Koniec obfitego w podróże roku 2013 przyniósł niepokój o
wyjazdy w roku 2014. Niby chęci są, ale bilety jeszcze nie kupione? Tym bardziej, że zbliżają się wielkimi krokami moje 30 urodziny i tej okrągłej
rocznicy pojawiania się na świecie nie miałem zamiaru spędzać w zimnie, deszczu
i śniegu. Na szczęście pojawiły się tanie bilety na Cypr, znalazł się też kompan wyprawy. Pozostało jedynie
rezerwować miejsca w samolocie czekać na dzień 30 stycznia, który nadszedł
niespodziewanie szybko. PolskiBus do stolicy, potem przesiadka na lotnisko
Modlin. Ależ ja nie lubię tego lotniska. Ktoś mądry inaczej wpadł na wspaniały
pomysł podniesienia prestiżu naszej kochanej stolicy za pomocą drugiego
lotniska. Jakby było komuś mało, że Okęcie to zaściankowy i mikroskopijny w
skali światowej port lotniczy to jeszcze należało otworzyć jeszcze jeden,
jeszcze mniejszy, jeszcze bardziej niemiły. Nie lubię latać z Modlina niestety
zmuszony jestem często z niego korzystać, bo przecież z niego lata się
najtaniej. Lot na Cypr oczywiście był z przesiadką. Tym razem padło na Oslo
Rygge, małe norweskie lotnisko na zadupiu, na którym przyszło mi już kiedyś
nocować. Ale wróćmy do samego lotu. Oczywiście kierunek oblegany przez polską
emigrację, co było dość wyraźnie widać słychać i czuć. Jakby ktoś się
łudził, że tym razem było inaczej to nie było. Gromkie oklaski po wylądowaniu
przyprawiły pewnie pilota o rumieńce na twarzy a szczere podziękowania dla pana
Jezusa o szczęśliwe dotarcie do celu na skrzydłach aniołków zapewne było
słychać aż pod kołem okołobiegunowym. Oprócz tych standardowych ekscesów nic
ciekawego podczas lotu się nie wydarzyło. Przylot do Oslo Rygge rozpoczynał
nasz 24 godzinny pobyt w Norwegii, który postanowiliśmy sobie umilić za pomocą
litrowej wody ognistej zakupionej na bezcłowym (zaleta tego, że Norwegia jest
poza Unią). Trunek ten rozpoczęliśmy konsumować przed lotniskiem w niedalekich
krzaczkach a że pora była zimowa to zmarznąwszy na kość przenieśliśmy się do
terminala lotniczego. Ryzyko, że zostaniemy bezdomni z powodu spożycia na
terenie lotniska było wysokie ale Polak oczywiście potrafi. Kubeczki po kawie
i drink gotowy. Spało się po nim znakomicie, ale wczesna pobudka skłoniła nas
do jakiejś aktywności. Wyszliśmy z lotniska i przypadkowy zupełnie Litwin
podwiózł nas do centrum Moss. Tam chwilę połaziliśmy, zrobiliśmy skromne zakupy
i już na piechotę, kończąc przywiezione z ojczyzny dobra wróciliśmy na
lotnisko. Ze względu na rodzaj drinka, którym się raczyliśmy zostało wymyślone
powiedzenie „Cola Zero Godności”. Wieczorem mieliśmy kolejny lot, w dobrych
nastrojach wsiedliśmy do samolotu i koło północy wylądowaliśmy na kolejnym
mikroskopijnym lotnisku w Pafos. Od razu uderzyła nas wysoka temperatura,
przyjemne powietrze i szum morza. Tak. Lotnisko leży zaledwie rzut kaloszem od plaży. Mieliśmy tam
spać, więc udaliśmy się prosto na wybrzeże gdzie po krótkim poszukiwaniu
znaleźliśmy miejsce dla siebie. Małą altankę- w zasadzie przeznaczoną do
grillowania, ale nam nadała się znakomicie na mieszkanie. Nad ranem było trochę
zimno i należało zastosować sposób bezdomnych na rozgrzewkę (nie, nie
denaturat): gazety pod ubraniem.
