Michała. Jego rzeczy oczywiście rozjebane
po całym pokoju, a on molestuje Chinkę o facebooka. Generalnie trochę się
wkurzyłem na jego nieogarnięcie i mu trochę pojechałem. Potem mi było lekko głupio,
bo może przesadziłem, ale jak się z kimś spędza 24 godziny na dobę, 7 dni w
tygodniu to nawet pierdoły potrafią czasem podnieść ciśnienie. Ostatecznie
jednak nie spóźniliśmy się ani na busa ani na samolot, więc było ok. Wyszliśmy
z hostelu jakoś przed 10-tą, pomaszerowaliśmy głównym bulwarem na plac Taksim. Miejsce
zamachu powoli wraca do normy, szklarze wstawiają szyby, ktoś wyciera ścianę…
Po zamachu życie wraca do normy
Autobus już na nas czeka. Odjeżdża on z jednej z bocznych uliczek Taksim, ale
łatwo ją zlokalizować. Odjazd, co pół godziny. Jazda to standard: 1,5 godziny i
nie ma zmiłuj. Na autostradzie takie korki, że sam wjazd zajmuje mnóstwo czasu.
Jesteśmy na miejscu około 12 w południe. Kontrola bezpieczeństwa nr. 1 i
szybkie rozeznanie. Odprawa dopiero o 13, więc jednak jesteśmy trochę za wcześnie,
ale co tam. Ja wole się nie spóźnić. Jest jeszcze czas na Mc knajpę. Zamawiam sobie
jakiś zestaw z frytkami a Michał oczywiście musi kupić sobie żarcie wprost
proporcjonalne do jego osoby. Zamawia, więc coś, co się nazywa Megamack. Jest
to burger z czterema kotletami. Do tego oczywiście frytura, cola i jeszcze
jeden burger, niby duży, ale w porównaniu z Megamakiem wyglądał bardzo mizernie
hehe. Przed 13-tą ruszamy do odprawy, spotykamy „naszą” Australijkę i ustawiamy
się w kolejce. Miałem trochę obaw związanych z moim bagażem, bo gdy musimy
wydrukować sobie na lotnisku katerę pokładową (nie ma opcji online na tym
lotnisku, nie wiem czemu) to jest osoba, która weryfikuje jego wielkość. Mój
był ewidentnie za duży, ale wymyśliłem sobie, że będę wciskał, że mam w środku
zimowa kurtkę, a jak to nie pomoże to wywalę nasz „namiot” do śmietnika. Na szczęście
nie musiałem robić nic z tych rzeczy, bagaż przeszedł. Idziemy od kontroli
paszportowej: szybko, sprawnie i przyjemnie. Potem jeszcze jedna kontrola
bezpieczeństwa i jesteśmy w strefie wewnętrznej lotniska. Miałem plan zakupić jakieś
piwko na prezent, jednak w sklepie monopolowym nie mieli, a w jedynym miejscu,
w którym można było je kupić kosztowało prawie 27 zł a puszkę. Za Efez?!!?? Po
moim trupie!! Michał oczywiście kupił dwa, plus jeszcze mnóstwo jakiś pierdół.
Zastało mu kupę kasy i nie wpadł chłopak na to, że można ją sobie ponownie na
euro wymienić tylko postanowił je przepierdzielić na kompletnie niepotrzebne
rzeczy. Ale Michał taki już jest. Uwielbia kupować pierdoły i przepłacać za nie
10 razy hehehe. Gdy ogłosili naszego gejta usadowiliśmy się na fotelach i czkamy.
Samolot opóźniony był o dobre pół godziny. Pilot jednak wyjaśnił, że to przez wzmożone
kontrole po tym, co się działo w Brukseli. W kolejce do samolotu dalej temat
zamachu (tego ze Stambułu w przewadze) i historie każdego. Co wtedy robił i
gdzie był… W samolocie jak to w
samolocie. Były jednak dwie atrakcje: pilot przedstawiał się, jako 007 James
Bond i walnęliśmy sobie z Michałem po Heinekenie hehe. Pomysł kiepski, ale
suszyło nas okropnie a napój ten był niewiele droższy jak cola. Poznaliśmy też
parę Polaków, którzy mieli z nami jechać do centrum, ale zgubiliśmy ich na
lotnisku w Budapeszcie.
Kilka zdjęć zrobionych z autokaru w drodze na lotnisko
Po przylocie do stolicy Węgier znowu zostałem wyłowiony
z tłumu. Gość przeglądał mi paszport, a potem bagaż. Strasznie nie spodobała mu
się moja wiza z Egiptu i fakt, że lądowałem w Kairze. Gość dopytywał po co tam
byłem, na jak długo i dlaczego akurat Kair a nie Szarm El Szejk? Powiedziałem mu,
że chciałem zobaczyć piramidy. Oczywiście mnie puścił, bo nie miałem nic do ukrycia,
ale po raz kolejny stwierdziłem: „w Rzeszowie natychmiast golę brodę!”.
