poniedziałek, 2 lutego 2015

Rzym na kilka dni

Wyjazd do Rzymu miałem w planach od dawna, ale jakoś nie mogłem złapać tanich biletów. Albo termin zły, albo czas pobytu za długi…  Ale nie ma się co martwić, jak człowiek czuwa to na pewno prędzej czy później coś się trafi. I pod koniec listopada się udało. Ryanair zrobił obniżkę – 25% na wszystkie bilety końcem stycznia, więc okazja idealna. I okazało się, że wylot jest z Krakowa, co mnie jeszcze bardziej ucieszyło, bo z Balic jeszcze nie leciałem. Zadzwoniłem tylko do koleżanki Natalii z pytaniem czy nie ma ochoty mi towarzyszyć, bo już od dawna mieliśmy gdzieś pojechać a jakoś się nie udawało. 5 minut po zakończeniu rozmowy dokończyłem rezerwacje biletów i pozostało czekać do 26 stycznia. Ponieważ wylot był w poniedziałek o dziewiątej rano, trzeba było jeszcze przenocować w Krakowie. Zaraz po pracy 25 stycznia w niedzielę poszedłem na polskiego busa. Spotkałem jeszcze kumpla, więc cała drogę przegadałem a potem w Krakowie dwa piwka w czeskiej knajpie i nocleg w hostelu.

Fot. Natalia Starzyk
Pobudka była brutalna, bo budzik zadzwonił przed szóstą rano. Szybko się zebraliśmy, zrobiliśmy kanapki na drogę i poszliśmy na autobus na lotnisko. Dojazd szybki, bez przesiadek. Znacznie lepiej niż w Modlinie. Potem bramki i już za chwilę wsiadamy na pokład. Nie spodziewałem się jakichś ciekawych widoków, bo niebo było zachmurzone, okazało się jednak, że jakoś w połowie drogi rozpogodziło się i można już sobie było przez okno popatrzeć na ośnieżone góry i nie tylko. Po dwóch godzinach wylądowaliśmy na lotnisku Rzym Ciampino. Jak złaziłem po schodkach to dało się odczuć, że powietrze jest inne… Jakieś takie bardziej świeże i ciepłe. Zastanawiałem się, jaka będzie pogoda na tym wyjeździe. Niby Rzym jest bardziej na południu, ale i tam pogoda nie raz potrafi zaskoczyć. Liczyłem na to, że jednak będzie cieplej niż w Polsce i uda się złapać trochę słońca żeby przetrwać do wiosny. Na szczęście się udało. Pogoda była rewelacyjna, słońce codziennie mocno świeciło, temperatura była w okolicach + 12 / +14 stopni i w słońcu było naprawdę gorąco. Wieczorami wiał zimy wiatr i wtedy robiło się zimniej, ale też było do przeżycia. W każdym razie: można było spokojnie napić się winka na ławce i nie zmarznąć. Super. Tego chciałem – to dostałem. Aż strach pomyśleć, co by to było jakby na lotnisku w Rzymie przywitała mnie sroga zima hehe. 