Poranek słoneczny, zbieramy się i ruszany na podbój wyspy. Tempem spacerowym opuściliśmy okolice lotniska, kawałek podjechaliśmy stopem, potem kolejny spacer i kolejny stop. I tak docieramy do Limassol. Ponieważ to miasto w stylu „nic ciekawego” wiec od razu obraliśmy kurs na pobliskie słone jezioro. Tam miały być flamingi. Jezioro było, flamingów brak. Ja mam już jakiegoś takiego farta, że za każdym razem jak jadę oglądać flamingi to ich nie mogę spotkać. Cóż kiedyś się uda. Trochę połaziliśmy po wybrzeżu, wszystko opuszczone, nie ma żywej duszy. Wydawało by się że to wspaniałe miejsce na nocleg, lecz nie do końca, od morza okrutnie wieje. Dodatkową trudnością był fakt, że mieliśmy namiot, ale bez kijków, te zostały nam zabrane już na lotnisku w Warszawie. Technicznie sprawę ujmując byliśmy bezdomni. Na szczęście niedaleko od wybrzeża znaleźliśmy miejsce wręcz dla nas idealne. Drewnianą konstrukcję do obserwacji ptaków pachnącą jeszcze nowością. Zgodnie stwierdziliśmy, że miejsce jest zajebiste a fakt jego istnienia należy uczcić wybraniem się do najbliższego sklepu po napoje wyskokowe oraz inne smakołyki. Operacja zakupowa zajęła nam niewiele ponad godzinę, ale w międzyczasie zdążyło się już ściemnić. Na szczęście nasze „mieszkanie” pozostało bez lokatorów, więc usadowiliśmy się na schodach i zaczęliśmy degustacje. Ja spożywałem lokalne winko, które jednak nie było wybitne w smaku i leżałoby w Polsce zaledwie półkę wyżej niż Cervantes. Miłosz natomiast postanowił wypróbować kolejny lokalny browar (było ich łącznie dwa, Keo już piliśmy i było powiedzmy, ok.)Leon. Piwo to było tak obrzydliwe, że Miłosz ostatnią puszkę z sześciu wlewał już na siłę i nawet ja nie byłem mu w stanie pomoc, bo sam zapach tego wyrobu doprowadzał mnie do zawrotu głowy (albo raczej odwrotu głowy). Jak nietrudno się domyśleć noc przespaliśmy twardo i obudziliśmy się na długo po tym jak pojawiły się pierwsze promienie słońca.
Zwinęliśmy nasz barłóg, poszliśmy do pobliskiej galerii handlowej, aby dokonać
porannej toalety i udaliśmy się do centrum. Centrum niewielkie, przyjemne,
jedna fajna ulica, kilka ciekawych knajpek, przyzwoita plaża. Ale nie to było
ważne, a fakt, że był to dzień moich urodzin, co oczywiście sprawiło, że
pierwsze piwo Keo otworzyliśmy przed południem. Potem kolejne i kolejne. Ale
było to dla mnie niesamowite doświadczenie, bo przez 29 lat nie wiedziałem jak
to jest mieć urodziny w ciepły i słoneczny dzień. Teraz już wiem. W
międzyczasie przemieściliśmy się z Limassol do Larnaki. Larnaka, to miasto w
100% turystyczne. W lutym niemal do połowy opuszczone, w którym zasadniczo
oprócz plaży nie ma nic. Ale plaża była, piwko było, więc i wesoło było . Zaczęło się stopniowo ściemniać, od morza zaczął
wiać zimny wiatr i za bardzo nie było gdzie ułożyć się na nocleg. Miłosz jednak
wpadł na rewelacyjny pomysł, że pójdziemy spać na lotnisko. Terminal był około
4 kilometrów od centrum, więc spacerowym krokiem byliśmy na miejscu po zmroku. W
międzyczasie dokupiliśmy srebrzystego trunku, kolejne braki uzupełniliśmy na
lotnisku (cena była o dziwo przyzwoita) i tak obserwując przyloty i odloty
kontynuowaliśmy imprezkę. Noc na lotnisku w przypadku, gdy się z niego nie leci
to nie taka prosta sprawa. Na szczęście przygotowaliśmy się sprawdzając poranne
odloty. Ułożyliśmy się wygodnie na krzesłach i spaliśmy miej więcej do 3. O tej
godzinie sześciu strażników zainteresowało się nami i postanowiło stanowczo
sprawdzić czy nie jesteśmy jakimiś menelami. Ja również stanowczo
odpowiedziałem jesteśmy pasażerami porannego lotu do Sofii o godzinie 9.20 a
bilety zamierzmy kupić rano. Wystarczyło.
