Wyjazd do Rzymu miałem w planach od dawna, ale jakoś nie
mogłem złapać tanich biletów. Albo termin zły, albo czas pobytu za długi… Ale nie ma się co martwić, jak człowiek czuwa
to na pewno prędzej czy później coś się trafi. I pod koniec listopada się udało.
Ryanair zrobił obniżkę – 25% na wszystkie bilety końcem stycznia, więc okazja
idealna. I okazało się, że wylot jest z Krakowa, co mnie jeszcze bardziej ucieszyło,
bo z Balic jeszcze nie leciałem. Zadzwoniłem tylko do koleżanki Natalii z
pytaniem czy nie ma ochoty mi towarzyszyć, bo już od dawna mieliśmy gdzieś
pojechać a jakoś się nie udawało. 5 minut po zakończeniu rozmowy dokończyłem
rezerwacje biletów i pozostało czekać do 26 stycznia. Ponieważ wylot był w
poniedziałek o dziewiątej rano, trzeba było jeszcze przenocować w Krakowie.
Zaraz po pracy 25 stycznia w niedzielę poszedłem na polskiego busa. Spotkałem
jeszcze kumpla, więc cała drogę przegadałem a potem w Krakowie dwa piwka w
czeskiej knajpie i nocleg w hostelu.
Fot. Natalia Starzyk
Pobudka była brutalna, bo budzik zadzwonił przed szóstą rano.
Szybko się zebraliśmy, zrobiliśmy kanapki na drogę i poszliśmy na autobus na
lotnisko. Dojazd szybki, bez przesiadek. Znacznie lepiej niż w Modlinie. Potem
bramki i już za chwilę wsiadamy na pokład. Nie spodziewałem się jakichś ciekawych
widoków, bo niebo było zachmurzone, okazało się jednak, że jakoś w połowie
drogi rozpogodziło się i można już sobie było przez okno popatrzeć na ośnieżone
góry i nie tylko. Po dwóch godzinach wylądowaliśmy na lotnisku Rzym Ciampino.
Jak złaziłem po schodkach to dało się odczuć, że powietrze jest inne… Jakieś
takie bardziej świeże i ciepłe. Zastanawiałem się, jaka będzie pogoda na tym wyjeździe.
Niby Rzym jest bardziej na południu, ale i tam pogoda nie raz potrafi
zaskoczyć. Liczyłem na to, że jednak będzie cieplej niż w Polsce i uda się
złapać trochę słońca żeby przetrwać do wiosny. Na szczęście się udało. Pogoda
była rewelacyjna, słońce codziennie mocno świeciło, temperatura była w okolicach
+ 12 / +14 stopni i w słońcu było naprawdę gorąco. Wieczorami wiał zimy wiatr i
wtedy robiło się zimniej, ale też było do przeżycia. W każdym razie: można było
spokojnie napić się winka na ławce i nie zmarznąć. Super. Tego chciałem – to
dostałem. Aż strach pomyśleć, co by to było jakby na lotnisku w Rzymie przywitała
mnie sroga zima hehe.
Widoki z samolotu Fot. Natalia Starzyk
Żeby się dostać do centrum są dwa sposoby: można kupić
bezpośredni bilet na busa za 4 euro i za jego pomocą dojedziemy na dworzec Roma
Termini. Można też wybrać autobus nr. 2. Zapłacić u kierowcy za bilet 1,2 euro,
dojechać do stacji metra Anagnina i tam za 1,5 euro jechać dalej do centrum
koleją podziemną. My wybraliśmy tą drugą opcję, bo nasz hotel było oddalony od
stacji metra może z 200 metrów, więc nie opłacało się nam jechać na dworzec
Termini. Przejazd zajmuje ponad godzinę. Autobusy z lotniska na stację metra
kursują mniej więcej, co 20 min. Na końcu relacji dodaje rozkład jazdy autobusu
linii nr 2 z stacji metra Anagnina na lotnisko. Może się komuś przyda do
zaplanowania podróży. Dojeżdżamy do stacji, idziemy do hotelu. Tam zamknięte,
szukamy kogoś, nikt akurat nie mówi po angielsku. Jeden gość kieruje nas do
jakiejś knajpy, z tej knajpy ktoś kreuje nas do biura podróży. W biurze babka
wykonuje telefon i każe nam czekać. Po chwili przychodzi jakiś koleś i cięgnie
nas do recepcji hotelu znajdującej się w kamienicy. Włosi i ich wyluzowanie
hehe. W końcu się udaje. Ogarniamy nocleg, szybkie przepakowanie i lecimy na miasto,
bo czasu nie ma. Rzym sam się nie zwiedzi hehe. Ponieważ mieszkamy praktycznie
przy murach Watykanu najpierw tam kierujemy swoje kroki. Przechodzę przez bramę
i cieszę się, że kolejny kraj mam odfajkowany na swojej liście „do zobaczenia”.
