wtorek, 6 maja 2014

Na rowerze, przez Białowieże



U mnie to już tak bywa, że od kilku lat najważniejszym wypadem roku jest tradycyjna wakacyjna wyprawa rowerowa. Plan już jest trzeba tylko wypróbować sprzęt zakupiony w zimie, przetestować rower na nowy sezon i rozruszać kości. Dlatego też powstał w mojej głowie pomysł nazwany „ściana wschodnia”. Chciałem przejechać z Rzeszowa wzdłuż naszej wschodniej granicy rowerem. Miało mi to zająć około 10 dni. Plan ten jednak spalił na panewce, nie byłem w stanie znaleźć nikogo, kto by mi towarzyszył. Nie miałem też ochoty jechać sam, więc zmniejszyłem nieco skalę całego przedsięwzięcia i umyślałem wyjazd około weekendowy, czyli 4 dniowy, do którego już znalazłem kompanię. Ten wyjazd miał trochę inaczej wyglądać. Miał być bardziej spektakularny ale ta okrojona wersja też okazała się bardzo ciekawa.


Bardzo wcześnie rano umówiliśmy się z kierowcą naszej wyprawy Patrykiem. Droga daleka, maneli mnóstwo i to wszystko, łącznie z rowerami trzeba załadować do samochodu (i na samochód). Patryk ma sporą wprawę, więc przed pierwszymi promieniami słońca już jechaliśmy na północ. Po około 5-6 godzinach jazdy byliśmy już w Siemiatyczach, które miały się stać naszą bazą wypadową. Około 10 zaczęliśmy wypakowywać sprzęt, zmieniać ciuchy na bardziej obcisłe i przed południem byliśmy już na trasie. Wiatr we włosach, piękna pogoda, rower sam jedzie . Taki rodzaj turystyki lubię najbardziej. Zima naprawdę była w tym roku łagodna, więc nie można mówić o czymś takim jak koniec lub początek sezonu rowerowego. To lubię najbardziej. Turystyka rowerowa ma tą przewagę nad każdą inną, że wszędzie możesz się zatrzymać i wszystko sfotografować. Ot, na przykład zrobić sobie zdjęcie przy strumieniu „Mahomet”. Ta nazwa niewątpliwie wiąże się z tym, że jest to ziemia, na którą Islam miał duży wpływ i przetrwał tam do czasów obecnych. Trasa łatwa, lekka i przyjemna, cały czas po płaskim, żadnych górek, choć drogi bywały gruntowe a nawet piaszczyste, co wymagało pchania roweru. I oczywiście u mnie pojawiła się pierwsza przebita dętka. Naprawiłem ją błyskawicznie, ale okazało się, że problem jest poważniejszy ale nic, z czym nie można byłoby sobie poradzić nawet w warunkach polowych. Cały dzień jazdy dał nam sporo satysfakcji. Szczególnie ucieszyło nas  gdy wieczorem na liczniku pojawiła się trzycyfrowa liczba. Ja niestety musiałem po raz kolejny zmienić dętkę. Wada konstrukcyjna koła do spółki z lekko przechodzoną oponą postanowiły skrócić mój wieczorny relaks. Obfita kolacja godna rowerzysty, który przejechał 100 km. Zimne piwko i spać. Jeszcze muszę wspomnieć o miejscu na nocleg. Na skraju puszczy było miejsce przeznaczone do palenia ognisk, które doskonale nadawało się na biwak. Wszystko było ok, ale noc okazała się bardzo zimna i już z pierwszymi promieniami słońca (przynajmniej w większości) opuściliśmy namioty i zaczęliśmy czynić przygotowania do wyjazdu.


 Strumień "Mahomet"

 Zapomniany pomnik wojenny 
 
 Dinozaury też były

 Wsie o podwójnych nazwach  
 
 Przyjemne miejsce na nocleg już w Parku Narodowym 

 
Dzień poprzedni obfitował w ciekawostki folkloru takie jak białoruskie wsie, a dzień drugi to już 100% obcowania z przyrodą. Białowieski Park Narodowy jest bardzo dobrze przygotowany na przyjęcie rowerzystów. Szlaki płaskie jak stół, choć szutrowe. Drogi dobrze oznaczone, nie sposób się zgubić. Widoki tylko jakieś monotonne. Jechaliśmy np. prostą drogą, która miała pewnie ponad 10 km biegnącą cały czas przez las. Takimi ścieżkami przejechaliśmy około 30 km a jedynym urozmaiceniem od zielonego lasu było jedno jedyne jezioro jakoś w połowie tej trasy. Nasza ekipa rozdzieliła się na dwie, ponieważ część pojechała szukać magicznego miejsca mocy czy czegoś takiego. Znaleźli je, ale super siły nie posiedli hehe. Po południu dojechaliśmy do miejscowości Białowieża – serca parku narodowego. Zjedliśmy tam porządny obiad, który podziałał na nas niczym szpinak na Popeya dlatego miałem wrażenie, że rower sam jedzie. Z Białowieży przejechaliśmy, pod granicę Białoruską. W sumie nic ciekawego szkoda, że bez wizy nie ma wstępu, bo zaliczyłbym kolejny kraj, w którym jeszcze nie byłem. Skończyło się na tym, że pomachaliśmy Łukaszence i zawróciliśmy rowery. Kolejna część trasy to nadal same lasy. Już późno wieczór dojechaliśmy do miejscowości Siemianówka, w której znaleźliśmy nocleg. Piwko, solidna kolacja i spać. Siemianówka to mieścina złożona z kilkunastu domów a słynna ze względu na malowniczy zalew.


