poniedziałek, 17 marca 2014

Weekend w dziwnych miejscach



Marzec miałem bardzo zajęty przez mnogość fajnych koncertów w różnych miastach, więc turystyczne eskapady były trochę odsunięte na dalszy plan. Na szczęście postanowiłem parę miesięcy wcześniej kupić tanie bilety do Wrocławia z zamiarem odwiedzenia kumpla w Zielonej Górze. Zielona Góra to przyjemne dla oka miasto, ma palmy, ma deptaki, ma myszkę miki, za której obrażanie można skończyć na intensywnej terapii, ale niewiele więcej. Zielona Góra jest po prostu ładna. To tyle. Padł więc koncept na wyjazd. Pomysł o tyle dziwny, że postanowiliśmy zwiedzić coś, co jest unikane chyba przez wszystkich. Wschodnią granicę Niemiec mianowicie (bez Berlina czy Drezna, bo tam już byłem). A że ja na takie dziwactwa jestem nastawiony pozytywnie, więc powstał jakiś tam plan wycieczki. Dokooptowałem jeszcze jednego kumpla i PolskimBusem skoro świt wystartowaliśmy do Wrocławia, a tam przesiadka na pociąg do „Zielonki”. Coś tam piwka w międzyczasie wypiliśmy. Po spotkaniu w Zielonej wybraliśmy się na obchód miejscowych knajp. Szczególnie polecam „4 Róże dla Lucienne”. Jak będzie ktoś w Zielonej to grzech nie wstąpić. Dodatkową atrakcją był koncert białoruskiej kapeli punk folkowej, na którym to stanowiliśmy prawie połowę widowni hehe.


Rano należało odczekać aż minął efekty uboczne dnia poprzedniego i po południu ruszamy w kierunku granicy. Po drodze wstąpiliśmy do Lubuskiego Muzeum Wojskowego w Drzonowie. Muzeum takie sobie, ale zdjęcia zajebiste hehe. Potem Gubin. Ciekawe miasto na granicy z imponującymi ruinami katedry. Ale nas bardziej interesowała niemiecka cześć miasta i tego, z czego jest sławne (albo niesławne). Mianowicie z plastinarium. Co to takiego to plastinarium już śpieszę wyjaśniać. Jest to miejsce, w którym preparuje się zwłoki (głownie ludzkie), aby uzyskać z nich preparaty anatomiczne. Akurat to niemieckie plastinarium para się jeszcze sztuką wykonaną ze zwłok. Pamiętam, że gdy do Polski przyjechała wystawa „rzeźb” tego typu to fakt ten wywołał święte oburzenie, co bardziej ciemniejszej (na umyśle) części społeczeństwa. Ale to jeszcze nie czas na relacje z tego miejsca, bo przyjechaliśmy wieczorem i już było zamknięte. Na szczęście udało nam się dostać do środka w drodze powrotnej. Dalej pojechaliśmy zobaczyć wspaniały pomnik komuny, jakim jest miasto Eisenhüttenstadt. Po co tam pojechałem? Po prostu lubię tę toporną architekturę, lubię patrzeć na fabryki, huty, kopalnie. Poza tym foty z takich miejsc są świetne. Tak było i teraz. Jak nie trudno się domyślić centralnym i najważniejszym punktem miasta, do którego biegnie główna ulica jest oczywiście huta. Budynki charakterystyczne dla socrealizmu i bardzo ładne murale. Następnym punktem programu było Cottbus albo, jak kto woli Chociebuż będący stolicą ciekawej krainy nazywanej Dolnymi Łużycami. My dotarliśmy na miejsce dość późno, więc zdążyliśmy jeszcze przespacerować się po centrum, zakupić pokaźną ilość miejscowych piw (najlepszych pszeniczniaków na świecie) i udaliśmy się szukać miejsca na spanie. Zaparkowaliśmy pod jakimś płotem na zadupiu, otworzyliśmy piwa i relaks. Nie do końca. Wdzieliśmy z daleka jakiegoś gościa gadającego przez telefon i za chwilę zjawili się jacyś strażnicy, którzy kazali nam opuścić to miejsce. Wytrwali byli, bo jechali za nami z 20 km. Taki to mieliśmy „pościg” na niemieckich drogach. W końcu dobrze po północy znaleźliśmy dobre miejsce koło torów, dopiliśmy piwka i udaliśmy się na spoczynek.