Na Plac św. Piotra wchodzi się Via Conciliazione – długą aleją prowadzącą
prosto na plac. Widok jest niesamowity. Na placu mnóstwo policji, dwie bramki wejściowe
i ogromna kolejka do wejścia do bazyliki. Ze stania w kolejce od razu
zrezygnowaliśmy za to poszliśmy robić zdjęcia. Sam plac wydał mi się mniejszy
niż go sobie wyobrażałem, ale i tak robi wrażenie. Niesamowite rzeźby. Wszystko
„jak żywe” hehe. No i pogoda super, ani
jednaj chmurki, więc zdjęcia wyszły kapitalne. Pokręciliśmy się trochę po placu
potem poszliśmy szukać miejsca na zdjęcia z oddali. Znaleźliśmy fajny most, na
którym można było zrobić zdjęcia oraz wypić winko. Po wyjściu z hotelu
znaleźliśmy sklep i od razu zaopatrzyliśmy się w kilka butelek. A ławka z
widokiem na okazałą kopułę bazyliki wydała się do tego znakomitym miejscem.
Potem zaczęliśmy zwiedzać trochę chaotycznie. Wróciliśmy na plac i
skierowaliśmy się nad rzekę Tyber. Tam najpierw wpadliśmy na most i zamek Sant
Angelo. Słońce powoli zachodziło, więc światło do zdjęć było perfekcyjne. A
miejsce naprawdę magiczne. Niesamowicie ładnie położone, wszędzie misterne rzeźby.
Byliśmy pod wrażeniem. A to dopiero początek zwiedzania hehe. Potem schowaliśmy
mapę i postanowiliśmy się trochę pogubić. W wyniku tego „zgubienia” najpierw
trafiliśmy na Piazza Navona gdzie można zobaczyć trzy rewelacyjne fontanny:
Fontannę Czterech Rzek i, Fontannę del Moro i Fontannę Neptuna. Na placu
znajduje się też kościół Sant’Agnese in Agone, który też warto sobie zobaczyć. Potem
zupełnie przypadkowo trafiliśmy pod pomnik Giordano Bruno a potem trafiliśmy na
ruiny na placu Largo di Torre Argentina. Może nie są one jakoś super widowiskowe,
ale ciekawostką jest to, że w tym miejscu w 44 roku p.n.e zamordowano Juliusza
Cezara. Po sesji fotograficznej trafiliśmy ponownie na plac z pomnikiem Giordano
Bruno i zdecydowaliśmy, że czas najwyższy na pizze. Wybór knajpek ogromny, więc
pozostało jedynie zdecydować, która nam najbardziej odpowiada. Znaleźliśmy lokal
w bocznej uliczce Campo de' Fiori i zamówiliśmy zajebistą pizze z serem ricotta.
Pierwszy raz jadłem taką konfigurację smakową. Było pysznie. Potem jeszcze
zakup wina i poszliśmy do hotelu. Z winem był problemu, bo oczywiście nie
mieliśmy korkociągu. Jedno otworzyłem bez problemu za pomocą kluczy natomiast z
drugim męczyłem się długo, ale w końcu pokonałem korek i udało się go wypić. A
już myślałem, że trzeba będzie rozbić szyjkę o ścianę hehe.
Watykan
Most Sant Angelo
Fontanna Czterech Rzek a w tle kościół Sant’Agnese in Agone
Pomnik Giordano Bruno
Largo di Torre Argentina - to tu wypowiedziano słynne słowa "I ty, Brutusie, przeciwko mnie"
Pizza (lub to co z niej zostało) w jednej z knajpek na placu Campo de' Fiori
Rano wstaliśmy wcześnie. Cały Rzym do zwiedzania, więc nie ma
co czasu marnować. Najpierw poszliśmy na śniadanie. Okazało się, że jest w
cenie. Do knajpki należało podejść jedną ulicę, ale warto było. Po śniadaniu
idziemy zwiedzać. Dzień wcześniej nie było żadnego planu. Albo raczej był, ale mało
skomplikowany. „Zobacz, jakie to zajebiste”. „To ładnie wygląda”. Tak to mniej więcej
wyglądało. Natomiast na ten dzień postanowiliśmy opracować rozsądniejszy plan
zwiedzania. Wzięliśmy mapę i pozaznaczaliśmy na niej obowiązkowe punkty do
zobaczenia i po prostu szliśmy od jednego do drugiego. Najpierw przeszliśmy
przez most Sant Angelo żeby dojść do Piazza del Popolo. Plac, jakich wiele w
Rzymie, ale z ciekawym kościołem. Bazylika Najświętszej Maryi Panny Wszystkich
Ludzi znajduje się koło wielkiego łuku. Warto zaglądnąć do środka, bo w jej
wnętrzu znajduje się kilka naprawdę ciekawych i dziwacznych rzeźb. Można sobie
też wyjść na pobliskie wzniesienie, na którym znajduje się taras widokowy.