Widoki z samolotu Fot. Natalia Starzyk

Żeby się dostać do centrum są dwa sposoby: można kupić bezpośredni bilet na busa za 4 euro i za jego pomocą dojedziemy na dworzec Roma Termini. Można też wybrać autobus nr. 2. Zapłacić u kierowcy za bilet 1,2 euro, dojechać do stacji metra Anagnina i tam za 1,5 euro jechać dalej do centrum koleją podziemną. My wybraliśmy tą drugą opcję, bo nasz hotel było oddalony od stacji metra może z 200 metrów, więc nie opłacało się nam jechać na dworzec Termini. Przejazd zajmuje ponad godzinę. Autobusy z lotniska na stację metra kursują mniej więcej, co 20 min. Na końcu relacji dodaje rozkład jazdy autobusu linii nr 2 z stacji metra Anagnina na lotnisko. Może się komuś przyda do zaplanowania podróży. Dojeżdżamy do stacji, idziemy do hotelu. Tam zamknięte, szukamy kogoś, nikt akurat nie mówi po angielsku. Jeden gość kieruje nas do jakiejś knajpy, z tej knajpy ktoś kreuje nas do biura podróży. W biurze babka wykonuje telefon i każe nam czekać. Po chwili przychodzi jakiś koleś i cięgnie nas do recepcji hotelu znajdującej się w kamienicy. Włosi i ich wyluzowanie hehe. W końcu się udaje. Ogarniamy nocleg, szybkie przepakowanie i lecimy na miasto, bo czasu nie ma. Rzym sam się nie zwiedzi hehe. Ponieważ mieszkamy praktycznie przy murach Watykanu najpierw tam kierujemy swoje kroki. Przechodzę przez bramę i cieszę się, że kolejny kraj mam odfajkowany na swojej liście „do zobaczenia”. Na Plac św. Piotra wchodzi się Via Conciliazione – długą aleją prowadzącą prosto na plac. Widok jest niesamowity. Na placu mnóstwo policji, dwie bramki wejściowe i ogromna kolejka do wejścia do bazyliki. Ze stania w kolejce od razu zrezygnowaliśmy za to poszliśmy robić zdjęcia. Sam plac wydał mi się mniejszy niż go sobie wyobrażałem, ale i tak robi wrażenie. Niesamowite rzeźby. Wszystko „jak żywe” hehe. No i pogoda super,  ani jednaj chmurki, więc zdjęcia wyszły kapitalne. Pokręciliśmy się trochę po placu potem poszliśmy szukać miejsca na zdjęcia z oddali. Znaleźliśmy fajny most, na którym można było zrobić zdjęcia oraz wypić winko. Po wyjściu z hotelu znaleźliśmy sklep i od razu zaopatrzyliśmy się w kilka butelek. A ławka z widokiem na okazałą kopułę bazyliki wydała się do tego znakomitym miejscem. Potem zaczęliśmy zwiedzać trochę chaotycznie. Wróciliśmy na plac i skierowaliśmy się nad rzekę Tyber. Tam najpierw wpadliśmy na most i zamek Sant Angelo. Słońce powoli zachodziło, więc światło do zdjęć było perfekcyjne. A miejsce naprawdę magiczne. Niesamowicie ładnie położone, wszędzie misterne rzeźby. Byliśmy pod wrażeniem. A to dopiero początek zwiedzania hehe. Potem schowaliśmy mapę i postanowiliśmy się trochę pogubić. W wyniku tego „zgubienia” najpierw trafiliśmy na Piazza Navona gdzie można zobaczyć trzy rewelacyjne fontanny: Fontannę Czterech Rzek i, Fontannę del Moro i Fontannę Neptuna. Na placu znajduje się też kościół Sant’Agnese in Agone, który też warto sobie zobaczyć. Potem zupełnie przypadkowo trafiliśmy pod pomnik Giordano Bruno a potem trafiliśmy na ruiny na placu Largo di Torre Argentina. Może nie są one jakoś super widowiskowe, ale ciekawostką jest to, że w tym miejscu w 44 roku p.n.e zamordowano Juliusza Cezara. Po sesji fotograficznej trafiliśmy ponownie na plac z pomnikiem Giordano Bruno i zdecydowaliśmy, że czas najwyższy na pizze. Wybór knajpek ogromny, więc pozostało jedynie zdecydować, która nam najbardziej odpowiada. Znaleźliśmy lokal w bocznej uliczce Campo de' Fiori i zamówiliśmy zajebistą pizze z serem ricotta. Pierwszy raz jadłem taką konfigurację smakową. Było pysznie. Potem jeszcze zakup wina i poszliśmy do hotelu. Z winem był problemu, bo oczywiście nie mieliśmy korkociągu. Jedno otworzyłem bez problemu za pomocą kluczy natomiast z drugim męczyłem się długo, ale w końcu pokonałem korek i udało się go wypić. A już myślałem, że trzeba będzie rozbić szyjkę o ścianę hehe.



Watykan

Most Sant Angelo

Fontanna Czterech Rzek a w tle kościół Sant’Agnese in Agone

Pomnik Giordano Bruno 

Largo di Torre Argentina - to tu wypowiedziano słynne słowa "I ty, Brutusie, przeciwko mnie"

