U mnie to już tak bywa, że od kilku lat najważniejszym
wypadem roku jest tradycyjna wakacyjna wyprawa rowerowa. Plan już jest trzeba
tylko wypróbować sprzęt zakupiony w zimie, przetestować rower na nowy sezon i
rozruszać kości. Dlatego też powstał w mojej głowie pomysł nazwany „ściana wschodnia”.
Chciałem przejechać z Rzeszowa wzdłuż naszej wschodniej granicy rowerem. Miało
mi to zająć około 10 dni. Plan ten jednak spalił na panewce, nie byłem w stanie
znaleźć nikogo, kto by mi towarzyszył. Nie miałem też ochoty jechać sam, więc
zmniejszyłem nieco skalę całego przedsięwzięcia i umyślałem wyjazd około
weekendowy, czyli 4 dniowy, do którego już znalazłem kompanię. Ten wyjazd miał
trochę inaczej wyglądać. Miał być bardziej spektakularny ale ta okrojona wersja
też okazała się bardzo ciekawa.
Bardzo wcześnie rano umówiliśmy się z kierowcą
naszej wyprawy Patrykiem. Droga daleka, maneli mnóstwo i to wszystko, łącznie z
rowerami trzeba załadować do samochodu (i na samochód). Patryk ma sporą wprawę,
więc przed pierwszymi promieniami słońca już jechaliśmy na północ. Po około 5-6
godzinach jazdy byliśmy już w Siemiatyczach, które miały się stać naszą bazą
wypadową. Około 10 zaczęliśmy wypakowywać sprzęt, zmieniać ciuchy na bardziej
obcisłe i przed południem byliśmy już na trasie. Wiatr we włosach, piękna
pogoda, rower sam jedzie . Taki rodzaj turystyki lubię najbardziej. Zima naprawdę
była w tym roku łagodna, więc nie można mówić o czymś takim jak koniec lub
początek sezonu rowerowego. To lubię najbardziej. Turystyka rowerowa ma tą
przewagę nad każdą inną, że wszędzie możesz się zatrzymać i wszystko
sfotografować. Ot, na przykład zrobić sobie zdjęcie przy strumieniu „Mahomet”.
Ta nazwa niewątpliwie wiąże się z tym, że jest to ziemia, na którą Islam miał
duży wpływ i przetrwał tam do czasów obecnych. Trasa łatwa, lekka i przyjemna,
cały czas po płaskim, żadnych górek, choć drogi bywały gruntowe a nawet piaszczyste,
co wymagało pchania roweru. I oczywiście u mnie pojawiła się pierwsza przebita
dętka. Naprawiłem ją błyskawicznie, ale okazało się, że problem jest poważniejszy
ale nic, z czym nie można byłoby sobie poradzić nawet w warunkach polowych.
Cały dzień jazdy dał nam sporo satysfakcji. Szczególnie ucieszyło nas
gdy wieczorem na liczniku pojawiła się
trzycyfrowa liczba. Ja niestety musiałem po raz kolejny zmienić dętkę. Wada konstrukcyjna
koła do spółki z lekko przechodzoną oponą postanowiły skrócić mój wieczorny
relaks. Obfita kolacja godna rowerzysty, który przejechał 100 km. Zimne piwko i
spać. Jeszcze muszę wspomnieć o miejscu na nocleg. Na skraju puszczy było
miejsce przeznaczone do palenia ognisk, które doskonale nadawało się na biwak.
Wszystko było ok, ale noc okazała się bardzo zimna i już z pierwszymi
promieniami słońca (przynajmniej w większości) opuściliśmy namioty i zaczęliśmy
czynić przygotowania do wyjazdu.
Strumień "Mahomet"
Zapomniany pomnik wojenny
Dinozaury też były
Wsie o podwójnych nazwach
Przyjemne miejsce na nocleg już w Parku Narodowym
Dzień poprzedni obfitował w ciekawostki
folkloru takie jak białoruskie wsie, a dzień drugi to już 100% obcowania z
przyrodą. Białowieski Park Narodowy jest bardzo dobrze przygotowany na przyjęcie
rowerzystów. Szlaki płaskie jak stół, choć szutrowe. Drogi dobrze oznaczone,
nie sposób się zgubić. Widoki tylko jakieś monotonne. Jechaliśmy np. prostą
drogą, która miała pewnie ponad 10 km biegnącą cały czas przez las. Takimi
ścieżkami przejechaliśmy około 30 km a jedynym urozmaiceniem od zielonego lasu
było jedno jedyne jezioro jakoś w połowie tej trasy. Nasza ekipa rozdzieliła
się na dwie, ponieważ część pojechała szukać magicznego miejsca mocy czy czegoś
takiego. Znaleźli je, ale super siły nie posiedli hehe. Po południu dojechaliśmy
do miejscowości Białowieża – serca parku narodowego. Zjedliśmy tam porządny
obiad, który podziałał na nas niczym szpinak na Popeya dlatego miałem wrażenie,
że rower sam jedzie. Z Białowieży przejechaliśmy, pod granicę Białoruską. W
sumie nic ciekawego szkoda, że bez wizy nie ma wstępu, bo zaliczyłbym kolejny
kraj, w którym jeszcze nie byłem. Skończyło się na tym, że pomachaliśmy Łukaszence
i zawróciliśmy rowery. Kolejna część trasy to nadal same lasy. Już późno
wieczór dojechaliśmy do miejscowości Siemianówka, w której znaleźliśmy nocleg.