Dzień następny to ponowne opływanie w luksusy. Śniadanie było
warte swojej ceny. Po dotychczasowej diecie pasztetowej rarytasy serwowane w
hotelu były pochłaniane przez nas w ogromnych ilościach. Najedliśmy się do tego
stopnia, że po posiłku musieliśmy chwile odpocząć. Odpoczynek przemienił się w
spanie do 13. Po 13 stwierdziliśmy zgodnie, że „tak k…. być nie może, jesteśmy
na Cyprze trzeba coś robić” i wybraliśmy się w pobliskie góry. Fajne miejsce,
mili pasterze, piękne widoki na morze, potem turecki kebab i wieczorem
próbowanie kolejnych specjałów tym razem padło na whisky za 9 zł. Ja koneserem
nie jestem, ale dla mnie był to trunek nadający się do spożycia ze smakiem.
Kolejny dzień był dniem smutnym, bo trzeba było opuścić luksusy i znowu stać się niedomytym bezdomnym. Po drodze do granicy jeszcze zwiedzanie Kyrenii. Bardzo ładne miasto. Świetny stary port i twierdza (wstęp 5 euro wart zapłacenia, bo widoki piękne). Okazało się też, że w mieście zaraz koło portu jest hostel za 8 euro. Trochę mnie to wkurzyło, bo przed wyjazdem nie znalazłem żadnego hostelu, a tu proszę. Jak koś woli mniej „all inclusive” warunki to niech wbija do hostelu. Wyglądał przyzwoicie. Jeszcze turecka herbata, busik (tym razem nieco przepłacony bo cennik oczywiście „ruchomy”) i znowu Nikozja. Granica nie przestawała mnie fascynować, coś kuriozalnego zupełnie a jednocześnie smutnego. Kojenia wizyta w „budce z hot dogami” i wracamy do cypryjskiej części miasta, tam 2 godzinki czekania na autobus do Pafos, piwko i jedziemy. Szkoda, że ten autobus nie miał żadnych postojów, bo słynną skałę Afrodyty widzieliśmy przez szybę. Tu nachodzi mnie mała refleksja. Bardzo fajnie zwiedza się takie turystyczne wyspy po sezonie, ale nie można nie odnieś wrażenia, że są to miejsca mało przyjazne dla turysty indywidualnego. Autobusy kursują, co prawda często, są tanie (Nikozja – Pafos 7 euro) ale jeżdżą tylko między dużymi miastami. Jeśli ma się ochotę zobaczyć coś innego to trzeba pomyśleć nad wynajęciem samochodu albo autostopem. Mimo wszystko na pewno warto lecieć. Zawsze warto. Wieczorem docieramy do Pafos. Nocleg mamy zaklepany dopiero na następny dzień, więc trzeba się jakoś przekimać. W centrum odpada, ale powstał plan żeby jechać na lotnisko. Okazało się, że z miejsca w którym wysiedliśmy jadą na lotniska tylko dwa autobusy dziennie (co godzinę kursują z okolic portu) i jeden za chwilę będzie jechał. Nie wiadomo było, co oznacza „za chwilę”. Na szczęście udało się zrobić,zdążyć na autobus i koło 22 zjawiliśmy się przed terminalem. Ale mieliśmy namiot, więc postanowiliśmy go w końcu użyć. Z tym namiotem to za dużo powiedziane. Przed wyjazdem kupiłem najtańszy namiot, jaki był na allegro bo nie chciałem ryzykować utraty części mojego „codziennego” namiotu. Przeszukałem przed wyjazdem Internet w poszukiwaniu informacji czy da się przepchnąć namiot w bagażu podręcznym i nie znalazłem jednoznacznej odpowiedzi. Postanowiłem, więc sam spróbować. Okazało się, że już na lotnisku w Warszawie kijki zostały nam zabrane. W Oslo kontrola jeszcze bardziej ostra, więc tam nie było nawet najmniejszych szans przenieść stelaża (w Oslo zabrali mi nawet pastę do zębów, którą woziłem samolotem wielokrotnie a Miłosza omal nie aresztowali za posiadanie pasztetu „made from chicken” hehehe). Ale wróćmy do Pafos i okolic. Namiot rozbiliśmy za pomocą sznurówek i kamieni, wypiliśmy piwo i winko (tym razem nie trafiłem, smakowało jak nasz rodzimy siarkofrut ale, że swego czasu opiłem się tych wynalazków sporo więc z sentymentu obaliłem całe) i ułożyliśmy się spać.
Noc była zimna ,więc wcześnie się zwinęliśmy,
złapaliśmy autobus do centrum i znaleźliśmy nasz hostel. Miejsce najtańsze na
mapie noclegowej Pafos kosztowało nas i tak 12 euro a syf tam był
niemiłosierny. Ponoć cena była posezonową promocją, bo normalnie koszt za noc
zaczyna się od 25 euro. Za taki syf tyle płacić? Takie ceny w kurortach
niestety. Pafos ładne, ale małe, więc jeden dzień w zupełności wystarczy na
zwidzenie.
Wieczorem piwko i rano trzeba biec na samolot. Co ciekawe do Norwegi
leciało z nami maksymalnie 30 osób, więc rozwalony na trzech fotelach czułem się
jak w klasie biznes hehe. Potem kolejne 24 godziny na lotnisku Rygge umilane
tym razem przez ouzo. Nie wiem jak mnie Miłosz namówił na ten trunek. Chyba
cena zdecydowała. Ja nie cierpię anyżu, więc męczyłem się okrutnie pijąc
ten specyfik, ale zasnąłem po nim momentalnie. Wszystko by było ok gdyby nie
pobudka o 5 rano i nawet fakt, że byliśmy schowani w słynnym miejscu „pod
schodami” nie pozwolił pospać dłużej. Oczywiście powrót do Polski w
towarzystwie „kwiatu polskiej emigracji” dostarczył nam sporo rozrywki.
Szczególnie zabawny był pan, po czterdziestce który podczas lotu obalił pewnie z 8 puszek
piwa z bezcłowego oraz człowiek, który nie był w stanie zrozumieć prośby stewardessy
„no foto”. Pozostawiam to bez komentarza. Potem moje „ulubione” lotnisko,
pociąg, w centrum wizyta w „Spiskowcach Rozkoszy” i PolskiBusik to prawie jak
dom.
Podsumowując: wyjazd naprawdę udany. Trochę lata w zimie, piękne widoki i niewątpliwa egzotyka, ciekawe miejsca i przemili ludzie. Z minusów to, to o czym wcześniej wspomniałem. Wyspa kompletnie nieprzygotowana na turystę indywidualnego. No i ceny… Teraz było drogo, ale w sezonie ponoć ceny zaporowe. Czy polecam? Jeśli uda się kupić bilet za mniej niż 300 zło to jasne, ale moja dobra rada jest następująca: od razu bierzcie autobus do Nikozji i jedzcie na turecką stronę. Dużo taniej, dużo przyjemniej.