Pizza (lub to co z niej zostało) w jednej z knajpek na placu Campo de' Fiori 

Rano wstaliśmy wcześnie. Cały Rzym do zwiedzania, więc nie ma co czasu marnować. Najpierw poszliśmy na śniadanie. Okazało się, że jest w cenie. Do knajpki należało podejść jedną ulicę, ale warto było. Po śniadaniu idziemy zwiedzać. Dzień wcześniej nie było żadnego planu. Albo raczej był, ale mało skomplikowany. „Zobacz, jakie to zajebiste”. „To ładnie wygląda”. Tak to mniej więcej wyglądało. Natomiast na ten dzień postanowiliśmy opracować rozsądniejszy plan zwiedzania. Wzięliśmy mapę i pozaznaczaliśmy na niej obowiązkowe punkty do zobaczenia i po prostu szliśmy od jednego do drugiego. Najpierw przeszliśmy przez most Sant Angelo żeby dojść do Piazza del Popolo. Plac, jakich wiele w Rzymie, ale z ciekawym kościołem. Bazylika Najświętszej Maryi Panny Wszystkich Ludzi znajduje się koło wielkiego łuku. Warto zaglądnąć do środka, bo w jej wnętrzu znajduje się kilka naprawdę ciekawych i dziwacznych rzeźb. Można sobie też wyjść na pobliskie wzniesienie, na którym znajduje się taras widokowy. Panorama miasta naprawdę powala… Tym tarasem rozpoczyna się park nazywany Ogrodami Willi Borghese. Warto go zwiedzić, bo jest to naprawdę ładne miejsce. Przede wszystkim zielone, co o tej porze roku wygląda niesamowicie. Radzę też wejść trochę w głąb parku, bo można w nim odkryć naprawdę ciekawe rzeczy. Możemy znaleźć zegar wodny i znajdującą się na środku jeziora świątynię Asklepiosa. Jak ktoś ma ochotę to może też popływać po tym jeziorze łódką. My spotkaliśmy tam gościa, który na gołą klatę przyjmował pierwsze promienie słońca. Dosłownie hehe. Spacerowaliśmy sobie po tym parku aż okazało się, że jest już po południu. Przed nami jeszcze sporo do zobaczenia, więc trzeba się spieszyć. W sumie można było zwiedzać bardziej na luzie i bez pośpiechu, ale dzień o tej porze roku jest krótki i jak się chce trochę pofocić to trzeba się ruszyć. Kolejny punkt programu to Piazza di Spagna. Idziemy tam żeby zobaczyć słynne Schody Hiszpańskie oraz Fontannę Starej Łodzi. Fontanna super, ale schody już nie takie fajne. Ludzi mnóstwo a widok zdecydowanie psuje remont kościoła Trinità dei Monti znajdującego się u szczytu schodów. Usiedliśmy na chwilę, zjedliśmy po kanapce i popiliśmy to wszystko winkiem. Idziemy dalej. Kolejny punkt to słynna Fontanna di Trevi. Nie mogliśmy do niej trafić. Co prawda jakieś tam strzałki kierunkowe są czasem postawione, ale uliczki są w Rzymie na tyle kręte, że nie trudno się zgubić lub pójść przez przypadek w innym kierunku. Trafiliśmy za to na Mc Donalda i na kolumnę Marka Aureliusza hehe. No, ale w końcu mi się udało. Idziemy sobie wąską uliczką, oglądamy stragany i w końcu dochodzimy do Fontanny di Trevi. I naszym oczom ukazuje się… Plątanina rusztowań. W zasadzie niewiele widać tej fontanny. Wody brak… Byłem rozczarowany. Choć to, co można było dostrzec i tak robiło wielkie wrażenie. Byłem zszokowany skalą tej budowli i jej rozmachem. Fantastyczne by to było gdyby nie remont. Trudno. Najwyraźniej do Rzymu trzeba będzie jeszcze wrócić. Nic z tym nie zrobimy. Idziemy dalej. Koło fontanny jest mnóstwo sklepików z lokalnym alkoholem. Włosi oprócz win słyną z wyrobu likierów o dość egzotycznych smakach. Wstąpiliśmy do jednego takiego sklepu. Sprzedawczyni od razu przy wejściu zaproponowała nam degustacje. Jasne! Najpierw poczęstowała nas pysznym likierem z mango (najlepszy) potem z czekolady, brzoskwini, limonki, pistacji (bardzo ciekawy smak). Można tego popróbować za darmo i nikt nie każe wam nic kupować. Potem wpadliśmy do jeszcze jednego takiego sklepu. Tam oprócz smakołyków już poznanych pani poczęstowała nas likierem z białej czekolady, jakąś śmieszną pastą z grzybów i oliwek oraz serem. Powiem szczerze, że po wyjściu ze sklepu nr. 2 już mi lekko w głowie szumiało hehe. Ale dość pijaństwa, idziemy dalej.  