Australijka postanowiła towarzyszyć nam do centrum, więc złapaliśmy dokładnie
ten sam autobus, co na lotnisko i ruszyliśmy w kierunku stolicy Węgier. Przy wyjeździe
z lotniska stoją czołgi… W centrum byliśmy jakoś koło 18. Reke namówiliśmy,
żeby poszła z nami jeszcze „na jedno do knajpy”. Michał bardzo chciał znaleźć
lokal o nazwie Szimpla Kert. Warta była ta knajpa długich poszukiwań. Super
miejsce. Jakby wielka kamienica, w której jest kilka barów a wszystko to połączone
klimatem ogólnego bajzlu hehe. Strasznie fajna sprawa. Piwo Dreher, choć
obrzydliwe to w całkiem znośnej cenie. Reka posiedziała z nami jedno piwko a
potem musiała się zwijać. Sympatyczna dziewczyna, jest opcja, że jeszcze się
spotkamy. My zostaliśmy na jeszcze jednego browarka. Po piwku ruszyliśmy szukać
sklepu i kantoru. Musiałem kupić kilka papryczek w tubkach, a istniała możliwość,
że nie starczy mi kasy, więc zamieniłem sobie 5 euro. Kasy starczyło na
papryczki, mc zestaw niewielkich rozmiarów i na bilet na dworzec. Na miejscu
byliśmy jakoś po 22. Oczekiwanie nie było długie. Polski Bus podjeżdża i już prawie
się człowiek czuje jak w domu. Ludzi nawalony cały autokar, więc spanie było utrudnione,
ale dało radę. Budzę się na rogatkach Krakowa. W Grodzie Kraka mamy godzinę,
więc jest czas na kibelek i niewielki śniadanie. W końcu herbata z cytryną!
Stęskniłem się. Za moment bus do Rzeszowa i to w zasadzie koniec tej opowieści.
Dreher w knajpie Szimpla Kert i to niestety koniec wyjazdu...
Podsumujmy, więc:
Samolot w dwie strony Budapeszt – Stambuł
kosztował nas dokładnie 105 zł
Za polskiego busa zapłaciłem 54 zł (Budapeszt
– Kraków i Kraków – Rzeszów w dwie strony)
Daje to razem 159 zł za całą podróż…
Strasznie mało.
Co do życia w Turcji. Najbardziej szokujące jest to, że wszystko jest droższe.
Absolutnie wszystko. Różnica na podstawowych produktach wynosi mniej więcej + 25/30%
. Byłem w szoku, bo co, jak co ale po Turcji to się nie spodziewałem tego, że
jest droższa niż Polska. Warto też wspomnieć, że kebaby też nie są tańsze i co
ciekawe wydają się mniejsze niż nasze „polskie” cienkie ciasto. To był kolejny
szok…
Transport publiczny w miastach też jest
cholernie drogi. W Stambule bilet jedno przejazdowy kosztuje 5 lir, czyli jakieś
7 zł. Transport na długie dystanse też nie jest tani, dlatego może warto
zaplanować sobie podróż samolotami po kraju albo faktycznie, tak jak my,
jeździć nocnymi autokarami, bo jak odpada wam nocleg to wcale to tak źle
finansowo się nie prezentuje.
Osobiście uważam, że ceny za niektóre
atrakcje turystyczne to przegięcie pały, ale czasem trzeba zapłacić. Za
Pamukkale się nie wahajcie. Warto!
Noclegi tanie. Hostele zaczynają się od 5 euro,
ale ja polecam jednak zainteresować się tymi za 7-8 euro. Różnica niewielka a
przynajmniej jest ogrzewanie i ciepła woda.
Co do tych wszystkich spraw dotyczących
bezpieczeństwa i religii. O zamachach to się już nie będę rozwodził. Turcja
jest bardzo bezpiecznym krajem. Generalnie ludzie są mili, ale pamiętajcie o tym,
że większość, dlatego że chce waszych pieniędzy. Na prowincji wygląda to trochę
inaczej. Oprócz dużych miast i okolic atrakcji turystycznych, nie ma co liczyć
na to, że ktokolwiek zna angielski. W zasadzie zostaje nam porozumiewanie się
na migi, co też nie jest jakimś wielkim problemem. Prawo szarijatu w Turcji nie
obowiązuje, więc jest luz. Chłopy i laski mogą sobie chodzić ubrane, jak komu
pasuje. Wiadomo do meczetów trzeba się odziać, ale specjalna „policja” wam o
tym przypomni. Alkohol jest wszędzie, ale okropnie niedobry i strasznie drogi.
Radzę jednak nie spożywać go na ulicy, bo na bank się to komuś nie spodoba.
To w zasadzie tyle. Mi się Turcja podobała,
choć po Maroku i Egipcie było to luźny i relaksacyjny wyjazd. Czy do Turcji wrócę?
Nie wiem, ale chciałbym zobaczyć Kapadocję, więc nie wykluczam takiej możliwości.
Turcję generalnie polecam, ale pamiętajcie żeby się nie dać orżnąć na kasę. Za
często….