Panorama miasta naprawdę powala… Tym tarasem rozpoczyna się park nazywany Ogrodami
Willi Borghese. Warto go zwiedzić, bo jest to naprawdę ładne miejsce. Przede wszystkim
zielone, co o tej porze roku wygląda niesamowicie. Radzę też wejść trochę w
głąb parku, bo można w nim odkryć naprawdę ciekawe rzeczy. Możemy znaleźć zegar
wodny i znajdującą się na środku jeziora świątynię Asklepiosa. Jak ktoś ma
ochotę to może też popływać po tym jeziorze łódką. My spotkaliśmy tam gościa,
który na gołą klatę przyjmował pierwsze promienie słońca. Dosłownie hehe. Spacerowaliśmy
sobie po tym parku aż okazało się, że jest już po południu. Przed nami jeszcze
sporo do zobaczenia, więc trzeba się spieszyć. W sumie można było zwiedzać
bardziej na luzie i bez pośpiechu, ale dzień o tej porze roku jest krótki i jak
się chce trochę pofocić to trzeba się ruszyć. Kolejny punkt programu to Piazza
di Spagna. Idziemy tam żeby zobaczyć słynne Schody Hiszpańskie oraz Fontannę
Starej Łodzi. Fontanna super, ale schody już nie takie fajne. Ludzi mnóstwo a
widok zdecydowanie psuje remont kościoła Trinità dei Monti znajdującego się u
szczytu schodów. Usiedliśmy na chwilę, zjedliśmy po kanapce i popiliśmy to
wszystko winkiem. Idziemy dalej. Kolejny punkt to słynna Fontanna di Trevi. Nie
mogliśmy do niej trafić. Co prawda jakieś tam strzałki kierunkowe są czasem postawione,
ale uliczki są w Rzymie na tyle kręte, że nie trudno się zgubić lub pójść przez
przypadek w innym kierunku. Trafiliśmy za to na Mc Donalda i na kolumnę Marka
Aureliusza hehe. No, ale w końcu mi się udało. Idziemy sobie wąską uliczką,
oglądamy stragany i w końcu dochodzimy do Fontanny di Trevi. I naszym oczom
ukazuje się… Plątanina rusztowań. W zasadzie niewiele widać tej fontanny. Wody
brak… Byłem rozczarowany. Choć to, co można było dostrzec i tak robiło wielkie
wrażenie. Byłem zszokowany skalą tej budowli i jej rozmachem. Fantastyczne by
to było gdyby nie remont. Trudno. Najwyraźniej do Rzymu trzeba będzie jeszcze
wrócić. Nic z tym nie zrobimy. Idziemy dalej. Koło fontanny jest mnóstwo
sklepików z lokalnym alkoholem. Włosi oprócz win słyną z wyrobu likierów o dość
egzotycznych smakach. Wstąpiliśmy do jednego takiego sklepu. Sprzedawczyni od
razu przy wejściu zaproponowała nam degustacje. Jasne! Najpierw poczęstowała
nas pysznym likierem z mango (najlepszy) potem z czekolady, brzoskwini,
limonki, pistacji (bardzo ciekawy smak). Można tego popróbować za darmo i nikt
nie każe wam nic kupować. Potem wpadliśmy do jeszcze jednego takiego sklepu.
Tam oprócz smakołyków już poznanych pani poczęstowała nas likierem z białej
czekolady, jakąś śmieszną pastą z grzybów i oliwek oraz serem. Powiem szczerze,
że po wyjściu ze sklepu nr. 2 już mi lekko w głowie szumiało hehe. Ale dość
pijaństwa, idziemy dalej. Docieramy na
imponujący Plac Wenecki, nad którym góruje Ołtarz Ojczyzny. Powiem szczerze, że
budynek robi wrażenie. Mimo że został wybudowany niedawno, bo ostatnie prace
miały miejsce w 1925 roku to budynek zdaje się pasować bardziej do tej starożytnej
części miasta. Co ciekawe: Włosi są podzieleni, co do opinii na jego temat.
Jednym się podoba, inni nazywają go „nowotworem”. Mi się ten budynek podoba.
Można zwiedzić jego wnętrze, w którym są głownie włoskie flagi i sztandary.