Docieramy na imponujący Plac Wenecki, nad którym góruje Ołtarz Ojczyzny. Powiem szczerze, że budynek robi wrażenie. Mimo że został wybudowany niedawno, bo ostatnie prace miały miejsce w 1925 roku to budynek zdaje się pasować bardziej do tej starożytnej części miasta. Co ciekawe: Włosi są podzieleni, co do opinii na jego temat. Jednym się podoba, inni nazywają go „nowotworem”. Mi się ten budynek podoba. Można zwiedzić jego wnętrze, w którym są głownie włoskie flagi i sztandary. Można też wyjść na taras i podziwiać panoramę miasta. Co też zrobiliśmy. A bezpośrednio z tarasu weszliśmy zobaczyć Bazylikę Matki Bożej Ołtarza Niebiańskiego (coraz dziwniejsze te nazwy, dopiero pisząc relację i tłumacząc je na polski się w tym zorientowałem hehe). Bazylika z zewnątrz nie powala, ale środek robi wielkie wrażenie. Przed wejściem jeszcze jedna niespodzianka. Jakiś koleś stoi i zbiera pieniądze, „co łaska” za wejście. Wstęp ma być bezpłatny, więc nie daję naciągaczowi ani grosza. Gość woła za mną myśląc, że znalazł frajera. Ja mu dziękuje po włosku i idę zwiedzać. Kościół potężny z niesamowitym sufitem. Zdecydowanie warto zobaczyć. Gdy wychodzimy z kościoła robimy koleją przerwę na kanapkę i winko a potem idziemy zobaczyć starożytną część miasta, czyli Forum Romanum i Koloseum. Najpierw Forum.  Można sobie wejść do środka na plac a można też zwiedzić sobie to z zewnątrz. Jakbym miał więcej czasu w Rzymie to zapewne bym się skusił na zwiedzanie. Ba, nawet spędziłbym tam z pół dnia jakbym tylko mógł. My jednak mieliśmy niecałe dwa i pół dnia, więc szkoda było czasu. Tu muszę napisać o moim osobistym stosunku do tego miasta. Jak dotąd tylko wymieniam, co zobaczyłem i się zachwycam jednak nie napisałem jak to wszystko się ma do moich oczekiwań oraz doświadczenia. Co do Rzymu miałem wielkie oczekiwania. Wieczne miasto, stolica imperium rzymskiego. No cuda na kiju hehe. Ale faktycznie Rzym nie zawodzi. Na każdym kroku jest coś, co wywołuje zachwyt. Człowiek idzie, widzi jakaś fontannę i myśli: „Ale to jest zajebiste”. Okazuje się, że za rogiem jest następna, jeszcze piękniejsza i bardziej zdobiona fontanna i tak w kółko hehe. Poza tym sam fakt tego, że miasto ma zabytki od starożytności do współczesności sprawia, że każdy znajdzie coś dla siebie. Fajne jest też to, że wszystkie główne atrakcje są stosunkowo blisko siebie i jak się dobrze zaplanuje spacerek to można nie korzystać z miejskiej komunikacji. My tak naprawdę byliśmy wszędzie gdzie warto być. Może zwiedzaliśmy trochę biegiem, ale zawsze była czas na przerwę w postaci winka lub pizzy. Jedyne nie udało nam się dotrzeć na Lateran. Zostawiliśmy sobie to na ostatni dzień, ale wizyta na plaży nieco się przedłużyła hehe.  Potem poszliśmy zobaczyć słynne Koloseum i tam zrobiliśmy sobie kolejną przerwę na winko.  Koloseum ciekawe, ale spodziewałem się, że zrobi na mnie większe wrażenie. Z bliska widać jak duża cześć budowli uległa bezpowrotnemu zniszczeniu… Szkoda.  Następnie przeszliśmy koło Forum Romanum z innej strony i poszliśmy szukać Panteonu. W zasadzie niczego porucz kolejnego „Wow!” się nie spodziewałem, ale gdy wyszedłem z za rogu i zobaczyłem tą monumentalną budowlę to szczęka mi opadła i walnęła głośno o bruk Piazza della Rotonda. Niesamowite wrażenie robi ten budynek. Monumentalna, toporna budowla. Niesamowita bryła i te gigantyczne kolumny. A w środku jeszcze lepiej, bo można podziwiać faktyczny rozmiar tej kopuły. A jest ona gigantyczna. Jeszcze bardziej niesamowicie się ta kopuła prezentuje, jeśli wyobrazimy sobie, że mimo iż budowla została ukończona w 125 roku naszej ery to do dnia dzisiejszego pozostaje ona największą kopułą z niezbrojonego betonu na świecie.  „Wow!!”  I jeśli o mnie chodzi to Panteon był najlepszym, najciekawszym i robiącym największe wrażenie zabytkiem Rzymu. Może jakby Fontanna di Trevi nie była schowana za rusztowaniami to mogłaby z Panteonem konkurować. Choć wątpię. Byliśmy pod wielkim wrażeniem tego budynku. Zdjęciom nie było końca. Też fajnie było po prostu stanąć chwilę i popatrzeć. Trzeba jednak iść dalej. Chcieliśmy znaleźć kolejną ciekawą atrakcję, o której mówił przewodnik a jest to atrakcja nie do końca znana. Kościół Santa Maria Dell'Orazione e Morte to nietypowe miejsce. Po długich poszukiwaniach w końcu trafiliśmy tam, ale kościół okazał się zamknięty. Miałem plan żeby na bloga dodawać jedynie swoje zdjęcia, ale wrzucam jedną fotę z wnętrza żeby każdy mógł zobaczyć. Na pewno warto. Trudno się mówi. Ale to już druga tego typu sytuacja z dnia dzisiejszego. Powtórzę się wiec: do Rzymu trzeba będzie się wybrać raz jeszcze. Ponieważ jeszcze nam się nie znudziło spacerowanie poszliśmy zobaczyć Wyspę Tyberyjską z Bazyliką św. Bartłomieja, ale akurat w tym dniu nie udało się zrobić żadnych fotek, bo słońce już zaszło. Okazało się, że z wyspy jest daleko do hotelu, więc należało się jeszcze posilić pizzą. Postanowiłem wypróbować włoską wersję mojego ulubionego smaku, czyli cztery sery. Nie zawiodłem się, była doskonała. Wieczorem jeszcze wino oraz opracowanie planu na dzień następny.