Muzeum Wojskowego w Drzonowie

 Gubin



 Eisenhüttenstadt


Cottbus nocą
 
Rano jak to po nocy w samochodzie: człowiek jest wymięty jak po wirowaniu we „Frani”. Wracamy, więc do Cottbus pozwiedzać i coś zjeść. Najpierw wizyta w „kuchni orientalnej”. Kebab smaczny i za 3 euro, więc byłem usatysfakcjonowany. Potem galeria sztuki nowoczesnej z zajebistą instalacją ogródka wyciętego z papieru. Potem przejazd do Parku Branitz. Ciekawe miejsce wybudowane przez człowieka o imieniu Hermann Fürst von Pückler, który wymyślił sobie trawiaste piramidy. Imponujące i jedyne takie w Europie (ponoć), choć wydaje mi się, że jakby było bardziej zielono to widoki by były znacznie lepsze. Kolejny punkt programu naszej wycieczki to odkrywkowa kopalnia węgla brunatnego Tagebau Garzweiler. A po drodze jeszcze niespodzianka. Nie pamiętam dokładnie miejsca, w którym to było, ale w pewnym momencie zorientowaliśmy się ze jedziemy przez opuszczone miasto. Bardziej wioskę niż miasto, ale zawsze. Okazało się ze była tam kiedyś cegielnia (albo coś w ten deseń) i gdy ją zamknęli wszyscy się z tej mieściny wynieśli. Było tam na pewno ponad 30 opuszczonych domów, wielki zakład, kominy, magazyny. A wszystko to na naprawdę wielkiej powierzchni to też włóczyliśmy się tam ponad 3 godziny. Świetne zdjęcia. Po raz kolejny napiszę, że jarają mnie takie miejsca. Lubię się po nich włóczyć z aparatem. A to miejsce było wybitne. Ale dobra koniec końców trzeba było jechać dalej. Tagebau Garzweiler to gigantyczne miejsce. Nie do końca mieliśmy koncepcje jak tam dojechać i jak znaleźć dobre miejsce żeby coś zobaczyć. Rozwiązanie jak zwykle przyszło samo. Jak skierowaliśmy się na główne wejście (wjazd) do kopalni zobaczyliśmy wielki znak „punkt widokowy”. Do niego był jeszcze kawał drogi, ale mogliśmy podziwiać to wszystko, że tak powiem od zaplecza. Karczowanie lasu, sadzenie nowego na miejscu wykopów, kolej kopalnianą, potężne ciężarówki. Ale gdy w końcu dotachaliśmy na ten punkt widokowy naszym oczom ukazał się ogrom całego przedsięwzięcia. Po horyzont krajobraz jak z innej planety. Gigantyczne koparki i pustka jak okiem sięgnąć. Skłania taki krajobraz do refleksji na tematy człowiek vs natura. I teką też dyskusję podjęliśmy. W Polsce też są przymiarki do budowy tego typu kopalni w lubuskim. Czy to dobry pomysł? Chyba nie, bo tego typu wydobycie jest niewiarygodnie inwazyjne dla natury. Ja w każdym razie bym chyba poszedł protestować na „nie”. Nasze nastroje po opuszczeniu tej kopalni były mieszane. Nigdy czegoś podobnego nie wiedziałem i mam nadzieję, że w Polsce nigdy czegoś takiego nie zobaczę. Dalsza droga kierowała nas w stronę granicy Polskiej. Po drodze kolejne miejsca opuszczone, czyli to, co ja i mój aparat lubimy najbardziej. Mnóstwo takich miejsc na pograniczu. Aż dziw nieraz bierze, bo cześć przygraniczna jest uderzająco podobna do Polski. Biednie, wyludnione wioski, dość mało zaawansowane technicznie rolnictwo. No jak nie Niemcy. Na nocleg postanowiliśmy udać się do kraju ojczystego, bo zdecydowanie taniej. Znaleźliśmy na stacji benzynowej numer do jakiegoś kolesia. Wykonaliśmy telefon, ziomek zaaferowany i chyba zdziwiony przyjechał po nas na stacje, ale okazało się, że mieszka tylko 100 metrów dalej. Fajna chata cała dla nas, więc postanowiliśmy pozbyć się skrzynki niemieckich browarów przy wynalazku przez każdego z nas niezmiernie rzadko używanym. Telewizor, bo o nim mowa, był czymś nowym i ciekawym. Szczególnie interesujący wydał nam się program czeskiej telewizji emitowany zdrowo po północy. Był to mianowicie telequiz z debilnymi pytaniami typu: wybierz kare, wylosuj puzzle, pokrzycz przez 5 minut do słuchawki z tym, że w bardzo nietypowej konwencji. Czeszka, która go prowadziła miała nietypowy sposób zachęcania do dzwonienia. Z każdym telefonem ściągała jedną cześć garderoby. Oglądaliśmy ten pokaz z zapartym tchem niczym najlepsze kino akcji .