Można też wyjść na taras i podziwiać panoramę miasta. Co też zrobiliśmy. A
bezpośrednio z tarasu weszliśmy zobaczyć Bazylikę Matki Bożej Ołtarza
Niebiańskiego (coraz dziwniejsze te nazwy, dopiero pisząc relację i tłumacząc
je na polski się w tym zorientowałem hehe). Bazylika z zewnątrz nie powala, ale
środek robi wielkie wrażenie. Przed wejściem jeszcze jedna niespodzianka. Jakiś
koleś stoi i zbiera pieniądze, „co łaska” za wejście. Wstęp ma być bezpłatny,
więc nie daję naciągaczowi ani grosza. Gość woła za mną myśląc, że znalazł
frajera. Ja mu dziękuje po włosku i idę zwiedzać. Kościół potężny z
niesamowitym sufitem. Zdecydowanie warto zobaczyć. Gdy wychodzimy z kościoła
robimy koleją przerwę na kanapkę i winko a potem idziemy zobaczyć starożytną
część miasta, czyli Forum Romanum i Koloseum. Najpierw Forum. Można sobie wejść do środka na plac a można
też zwiedzić sobie to z zewnątrz. Jakbym miał więcej czasu w Rzymie to zapewne
bym się skusił na zwiedzanie. Ba, nawet spędziłbym tam z pół dnia jakbym tylko mógł.
My jednak mieliśmy niecałe dwa i pół dnia, więc szkoda było czasu. Tu muszę napisać
o moim osobistym stosunku do tego miasta. Jak dotąd tylko wymieniam, co
zobaczyłem i się zachwycam jednak nie napisałem jak to wszystko się ma do moich
oczekiwań oraz doświadczenia. Co do Rzymu miałem wielkie oczekiwania. Wieczne
miasto, stolica imperium rzymskiego. No cuda na kiju hehe. Ale faktycznie Rzym
nie zawodzi. Na każdym kroku jest coś, co wywołuje zachwyt. Człowiek idzie, widzi
jakaś fontannę i myśli: „Ale to jest zajebiste”. Okazuje się, że za rogiem jest
następna, jeszcze piękniejsza i bardziej zdobiona fontanna i tak w kółko hehe.
Poza tym sam fakt tego, że miasto ma zabytki od starożytności do współczesności
sprawia, że każdy znajdzie coś dla siebie. Fajne jest też to, że wszystkie główne
atrakcje są stosunkowo blisko siebie i jak się dobrze zaplanuje spacerek to
można nie korzystać z miejskiej komunikacji. My tak naprawdę byliśmy wszędzie
gdzie warto być. Może zwiedzaliśmy trochę biegiem, ale zawsze była czas na
przerwę w postaci winka lub pizzy. Jedyne nie udało nam się dotrzeć na Lateran.
Zostawiliśmy sobie to na ostatni dzień, ale wizyta na plaży nieco się
przedłużyła hehe. Potem poszliśmy
zobaczyć słynne Koloseum i tam zrobiliśmy sobie kolejną przerwę na winko. Koloseum ciekawe, ale spodziewałem się, że
zrobi na mnie większe wrażenie. Z bliska widać jak duża cześć budowli uległa
bezpowrotnemu zniszczeniu… Szkoda. Następnie
przeszliśmy koło Forum Romanum z innej strony i poszliśmy szukać Panteonu. W
zasadzie niczego porucz kolejnego „Wow!” się nie spodziewałem, ale gdy
wyszedłem z za rogu i zobaczyłem tą monumentalną budowlę to szczęka mi opadła i
walnęła głośno o bruk Piazza della Rotonda. Niesamowite wrażenie robi ten
budynek. Monumentalna, toporna budowla. Niesamowita bryła i te gigantyczne
kolumny. A w środku jeszcze lepiej, bo można podziwiać faktyczny rozmiar tej
kopuły. A jest ona gigantyczna. Jeszcze bardziej niesamowicie się ta kopuła prezentuje,
jeśli wyobrazimy sobie, że mimo iż budowla została ukończona w 125 roku naszej
ery to do dnia dzisiejszego pozostaje ona największą kopułą z niezbrojonego
betonu na świecie. „Wow!!” I jeśli o mnie chodzi to Panteon był
najlepszym, najciekawszym i robiącym największe wrażenie zabytkiem Rzymu. Może
jakby Fontanna di Trevi nie była schowana za rusztowaniami to mogłaby z
Panteonem konkurować. Choć wątpię. Byliśmy pod wielkim wrażeniem tego budynku.
Zdjęciom nie było końca. Też fajnie było po prostu stanąć chwilę i popatrzeć. Trzeba
jednak iść dalej. Chcieliśmy znaleźć kolejną ciekawą atrakcję, o której mówił
przewodnik a jest to atrakcja nie do końca znana. Kościół Santa Maria Dell'Orazione
e Morte to nietypowe miejsce. Po długich poszukiwaniach w końcu trafiliśmy tam,
ale kościół okazał się zamknięty. Miałem plan żeby na bloga dodawać jedynie
swoje zdjęcia, ale wrzucam jedną fotę z wnętrza żeby każdy mógł zobaczyć. Na
pewno warto. Trudno się mówi. Ale to już druga tego typu sytuacja z dnia dzisiejszego.