 Białowieski Park Narodowy 
 
 Granica białoruska 
 
 Gdzieś na trasie
 
 Żubrowa Sztafeta 

Poranek przyniósł nam kolejne siły do jazdy, ale Siemianówka okazała się punktem najbardziej wysuniętym na północ, który osiągnęliśmy na tym wyjeździe. Wieczorna analiza mapy wykazała, że jeśli chcemy zdążyć do samochodu w wyznaczonym czasie to musimy już kierować się w stronę Siemiatycz. Trasą wracaliśmy inną jednak widoki były podobne, wioski, wioseczki, lasy laseczki hehe. Bardzo przyjemna trasa na rower, lecz monotonna. Był dzień, gdy zdrowo po południu zorientowałem się, że od rana nie zrobiłem ani jednego zdjęcia. Po prostu niewiele się działo. Miło się jednak jechało i dzięki temu bez większego wysiłku codziennie udawało się przejechać około 100 kilometrów, co jest wynikiem dobrym. Cały dzień pogoda była niepewna, padała jakaś mżawka, czasem gęstszy deszcz, ale gdy dotarliśmy do Bielska Podlaskiego i jedliśmy ogromną pizze rozpadało się na dobre. Jak zamówiliśmy dwie te pizze giganty właściciel lokalu przyglądał się nam z za kontuaru czy podołamy. Ale wiadomo: głodny rowerzysta zje dużo. I cała pizza została pochłonięta, choć chwilę to trwało. Deszcz dalej padał, więc znaleźliśmy kolejną przyjemną knajpkę i zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Nie było to trudne i po wykonaniu trzech telefonów zaklepaliśmy miejsce w schronisku młodzieżowym obok stadionu. Warunki były skromne, ale przyjemnie się spało. Jeszcze przed wieczorem okazało się, że nie jestem jedynym „szczęściarzem”, który łapie dętki na tym wyjeździe. Kilka piwek, rozrywka w postaci kupionego w markecie magazynu Bravo (cholera nie miałem pojęcia, że to dalej wychodzi) i spać.


 Zalew w Siemianówce

 Na trasie
 
 Takie nazwy...
 
 Chyba jedyna atrakcja Bielska Podlaskiego

Pozostało nam jeszcze do przejechania około 50 kilometrów. Niby niedużo, ale około południa chcieliśmy ruszyć w kierunku Rzeszowa. Droga przez kolejne wioski, ładnie, słonecznie, ale trochę monotonnie. Tu musieliśmy się rozdzielić, bo damska cześć naszej ekipy stanowczo zaprotestowała przeciwko jeździe ruchliwą główną drogą (te tiry to utrudniają życie rowerzystom) i nasz delegat Patryk ruszył rowerem do Siemiatycz a my zrobiliśmy sobie 30 km objazd po okolicznych wioskach. Spotkanie nastąpiło gdzieś w połowie drogi miedzy Bielskiem Podlaskim a Siemiatyczami. Wydarzenie, które miało miejsce na sam koniec było naprawdę interesujące. Spotkaliśmy  francuskiego rowerzystę jadącego z Odessy na Nordkapp (szacun!!!). Gość nam pokazywał swoje rowerowe CV. Coś imponującego, wszystkie kontynenty (oprócz tego gdzie cały czas jest śnieg) zjeździł na rowerze. Podziwiam i obym ja kiedyś też dorobił się, choć w niewielkim procencie czegoś podobnego.




 Przyjemny dzień na rower 
 
 Pakowanie gratów i do domu

I to w zasadzie koniec opowieść. Wyjazd treningowy został zaliczony. Rower działa tak jak zwykle: z humorami. Do tego zdążyłem się już niestety przyzwyczaić, ale utwierdza mnie to w przekonaniu, że niedługo trzeba będzie mojego czarnego rumaka wymienić na nowszy model.




Więcej obrazków z Białowieży