 Cottbus w dzień

 


 Parku Branitz






 Opuszczona wioska 
 


 Tagebau Garzweiler

 Kolejne opuszczone miejsce 
 
Rano wyruszyliśmy w dalszą drogę. Cel: plastinarium. Po drodze trafiliśmy jeszcze do imponującego pałacu w Brodach. Pałac do niedawna był w ruinie a teraz jest remontowany. Klimat zwiedzania był konkretny: gęsta, zimna pogoda, chmury i wiatr grający na rusztowaniach niekiepski dark ambient hehe. Po drodze do Gubina kolejna masa opuszczonych domów, całych wiosek, podupadłych gospodarstw, zniszczonych dworków. Obraz dość przygnębiający. Dojeżdżamy jednak go Guben. Kupujemy bilet (12 euro) i wchodzimy do plastinarium. Główny punkt naszej wycieczki. Coś, do czego się zbierałem już od bardzo dawna, ale jakoś nigdy nie miałem po drodze. Od razu napisze, że nie jest to miejsce dla każdego. Dla mnie jest to połączenie nauki ze sztuką nowoczesną. Uważam, że warto robić takie rzeczy i je pokazywać. Przede wszystkim, dlatego żeby każdy miał świadomość jak ludzkie ciało jest zbudowane, jak funkcjonuje i jak wygląda. Co do tej sztuki to jest to sprawa bardziej kontrowersyjna.  Ja nie widzę problemu w tym, że ktoś zgadza się żeby obciąć mu po śmierci głowę i przyłączono np. do tułowia krowy. Ktoś się zgadza: no problem. Krowy, co prawda się nikt nie pytał o zdanie, ale jakoś mi się nie wydaje żeby też ktoś się pytał jakiejkolwiek krowy o to czy chce być kotletem mielonym. Jeśli chodzi o samo muzeum to rewelacja. Świetna ekspozycja rozpoczynająca się pokazem przygotowania zwłok do utrwalenia. Demonstracja rozłupywania czaszki za pomocą grochu nam się bardzo spodobała. Potem kolejna sala. Po prawej preparaty anatomiczne a po lewej całe laboratorium, w którym zwłoki się przygotowuje. Fascynujące niezmiernie i warte zobaczenia. W tym miejscu zwróciłem uwagę na rodzinę z dziećmi w wieku 6 i 8 lat czy coś koło tego, którym rodzice wszystko dokładnie tłumaczyli. I super. Popieram. Niech dziecko zobaczy jak to wszystko wygląda i funkcjonuje. Dzięki temu będzie miało większy szacunek dla życia, gdy zrozumie, jakie ono jest skompilowane. Lepsze to niż wmawianie dzieciom, że ulepili je z gliny albo z błota albo, że przyniósł je bocian albo, że to pan Bóg je stworzył. Dyskusje pozostaje jedynie, kiedy dziecko należy w ten sposób zaznajomić z anatomią. My toczyliśmy podobne dyskusje jednocześnie zwiedzając i podziwiając np. niewiarygodnie wypreparowany układ krwionośny serca. Dalsza cześć to już większe kuriozum, bo kolejna sala zawiera zwierzęta, ale ujęte w dość nietypowych sytuacjach. Niesamowita jest żyrafa na palmie z czymś w rodzaju skrzydeł z otwartych żeber albo przekrój  przez słonia. Mnie też ujął model układu krwionośnego człowieka w formie kolejki wmontowanej w gigantyczny szkielet. Pomysł wspaniały. Dalej zwłoki grające w piłkę nożna, siatkówkę, krowy, pegazy i największe kuriozum na koniec: postać składająca się z wielu zwłok rozpostarta jak latawiec a po spodem sofa na relaks hehe. No i to byłby koniec. Polecam to miejsce każdemu, kto ma otwarty umysł zarówno na sztukę jak i na naukę. Mam natomiast nadzieję, że nie znajdzie się nikt, kto po tej opowieści postanowi pojechać do Guben tylko po to żeby klepać zdrowaśki za dusze nieboszczyków tak okrutnie potraktowanych oraz grzeszników, którzy niewątpliwie spalą się w piekle za oglądanie takich rzeczy. I to w zasadzie koniec wyprawy.





 Pałacu w Brodach









 Plastinarium w Guben

Powrót do Zielonej, spanie i rano pociąg do Wrocławia. Tam mieliśmy trochę czasu wiec poszliśmy do galerii sztuki nowoczesnej przeniesionej do fajnego budynku byłego bunkra niemieckiego. Jak ktoś nie wie jak trafić to niech pyta o „pociąg do nieba”. Co to takiego? Sprawa wyjaśni się na miejscu hehe. Galeria okazała się przysłowiową wisienką na torcie tego weekendu w dziwnych miejscach.