Powtórzę się wiec: do Rzymu trzeba będzie się wybrać raz jeszcze. Ponieważ
jeszcze nam się nie znudziło spacerowanie poszliśmy zobaczyć Wyspę Tyberyjską z
Bazyliką św. Bartłomieja, ale akurat w tym dniu nie udało się zrobić żadnych fotek,
bo słońce już zaszło. Okazało się, że z wyspy jest daleko do hotelu, więc należało
się jeszcze posilić pizzą. Postanowiłem wypróbować włoską wersję mojego
ulubionego smaku, czyli cztery sery. Nie zawiodłem się, była doskonała.
Wieczorem jeszcze wino oraz opracowanie planu na dzień następny.
Basilica Santa Maria del Popolo
Piazza del Popolo
Ogrody Willi Borghese - świątynia Asklepiosa
Fontanna Starej Łodzi
Schody Hiszpańskie
Aktualny stan Fontanny di Trevi
Ołtarz Ojczyzny na Placu Weneckim
Forum Romanum
Koloseum
Panteon
Wnętrze Panteonu
Kościół Santa Maria Dell'Orazione e Morte
Wnętrze kościoła Santa Maria Dell'Orazione e Morte (zdjęcie znalazłem na nationalgeographic.com)
Środa zaczęła
się dla nas dość wcześnie, bo trzeba było się wynosić z hotelu. Na szczęście po
białym winku kaca nie ma, więc ok. Poszliśmy na śniadanie i ruszyliśmy w
kierunku stacji metra. Na ten dzień miałem dwa główne punkty. Po pierwsze mieliśmy
wybrać się nad morze. Wieczór poprzedzający wyjazd spędziłam na sprawdzaniu w
Internecie jak się tam dostać. Sposoby są na to dwa. Można kierować się na
lotnisko Rzym Fiumicino i z tego lotniska już sobie z buta podejść na plażę. My
wybraliśmy opcję numer dwa: jazdę w kierunku miejscowości Pomezia. Z tej mieściny
można się skierować do Torvaianici, która leży już nad samym morzem. Najpierw jednak
trzeba się dostać metrem na stację Laurentina. Jest to banalnie proste, bo jest
to ostatnia stacja linii B. następnie przesiadamy się na bus i jedziemy prosto
do Torvaianici. Z busem była śmieszna historia. Wpadamy na dworzec, na
rozkładzie jazdy widać, że za 7 minut odjeżdża bus do Torvaianici. Bus był na
samym końcu dworca, biegniemy do niego. Kierowca gada przez telefon i nie ma się,
kogo dopytać o bilet i takie tam. Czekamy, więc. Gość w końcu kończy gadać.
Podchodzę, pytam sie czy to bus do Torvaianici. Gość mówi, że tak. Potem pytam
o bilety. Gość pokazuje żeby wsiadać. No dobra. Może będzie zbierał kasę jak w
ukraińskiej marszrutce? Może dziś dzień komunikacji miejskiej Rzymu i autobusy
są za darmo? Siadamy i jedziemy. I tym sposobem przejechaliśmy całą trasę na
gapę hehe. A za bilet szczerze chciałem zapłacić tylko nikt nie chciał moich
pieniędzy. Jedziemy przez zielone tereny, wszędzie świeża trawa, zielone
drzewa, słońce świeci. Ładowałem baterie hehe. Za mniej więcej 45 minut
dojeżdżamy do Torvaianici. Wysiadamy z autobusu praktycznie na samej plaży i
idziemy się przejść. Od razu rzuca się w oczy syf. Plaża przypomina śmietnik a
obecność takich rzeczy jak plastikowe połamane łopatki czy wiaderka świadczy
dobitnie o tym, że od sezonu nikt tej plaży nie posprzątał. Oczywiście koszy na
śmieci brak. Jedyne, jakie wdzieliśmy były koło jakiegoś hotelu. W tym miejscu
musze napisać o tym, co mi się w Rzymie (i w sumie generalnie we Włoszech) nie
podoba. Włosi to straszni bałaganiarze. Nie dbają o prządek zupełnie. Knajpa
piękna a w kiblu ropa jak w szalecie na najgorszym dworcu. Nie przeszkadzają im też góry śmieci. I tak wygląda
też sam Rzym. Główne place czy deptaki są w miarę posprzątanie. Wystarczy
jednak wejść w jakakolwiek boczną uliczkę żeby zobaczyć reklamówki fruwające w
każdą stronę oraz góry śmieci usypane w każdym kącie. Kosze na śmieci są, ale
bardzo rzadko spotykane. A jak już jakiś znajdziemy to wypływa z niego „rzeka”
śmieci wprost na ulicę. Kosze są przepełnione do tego stopnia, że nie miałem
sumienia dorzucić do nich nawet zużytego biletu na metro. Dziwi mnie to bardzo,
bo Rzym to przepiękne miasto a ten syf na ulicach bardzo z tym kontrastuje. Ale
może to moja wina. Może ja jestem przewrażliwiony. W końcu mieszkam w Rzeszowie,
o którym słyszałem opinie, że miasto jest tak czyste, że można jeść z chodnika.