Basilica Santa Maria del Popolo

Piazza del Popolo

Ogrody Willi Borghese - świątynia Asklepiosa

Fontanna Starej Łodzi

Schody Hiszpańskie

Aktualny stan Fontanny di Trevi

Ołtarz Ojczyzny na Placu Weneckim

Forum Romanum 

Koloseum 

Panteon

Wnętrze Panteonu

Kościół Santa Maria Dell'Orazione e Morte

Wnętrze kościoła Santa Maria Dell'Orazione e Morte (zdjęcie znalazłem na nationalgeographic.com)

Środa zaczęła się dla nas dość wcześnie, bo trzeba było się wynosić z hotelu. Na szczęście po białym winku kaca nie ma, więc ok. Poszliśmy na śniadanie i ruszyliśmy w kierunku stacji metra. Na ten dzień miałem dwa główne punkty. Po pierwsze mieliśmy wybrać się nad morze. Wieczór poprzedzający wyjazd spędziłam na sprawdzaniu w Internecie jak się tam dostać. Sposoby są na to dwa. Można kierować się na lotnisko Rzym Fiumicino i z tego lotniska już sobie z buta podejść na plażę. My wybraliśmy opcję numer dwa: jazdę w kierunku miejscowości Pomezia. Z tej mieściny można się skierować do Torvaianici, która leży już nad samym morzem. Najpierw jednak trzeba się dostać metrem na stację Laurentina. Jest to banalnie proste, bo jest to ostatnia stacja linii B. następnie przesiadamy się na bus i jedziemy prosto do Torvaianici. Z busem była śmieszna historia. Wpadamy na dworzec, na rozkładzie jazdy widać, że za 7 minut odjeżdża bus do Torvaianici. Bus był na samym końcu dworca, biegniemy do niego. Kierowca gada przez telefon i nie ma się, kogo dopytać o bilet i takie tam. Czekamy, więc. Gość w końcu kończy gadać. Podchodzę, pytam sie czy to bus do Torvaianici. Gość mówi, że tak. Potem pytam o bilety. Gość pokazuje żeby wsiadać. No dobra. Może będzie zbierał kasę jak w ukraińskiej marszrutce? Może dziś dzień komunikacji miejskiej Rzymu i autobusy są za darmo? Siadamy i jedziemy. I tym sposobem przejechaliśmy całą trasę na gapę hehe. A za bilet szczerze chciałem zapłacić tylko nikt nie chciał moich pieniędzy. Jedziemy przez zielone tereny, wszędzie świeża trawa, zielone drzewa, słońce świeci. Ładowałem baterie hehe. Za mniej więcej 45 minut dojeżdżamy do Torvaianici. Wysiadamy z autobusu praktycznie na samej plaży i idziemy się przejść. Od razu rzuca się w oczy syf. Plaża przypomina śmietnik a obecność takich rzeczy jak plastikowe połamane łopatki czy wiaderka świadczy dobitnie o tym, że od sezonu nikt tej plaży nie posprzątał. Oczywiście koszy na śmieci brak. Jedyne, jakie wdzieliśmy były koło jakiegoś hotelu. W tym miejscu musze napisać o tym, co mi się w Rzymie (i w sumie generalnie we Włoszech) nie podoba. Włosi to straszni bałaganiarze. Nie dbają o prządek zupełnie. Knajpa piękna a w kiblu ropa jak w szalecie na najgorszym dworcu.  Nie przeszkadzają im też góry śmieci. I tak wygląda też sam Rzym. Główne place czy deptaki są w miarę posprzątanie. Wystarczy jednak wejść w jakakolwiek boczną uliczkę żeby zobaczyć reklamówki fruwające w każdą stronę oraz góry śmieci usypane w każdym kącie. Kosze na śmieci są, ale bardzo rzadko spotykane. A jak już jakiś znajdziemy to wypływa z niego „rzeka” śmieci wprost na ulicę. Kosze są przepełnione do tego stopnia, że nie miałem sumienia dorzucić do nich nawet zużytego biletu na metro. Dziwi mnie to bardzo, bo Rzym to przepiękne miasto a ten syf na ulicach bardzo z tym kontrastuje. Ale może to moja wina. Może ja jestem przewrażliwiony. W końcu mieszkam w Rzeszowie, o którym słyszałem opinie, że miasto jest tak czyste, że można jeść z chodnika. I faktycznie coś w tym jest. Rzeszów to naprawdę czyste miasto. Żeby to udowodnić polecam mały eksperyment. Wybierzcie jakiekolwiek miejsce w granicach miasta Rzeszowa. Rozglądnijcie się dookoła a jestem w stanie się założyć, że w zasięgu wzroku znajdzie się przynajmniej jeden kosz na śmieci. Jeśli