Wycieczka do Moss
W oczekiwaniu na kolejny lot
Poranek słoneczny, zbieramy się i ruszany na podbój wyspy. Tempem spacerowym opuściliśmy okolice lotniska, kawałek podjechaliśmy stopem, potem kolejny spacer i kolejny stop. I tak docieramy do Limassol. Ponieważ to miasto w stylu „nic ciekawego” wiec od razu obraliśmy kurs na pobliskie słone jezioro. Tam miały być flamingi. Jezioro było, flamingów brak. Ja mam już jakiegoś takiego farta, że za każdym razem jak jadę oglądać flamingi to ich nie mogę spotkać. Cóż kiedyś się uda. Trochę połaziliśmy po wybrzeżu, wszystko opuszczone, nie ma żywej duszy. Wydawało by się że to wspaniałe miejsce na nocleg, lecz nie do końca, od morza okrutnie wieje. Dodatkową trudnością był fakt, że mieliśmy namiot, ale bez kijków, te zostały nam zabrane już na lotnisku w Warszawie. Technicznie sprawę ujmując byliśmy bezdomni. Na szczęście niedaleko od wybrzeża znaleźliśmy miejsce wręcz dla nas idealne. Drewnianą konstrukcję do obserwacji ptaków pachnącą jeszcze nowością. Zgodnie stwierdziliśmy, że miejsce jest zajebiste a fakt jego istnienia należy uczcić wybraniem się do najbliższego sklepu po napoje wyskokowe oraz inne smakołyki. Operacja zakupowa zajęła nam niewiele ponad godzinę, ale w międzyczasie zdążyło się już ściemnić. Na szczęście nasze „mieszkanie” pozostało bez lokatorów, więc usadowiliśmy się na schodach i zaczęliśmy degustacje. Ja spożywałem lokalne winko, które jednak nie było wybitne w smaku i leżałoby w Polsce zaledwie półkę wyżej niż Cervantes. Miłosz natomiast postanowił wypróbować kolejny lokalny browar (było ich łącznie dwa, Keo już piliśmy i było powiedzmy, ok.)Leon. Piwo to było tak obrzydliwe, że Miłosz ostatnią puszkę z sześciu wlewał już na siłę i nawet ja nie byłem mu w stanie pomoc, bo sam zapach tego wyrobu doprowadzał mnie do zawrotu głowy (albo raczej odwrotu głowy). Jak nietrudno się domyśleć noc przespaliśmy twardo i obudziliśmy się na długo po tym jak pojawiły się pierwsze promienie słońca.
Noclegowa altanka
Limassol
Nocleg w budce do obserwacji ptaków
A z niej taki widok
Wymeldowanie z hotelu
Zwiedzanie centrum Limassol i urodzinowa impreza
Larnaka
Jakbym jednak leciał do tej Sofii to
bym przespał samolot, tak się przyjemnie spało. Rano „prysznic” w
toalecie, śniadanie i przed 11 wyjechaliśmy do Nikozji. Byłem strasznie ciekaw
tego miasta. W końcu to jedyna na świece stolica, przez którą przechodzi
granica. Kojarzyło mi się to trochę z podzielonym swego czasu Berlinem i muszę
przyznać, że dalej mam to skojarzenie przed oczami. Nikozja przywitała nas
wydarzeniem w postaci obchodów chińskiego nowego roku. Codziennie impreza:
lubię to hehe. Z dworca autobusowego krok do głównego deptaka, ale pogubiliśmy
się parę razy, bo mapy nie mieliśmy a info centrum zamknięte. Podczas zwiedzania Nikozji mogliśmy podziwiać tą słynną
granice zbudowaną z beczek po ropie, zniszczone i opuszczone całe dzielnice.