I faktycznie coś w tym jest. Rzeszów to naprawdę czyste miasto. Żeby to
udowodnić polecam mały eksperyment. Wybierzcie jakiekolwiek miejsce w granicach
miasta Rzeszowa. Rozglądnijcie się dookoła a jestem w stanie się założyć, że w
zasięgu wzroku znajdzie się przynajmniej jeden kosz na śmieci. Jeśli nie to na
pewno jest ukryty za jakimś samochodem albo drzewem. Ale na pewno jest. Odpłynąłem
od głównego tematu hehe, wracam na plażę. Słońce świeciło mocno, ale wiał też
silny wiatr, więc było zimno. Uparłem się jednak na dwie rzeczy: chwilę
plażowania i wchodzenie do wody. Żeby sobie poplażować należało jedynie znaleźć
osłonięte od wiatru miejsce i takie znaleźliśmy. Rozłożyliśmy karimatę za niewielkim
płotkiem i było ok. Słońce świeciło tak mocno, że można się było opalić, co w
zasadzie się stało. Po południu okazało sie, że oboje mieliśmy czerwone nosy od
słońca (no, bo przecież nie od kataru ani od wina hehe). Natalia poszła robić
zdjęcia a jak kontynuowałem ładowanie baterii, bo przecież w tej Polsce jakoś
muszę do wiosny wytrzymać. Okazało się, że chwila przerwy zmieniła się w
drzemkę skutkiem, czego spędziliśmy na plaży pewnie ze trzy godziny. Miał to
być wypad „na chwilkę” a zrobiło się z tego ponad pół dnia. A i jeszcze włażenie
do wody. Oczywiście nie kąpaliśmy się, ale żeby wypad nad morze uznać za
zaliczony weszliśmy sobie do wody po kolana. Woda była zimna. Bardzo zimna. Zbieramy
się i idziemy na bus powrotny. W Torvaianici jest coś w rodzaju zatoczki dla
autobusów, poszedłem się tam zapytać skąd mamy jechać. Niestety włosi słabo
znają angielski i chwilę zeszło zanim znalazłem kogoś komunikatywnego. Dziewczyna
mówiąc pół po angielsku a pół po włosku skierowała mnie na właściwy przystanek.
Na miejscu chciałem się dowiedzieć się o dokładną godzinę odjazdu. Rozkład, co
prawda był, ale dość zagmatwany i bez jakiejkolwiek legendy. Obok była knajpa,
więc poszedłem się zapytać. Tam znajomość angielskiego u barmana była powiedzmy
ograniczona. „Roma?”, wskazanie palcem na przystanek i potakiwanie ze strony
barmana to była cała konwersacja hehe. Na szczęście na przystanku pojawił się
jakiś koleś, który co nieco rozumiał, choć z mówieniem już gorzej i pokazał mi
na rozkładzie godzinę odjazdu. Ok. Mamy jakieś 15 minut, siadamy na ławce wyciągamy
kanapki i winko i czekamy. W między czasie przypomniałem sobie, że znowu nie
mamy biletu. Rozglądam się za jakimś automatem. Nic. W barze niema, pozostałe
sklepy na ulicy pozamykane. Jeśli to ta sama firma przewozowa, z którą
jechaliśmy w pierwszą stronę to u kierowcy biletu nie kupię. Nie chcą moich
pieniędzy to nie. Wsiadamy i znowu jedzmy na gapę. Miałem wyrzuty sumienia, bo
bardzo nie lubię tak podróżować. Zauważyłem jednak, że w autobusie jest
kasownik, więc ktoś gdzieś te bilety powinien sprzedawać. Podjąłem się
obserwacji kasownika i wiecie, co się okazało? Przez całe 45 minut ani jedna
osoba nie skasowała biletu. Ani jedna. Gdy wysiedliśmy na stacji Rzym Laurentina
naszym oczom ukazał się wielki napis TICKETS na jednym z kiosków z pamiątkami i
gazetami. Jakby ktoś chciał jednak kupić bilet to najlepiej zrobić to w tym
miejscu i od razu kupić w dwie strony. W innym wypadku jest za darmo hehe. Ponieważ
mieliśmy jeszcze dużo czasu wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy do stacji „Piramide”
żeby zobaczyć kamienną piramidę i Porta San Paolo. Porta San Paolo to coś w
rodzaju kamiennego zamku czy fortecy. Niby fajna budowla, ale że zacytuje sam
siebie: „dupy nie urywa”. Stwierdziliśmy, że trzeba się jeszcze przejść.