nie to na pewno jest ukryty za jakimś samochodem albo drzewem. Ale na pewno jest. Odpłynąłem od głównego tematu hehe, wracam na plażę. Słońce świeciło mocno, ale wiał też silny wiatr, więc było zimno. Uparłem się jednak na dwie rzeczy: chwilę plażowania i wchodzenie do wody. Żeby sobie poplażować należało jedynie znaleźć osłonięte od wiatru miejsce i takie znaleźliśmy. Rozłożyliśmy karimatę za niewielkim płotkiem i było ok. Słońce świeciło tak mocno, że można się było opalić, co w zasadzie się stało. Po południu okazało sie, że oboje mieliśmy czerwone nosy od słońca (no, bo przecież nie od kataru ani od wina hehe). Natalia poszła robić zdjęcia a jak kontynuowałem ładowanie baterii, bo przecież w tej Polsce jakoś muszę do wiosny wytrzymać. Okazało się, że chwila przerwy zmieniła się w drzemkę skutkiem, czego spędziliśmy na plaży pewnie ze trzy godziny. Miał to być wypad „na chwilkę” a zrobiło się z tego ponad pół dnia. A i jeszcze włażenie do wody. Oczywiście nie kąpaliśmy się, ale żeby wypad nad morze uznać za zaliczony weszliśmy sobie do wody po kolana. Woda była zimna. Bardzo zimna. Zbieramy się i idziemy na bus powrotny. W Torvaianici jest coś w rodzaju zatoczki dla autobusów, poszedłem się tam zapytać skąd mamy jechać. Niestety włosi słabo znają angielski i chwilę zeszło zanim znalazłem kogoś komunikatywnego. Dziewczyna mówiąc pół po angielsku a pół po włosku skierowała mnie na właściwy przystanek. Na miejscu chciałem się dowiedzieć się o dokładną godzinę odjazdu. Rozkład, co prawda był, ale dość zagmatwany i bez jakiejkolwiek legendy. Obok była knajpa, więc poszedłem się zapytać. Tam znajomość angielskiego u barmana była powiedzmy ograniczona. „Roma?”, wskazanie palcem na przystanek i potakiwanie ze strony barmana to była cała konwersacja hehe. Na szczęście na przystanku pojawił się jakiś koleś, który co nieco rozumiał, choć z mówieniem już gorzej i pokazał mi na rozkładzie godzinę odjazdu. Ok. Mamy jakieś 15 minut, siadamy na ławce wyciągamy kanapki i winko i czekamy. W między czasie przypomniałem sobie, że znowu nie mamy biletu. Rozglądam się za jakimś automatem. Nic. W barze niema, pozostałe sklepy na ulicy pozamykane. Jeśli to ta sama firma przewozowa, z którą jechaliśmy w pierwszą stronę to u kierowcy biletu nie kupię. Nie chcą moich pieniędzy to nie. Wsiadamy i znowu jedzmy na gapę. Miałem wyrzuty sumienia, bo bardzo nie lubię tak podróżować. Zauważyłem jednak, że w autobusie jest kasownik, więc ktoś gdzieś te bilety powinien sprzedawać. Podjąłem się obserwacji kasownika i wiecie, co się okazało? Przez całe 45 minut ani jedna osoba nie skasowała biletu. Ani jedna. Gdy wysiedliśmy na stacji Rzym Laurentina naszym oczom ukazał się wielki napis TICKETS na jednym z kiosków z pamiątkami i gazetami. Jakby ktoś chciał jednak kupić bilet to najlepiej zrobić to w tym miejscu i od razu kupić w dwie strony. W innym wypadku jest za darmo hehe. Ponieważ mieliśmy jeszcze dużo czasu wsiedliśmy w metro i pojechaliśmy do stacji „Piramide” żeby zobaczyć kamienną piramidę i Porta San Paolo. Porta San Paolo to coś w rodzaju kamiennego zamku czy fortecy. Niby fajna budowla, ale że zacytuje sam siebie: „dupy nie urywa”. Stwierdziliśmy, że trzeba się jeszcze przejść. Ponieważ na Lateran brakłoby nam czasu to wybraliśmy się na Zatybrze. Sympatyczną dzielnicę z wieloma knajpkami i wąskimi uliczkami. Potem dotarliśmy ponownie na Wyspę Tyberyjską gdzie w końcu mogliśmy porobić trochę fotek. Po zwiedzaniu zaczęło się już robić późno i stwierdziliśmy, że zaczniemy powoli kierować się do metra a w między czasie zrobimy jeszcze zakupy i wpadniemy na ostatnią pizzę. Z zakupami wiązałem spore plany, ale niestety kupiłem tylko trochę makaronu. Zapomniałem parmezanu, nie mogłem kupić