Piwko, solidna kolacja i spać. Siemianówka to mieścina złożona z kilkunastu
domów a słynna ze względu na malowniczy zalew.
Białowieski Park Narodowy
Granica białoruska
Gdzieś na trasie
Żubrowa Sztafeta
Poranek przyniósł nam kolejne
siły do jazdy, ale Siemianówka okazała się punktem najbardziej wysuniętym na
północ, który osiągnęliśmy na tym wyjeździe. Wieczorna analiza mapy wykazała, że
jeśli chcemy zdążyć do samochodu w wyznaczonym czasie to musimy już kierować
się w stronę Siemiatycz. Trasą wracaliśmy inną jednak widoki były podobne,
wioski, wioseczki, lasy laseczki hehe. Bardzo przyjemna trasa na rower, lecz
monotonna. Był dzień, gdy zdrowo po południu zorientowałem się, że od rana nie
zrobiłem ani jednego zdjęcia. Po prostu niewiele się działo. Miło się jednak
jechało i dzięki temu bez większego wysiłku codziennie udawało się przejechać
około 100 kilometrów, co jest wynikiem dobrym. Cały dzień pogoda była niepewna,
padała jakaś mżawka, czasem gęstszy deszcz, ale gdy dotarliśmy do Bielska Podlaskiego
i jedliśmy ogromną pizze rozpadało się na dobre. Jak zamówiliśmy dwie te pizze
giganty właściciel lokalu przyglądał się nam z za kontuaru czy podołamy. Ale
wiadomo: głodny rowerzysta zje dużo. I cała pizza została pochłonięta, choć
chwilę to trwało. Deszcz dalej padał, więc znaleźliśmy kolejną przyjemną knajpkę
i zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Nie było to trudne i po wykonaniu
trzech telefonów zaklepaliśmy miejsce w schronisku młodzieżowym obok stadionu.
Warunki były skromne, ale przyjemnie się spało. Jeszcze przed wieczorem okazało
się, że nie jestem jedynym „szczęściarzem”, który łapie dętki na tym wyjeździe.
Kilka piwek, rozrywka w postaci kupionego w markecie magazynu Bravo (cholera
nie miałem pojęcia, że to dalej wychodzi) i spać.
Zalew w Siemianówce
Na trasie
Takie nazwy...
Chyba jedyna atrakcja Bielska Podlaskiego
Pozostało nam jeszcze do
przejechania około 50 kilometrów. Niby niedużo, ale około południa chcieliśmy
ruszyć w kierunku Rzeszowa. Droga przez kolejne wioski, ładnie, słonecznie, ale
trochę monotonnie. Tu musieliśmy się rozdzielić, bo damska cześć naszej ekipy stanowczo
zaprotestowała przeciwko jeździe ruchliwą główną drogą (te tiry to utrudniają
życie rowerzystom) i nasz delegat Patryk ruszył rowerem do Siemiatycz a my
zrobiliśmy sobie 30 km objazd po okolicznych wioskach. Spotkanie nastąpiło gdzieś
w połowie drogi miedzy Bielskiem Podlaskim a Siemiatyczami. Wydarzenie, które
miało miejsce na sam koniec było naprawdę interesujące. Spotkaliśmy
francuskiego rowerzystę jadącego z Odessy na Nordkapp
(szacun!!!). Gość nam pokazywał swoje rowerowe CV. Coś imponującego, wszystkie
kontynenty (oprócz tego gdzie cały czas jest śnieg) zjeździł na rowerze.
Podziwiam i obym ja kiedyś też dorobił się, choć w niewielkim procencie czegoś
podobnego.
Przyjemny dzień na rower
Pakowanie gratów i do domu
I to w zasadzie koniec opowieść. Wyjazd treningowy został zaliczony.
Rower działa tak jak zwykle: z humorami. Do tego zdążyłem się już niestety
przyzwyczaić, ale utwierdza mnie to w przekonaniu, że niedługo trzeba będzie
mojego czarnego rumaka wymienić na nowszy model.
Więcej obrazków z Białowieży