Ponieważ na Lateran brakłoby nam czasu to wybraliśmy się na Zatybrze. Sympatyczną
dzielnicę z wieloma knajpkami i wąskimi uliczkami. Potem dotarliśmy ponownie na
Wyspę Tyberyjską gdzie w końcu mogliśmy porobić trochę fotek. Po zwiedzaniu
zaczęło się już robić późno i stwierdziliśmy, że zaczniemy powoli kierować się
do metra a w między czasie zrobimy jeszcze zakupy i wpadniemy na ostatnią
pizzę. Z zakupami wiązałem spore plany, ale niestety kupiłem tylko trochę
makaronu. Zapomniałem parmezanu, nie mogłem kupić oliwy z oliwek, bo by mnie do
samolotu nie wpuścili. Myślałem, że może na lotnisku się uda, ale jak
zobaczyłem ceny to zrezygnowałem. Po zakupach jeszcze pizza tym razem z
warzywami. Oczywiście też wyśmienita, choć jak dla mnie za bardzo wypieczona.
Musiałem najeść się tej pizzy, bo uwielbiam włoską kuchnię. W zasadzie mając
odpowiednie składniki w domowym zaciszu można zrobić dowolny włoski makaron.
Takiej pizzy jak tam to jednak nigdy nie zrobimy w domu. Można się starać, ale
to nigdy nie będzie TO. Nie ma to jak wyśmienity placek wprost z opalanego
drewnem pieca (takiej pizzy szukałem). A i jeszcze jedno. Znaleźć knajpę z
dobrą pizzą też trzeba umieć. W ostatni dzień szukaliśmy długo odpowiedniego
lokalu. Weszliśmy do jednego a tam pusto. W zasadzie knajpa wygląda jakby ktoś
ją 5 minut temu otworzył albo właśnie planował zamykać. W środku jedna babka
się krząta. W piecu na pizze się nie pali. Wychodzimy! I ostatecznie wylądowaliśmy
w knajpie, w której jedliśmy dzień wcześniej zajebistą pizzę. Po kolacji
poszliśmy na metro i dojechaliśmy do stacji Anagnina. Nie tak łatwo jest
znaleźć stanowisko busa. Jak będziecie w podziemiach dworca to zlokalizujcie
taki zabytkowy tramwaj, wokół którego są sklepy. Jak zajdziecie z tyłu tego placu,
na którym stoi tramwaj będziecie mieli kasy biletowe i wyjście na peron nr. 1 z
którego jedzie bus nr. 2 na lotnisko. Ale też trzeba uważać: jak planujecie
jechać „dwójką” to nie martwcie się o bilety. Kupicie je u kierowcy. Jeśli
jednak jedziecie innym autobusem to bilety kupuje się w kasie. Przy czym trzeba
uważać, bo te autobusy nie zawsze kończą bieg na lotnisku i docelowo mogą
jechać w inne miejsce. Przed wejściem do autobusu należało zrobić jeszcze jedną
bardzo istotną rzecz. Kupiliśmy sobie dwa wina na lotnisko. Ale nie da się ich
walić tak na „bezczelnego”, więc wpadliśmy na pomysł, że je przelejemy do 1,5
litrowej butelki po wodzie mineralnej. I tak też zrobiliśmy. Już na dworcu a
potem w busie próbowaliśmy winko „czy dobre”. Musze też napisać słów kilka o
winie. Ja nie jestem jakimś wielkim fanem, ale jak mam pić takie szczyny jak
piwo Peroni to wolę jednak winko. Tym bardziej, że w tym roku przekonałem się
do białego wina. Włosi mogą pochwalić się ogromną ilością zajebistych win. Ceny
też mają zajebiste. Nam się chyba nie zdarzyło kupić wina droższego niż 3,5
euro a wszystkie były doskonałe. Mało tego. Najlepszym winem wyjazdu okazał się
trunek za 2.19 euro hehe. Odkryłem też kolejną świetną rzecz, która pasuje mi
do wina: ser ricotta. Bardzo tanio można kupić go na wagę. I znowu odpływam od
wątku głównego hehe. Na lotnisku należało znaleźć dobre miejsce na nocleg. Pierwsze,
czym należy pamiętać to to, że na lotnisku Ciampino terminal odlotów zamykany
jest o 24 a otwierany dopiero o 4.30. Trzeba sobie znaleźć, więc miejsce w
„przylotach”. Nie jest to takie łatwe, bo terminal jest mikroskopijny. Na szczęście
kilka ławek jest i to nawet takich bez podłokietników, więc idzie przeżyć.