oliwy z oliwek, bo by mnie do samolotu nie wpuścili. Myślałem, że może na lotnisku się uda, ale jak zobaczyłem ceny to zrezygnowałem. Po zakupach jeszcze pizza tym razem z warzywami. Oczywiście też wyśmienita, choć jak dla mnie za bardzo wypieczona. Musiałem najeść się tej pizzy, bo uwielbiam włoską kuchnię. W zasadzie mając odpowiednie składniki w domowym zaciszu można zrobić dowolny włoski makaron. Takiej pizzy jak tam to jednak nigdy nie zrobimy w domu. Można się starać, ale to nigdy nie będzie TO. Nie ma to jak wyśmienity placek wprost z opalanego drewnem pieca (takiej pizzy szukałem). A i jeszcze jedno. Znaleźć knajpę z dobrą pizzą też trzeba umieć. W ostatni dzień szukaliśmy długo odpowiedniego lokalu. Weszliśmy do jednego a tam pusto. W zasadzie knajpa wygląda jakby ktoś ją 5 minut temu otworzył albo właśnie planował zamykać. W środku jedna babka się krząta. W piecu na pizze się nie pali. Wychodzimy! I ostatecznie wylądowaliśmy w knajpie, w której jedliśmy dzień wcześniej zajebistą pizzę. Po kolacji poszliśmy na metro i dojechaliśmy do stacji Anagnina. Nie tak łatwo jest znaleźć stanowisko busa. Jak będziecie w podziemiach dworca to zlokalizujcie taki zabytkowy tramwaj, wokół którego są sklepy. Jak zajdziecie z tyłu tego placu, na którym stoi tramwaj będziecie mieli kasy biletowe i wyjście na peron nr. 1 z którego jedzie bus nr. 2 na lotnisko. Ale też trzeba uważać: jak planujecie jechać „dwójką” to nie martwcie się o bilety. Kupicie je u kierowcy. Jeśli jednak jedziecie innym autobusem to bilety kupuje się w kasie. Przy czym trzeba uważać, bo te autobusy nie zawsze kończą bieg na lotnisku i docelowo mogą jechać w inne miejsce. Przed wejściem do autobusu należało zrobić jeszcze jedną bardzo istotną rzecz. Kupiliśmy sobie dwa wina na lotnisko. Ale nie da się ich walić tak na „bezczelnego”, więc wpadliśmy na pomysł, że je przelejemy do 1,5 litrowej butelki po wodzie mineralnej. I tak też zrobiliśmy. Już na dworcu a potem w busie próbowaliśmy winko „czy dobre”. Musze też napisać słów kilka o winie. Ja nie jestem jakimś wielkim fanem, ale jak mam pić takie szczyny jak piwo Peroni to wolę jednak winko. Tym bardziej, że w tym roku przekonałem się do białego wina. Włosi mogą pochwalić się ogromną ilością zajebistych win. Ceny też mają zajebiste. Nam się chyba nie zdarzyło kupić wina droższego niż 3,5 euro a wszystkie były doskonałe. Mało tego. Najlepszym winem wyjazdu okazał się trunek za 2.19 euro hehe. Odkryłem też kolejną świetną rzecz, która pasuje mi do wina: ser ricotta. Bardzo tanio można kupić go na wagę. I znowu odpływam od wątku głównego hehe. Na lotnisku należało znaleźć dobre miejsce na nocleg. Pierwsze, czym należy pamiętać to to, że na lotnisku Ciampino terminal odlotów zamykany jest o 24 a otwierany dopiero o 4.30. Trzeba sobie znaleźć, więc miejsce w „przylotach”. Nie jest to takie łatwe, bo terminal jest mikroskopijny. Na szczęście kilka ławek jest i to nawet takich bez podłokietników, więc idzie przeżyć. Można też spać na podłodze trzeba tylko poczekać aż pozamykają wszystkie budki z biletami i kawiarnie (a w zasadzie jedną kawiarnię). Mnóstwo osób śpi na tym lotnisku, więc nie powiem: jest tłok. Ale zawsze znajdziemy sobie jakiś kącik. Wkurza tylko, że nikt nie przygasi nawet minimalnie świateł i ciężko jest zasnąć, bo żarówki napieprzają po oczach niemiłosiernie. Na szczęście my mieliśmy prawie dwa wina, które obaliliśmy do północy. Jakoś po 23 przyleciał ostatni samolot, więc zrobił się większy spokój. Oczywiście spanie było wyłącznie teoretyczne i budzik nastawiany na 4.30 nie spełnił swojej funkcji. Potem szybka odprawa, drobne zakupy na bezcłowym i lecimy do Polski. Widoków brak, więc można się wyspać. A w Polsce zimno i pada….