Można też spać na podłodze trzeba tylko poczekać aż pozamykają wszystkie budki
z biletami i kawiarnie (a w zasadzie jedną kawiarnię). Mnóstwo osób śpi na tym lotnisku,
więc nie powiem: jest tłok. Ale zawsze znajdziemy sobie jakiś kącik. Wkurza tylko,
że nikt nie przygasi nawet minimalnie świateł i ciężko jest zasnąć, bo żarówki
napieprzają po oczach niemiłosiernie. Na szczęście my mieliśmy prawie dwa wina,
które obaliliśmy do północy. Jakoś po 23 przyleciał ostatni samolot, więc
zrobił się większy spokój. Oczywiście spanie było wyłącznie teoretyczne i
budzik nastawiany na 4.30 nie spełnił swojej funkcji. Potem szybka odprawa,
drobne zakupy na bezcłowym i lecimy do Polski. Widoków brak, więc można się
wyspać. A w Polsce zimno i pada….
Plaża w Torvaianici. Ostatnie foto autorstwa Natalii Starzyk
Porta San Paolo
Wyspa Tyberyjską
Bazylika Św. Bartłomieja na Wyspie Tyberyjskiej
A teraz tradycyjne podliczanie zysków i strat.
Rzym to zajebiste miasto na tak zwany City Break. Bilety
można spokojnie kupić za mniej niż 200 zł a jak ktoś jest w klubie WizzAir to
jeszcze taniej. Dojazdy z i na lotnisko tanie jak barszcz. Podobnie jak
komunikacja miejska. Z noclegami bywa różnie, ale w cenach hostelowych coś
spokojnie znajdziecie. Oczywiście jak na Europę Zachodnią jest drożej, ale nie
ma dramatu. W sklepie wina zaczynają się do 2 euro za butelkę, chleb to 80
centów, woda 20. W knajpach jest drożej, ale bez przesady. Za pizze zapłacimy
od 5,50 euro i więcej. Browar w knajpie to 4-5 euro podobnie jak lampka wina. Bilety
wstępu do różnych atrakcji są dość drogie, ale jak ktoś na ochotę może się zaopatrzyć
w kartę Rome Pass i zaoszczędzić spor kasy.
Skoro finanse już mamy za sobą to teraz coś o samym mieście.
Ja byłem zachwycony i tak jak pisałem wcześniej: oczekiwania miałem wysokie.
Zostały one jednak spełnione. Te zabytki sprawiają, że oczy wyłażą na wierzch,
a szczęka toczyła się po bruku. Wspaniałe miasto, monumentalne, ciekawe, po
prostu piękne. Wdziałem już w życiu wiele europejskich stolic i Rzym znalazł
się ostatnio wśród najciekawszych. Oczywiście pozycja Pragi na miejscu
pierwszym mojego rankingu pozostaje niezagrożona, ale na pewno Rzym odwiedzić
warto.
Coś może o ludziach. Włosi to ludzie, którzy mają na
wszystko wyjebane, żyją sobie powoli, nie przejmując się niczym. Czasem to wkurza,
bo w zasadzie nic nie dzieje się punktualnie, ale jest to bardzo sympatyczne. Podobało
mi się też to, że nawet jak chodziliśmy po straganach z pamiątkami to nikt nas
do niczego nie zachęcał a sprzedawca jedynie przychodził się przywitać. Nawet mieliśmy
sytuację następującą. Siedzieliśmy sobie na ławce koło Fontanny Czterech Rzek. Widzę
z oddali, że czarnoskóry ziomek sprzedający jakieś naszyjniki wypatrzył nas wzrokiem
i idzie w naszą stronę. Myślę: „Gość nas zamęczy na śmierć wciskając to swoje badziewie”.
Koleś podchodzi, Natalia grzecznie mu dziękuje, gość obraca się na piecie i idzie
dalej. Spodziewałem się, co najmniej minutowej potyczki słownej zakończonej
niemiłym podsumowaniem a tu taka niespodzianka. Szczególnie, że mam w pamięci
jak agresywni byli sprzedawcy takiego badziewia w Paryżu czy w Salonikach. Jest
też stosunkowo nowe zjawisko, które zaobserwowałem. Mianowicie niesamowite
ilości ludzi wyglądających na hindusów sprzedających specjalne kijki do
robienia selfi hehe. Schodzą one jak woda i wokoło mnóstwo jest ludzi robiących
sobie w ten sposób sweet focie. Goście robią na tym niezły biznes, choć
nielegalny. Widzieliśmy obławę policyjną na sprzedawców selfi kijków, którzy
rozbiegali się po uliczkach jak partyzanci hehe. Po raz kolejny jednak napiszę,
że bardzo mi się podobało, że goście nie byli agresywni w sprzedawaniu tego
chłamu. Bardzo na plus.
Rzym, więc polecam każdemu. Można sobie pozwiedzać, zjeść
coś dobrego, zażyć trochę słońca i nie wydać zbyt dużo.
Rozkład jazdy autobusu nr. 2 ze stacji Anagnina na lotnisko Ciampino