Plaża w Torvaianici. Ostatnie foto autorstwa Natalii Starzyk 

 Porta San Paolo

Wyspa Tyberyjską

Bazylika Św. Bartłomieja na Wyspie Tyberyjskiej 

A teraz tradycyjne podliczanie zysków i strat.

Rzym to zajebiste miasto na tak zwany City Break. Bilety można spokojnie kupić za mniej niż 200 zł a jak ktoś jest w klubie WizzAir to jeszcze taniej. Dojazdy z i na lotnisko tanie jak barszcz. Podobnie jak komunikacja miejska. Z noclegami bywa różnie, ale w cenach hostelowych coś spokojnie znajdziecie. Oczywiście jak na Europę Zachodnią jest drożej, ale nie ma dramatu. W sklepie wina zaczynają się do 2 euro za butelkę, chleb to 80 centów, woda 20. W knajpach jest drożej, ale bez przesady. Za pizze zapłacimy od 5,50 euro i więcej. Browar w knajpie to 4-5 euro podobnie jak lampka wina. Bilety wstępu do różnych atrakcji są dość drogie, ale jak ktoś na ochotę może się zaopatrzyć w kartę Rome Pass i zaoszczędzić spor kasy.

Skoro finanse już mamy za sobą to teraz coś o samym mieście. Ja byłem zachwycony i tak jak pisałem wcześniej: oczekiwania miałem wysokie. Zostały one jednak spełnione. Te zabytki sprawiają, że oczy wyłażą na wierzch, a szczęka toczyła się po bruku. Wspaniałe miasto, monumentalne, ciekawe, po prostu piękne. Wdziałem już w życiu wiele europejskich stolic i Rzym znalazł się ostatnio wśród najciekawszych. Oczywiście pozycja Pragi na miejscu pierwszym mojego rankingu pozostaje niezagrożona, ale na pewno Rzym odwiedzić warto.

Coś może o ludziach. Włosi to ludzie, którzy mają na wszystko wyjebane, żyją sobie powoli, nie przejmując się niczym. Czasem to wkurza, bo w zasadzie nic nie dzieje się punktualnie, ale jest to bardzo sympatyczne. Podobało mi się też to, że nawet jak chodziliśmy po straganach z pamiątkami to nikt nas do niczego nie zachęcał a sprzedawca jedynie przychodził się przywitać. Nawet mieliśmy sytuację następującą. Siedzieliśmy sobie na ławce koło Fontanny Czterech Rzek. Widzę z oddali, że czarnoskóry ziomek sprzedający jakieś naszyjniki wypatrzył nas wzrokiem i idzie w naszą stronę. Myślę: „Gość nas zamęczy na śmierć wciskając to swoje badziewie”. Koleś podchodzi, Natalia grzecznie mu dziękuje, gość obraca się na piecie i idzie dalej. Spodziewałem się, co najmniej minutowej potyczki słownej zakończonej niemiłym podsumowaniem a tu taka niespodzianka. Szczególnie, że mam w pamięci jak agresywni byli sprzedawcy takiego badziewia w Paryżu czy w Salonikach. Jest też stosunkowo nowe zjawisko, które zaobserwowałem. Mianowicie niesamowite ilości ludzi wyglądających na hindusów sprzedających specjalne kijki do robienia selfi hehe. Schodzą one jak woda i wokoło mnóstwo jest ludzi robiących sobie w ten sposób sweet focie. Goście robią na tym niezły biznes, choć nielegalny. Widzieliśmy obławę policyjną na sprzedawców selfi kijków, którzy rozbiegali się po uliczkach jak partyzanci hehe. Po raz kolejny jednak napiszę, że bardzo mi się podobało, że goście nie byli agresywni w sprzedawaniu tego chłamu. Bardzo na plus.

Rzym, więc polecam każdemu. Można sobie pozwiedzać, zjeść coś dobrego, zażyć trochę słońca i nie wydać zbyt dużo.


Rozkład jazdy autobusu nr. 2 ze stacji Anagnina na lotnisko Ciampino