Robiło to wrażenie. Kolejna atrakcja to sama granica. Mamy główny deptak w mieście na nim coś w rodzaju budki z fastfoodem, w której mieści się cypryjska
kontrola granica a dalej „budka z popcornem” z kontrolą turecką gdzie
wypełniamy coś w rodzaju wizy i na tej wizie dostajemy pieczątki, nie do
paszportu. Oj przepraszam Tureckiej Republiki Cypru Północnego uznawanej, jako
państwo …. Tu zagadka. Oczywiście jedynie przez Turcję. Prowadziliśmy z
Miłoszem wiele rozmów na ten temat. Jak to się stało, że obce państwo weszło i
sobie po prostu wzięło pól czyjegoś kraju. Choć patrząc na Cypryjczyków,
których ulubionym zajęciem jest leżenie pod drzewem i popijanie wina jakoś
mniej mnie dziwi, że inwazja nie została odparta. Czy Cypr ma jakąkolwiek
armię? Nie mam pojęcia, ale sądzę, że jeśli tak to przypomina ona polską straż
miejską w uprawnieniach i sprawności działania. Ale wracając do wyjazdu. Granicę
przekroczyliśmy błyskawicznie i znaleźliśmy się w trochę innym miejscu
(przypominam, że to cały czas ta sama ulica) gwar, kolory, zapachy już z kraju
bardziej egzotycznego. Waluta inna, inni ludzie. Jakoś więcej zabytków. Strona
turecka zdecydowanie bardziej atrakcyjna. Przyjemne knajpki z tureckimi
specjałami oraz oczywiście ze słynnym piwem Efes, które od teraz było z nami codziennie.
Towarzyszył nam też tradycyjny arabski bajzel, czyli nikt nie gada po
angielsku i nikt nic nie wie. Albo raczej wie doskonale, ale ni cholery nie
potrafi nam tej wiedzy przekazać. Udało nam się w końcu złapać busa do mieściny
nadmorskiej o nazwie Kyrenia. Tam planowaliśmy w końcu jakiś uczciwy nocleg, bo
już parę nocy bez dachu nad głową mieliśmy za sobą. Miałem zanotowane kilka
adresów z hotelami po taniości. Wybrałem losowo jeden i po wielkich trudach
znalezienia kogoś, kto rozumie dwa słowa po angielsku zostałem skierowany do
busa. Szefowa (chyba) jakiegoś biura podróży wyjaśniła kierowcy gdzie chcemy
jechać. Moja wiedza podpowiadała mi, że hotel jest w tej mieścinie a jazda
przedłużała się dość poważnie, jak minęło pół godziny to zacząłem się
zastanawiać gdzie nas wywozi ten kierowca a po 40 minutach zacząłem martwić się
o moje organy wewnętrzne. W busie oczywiście nikt po angielsku nie gada (szok
to był spory, po cypryjskiej stronie każdy mówi po angielsku). Na szczęście po
około 45 minutach zatrzymujemy się a kierowca nas woła i coś pokazuje. Zaraz
przy chodniku jest nasz hotel. Oczywiście cena była do negocjacji, więc
ostatecznie padło na 25 euro za pokój i 3 euro za śniadanie. Wypas na grandę.
Widok na morze, widok na góry. Z bezdomności w luksusy. Ponieważ już było
pod wieczór postanowiliśmy, że dalszą cześć dnia spędzimy na relaksie.
Poszliśmy do pobliskiego sklepu, kupiliśmy piwko i bardzo tani miejscowy gin.
Wahałem się trochę czy kupować go za 7 zł, ale okazało się, że jest całkiem
dobry tym bardziej jak się go pije z cytryną zerwaną przy drodze. Ciekawostka
kolejna: w pokoju był telewizor, który odbierał kilka kanałów arabskich i
polskie Disco TV. Wymyśliliśmy z tej okazji ciekawy konkurs: zgadywanie tytułów
piosenek. Disco Polo charakteryzuje się tym, że człowiek potrafiący wysłowić
się w miarę zrozumiałą polszczyzną może być gwiazdą tej muzyki, więc i konkurs okazał
się niezmiernie prosty. Do dziś opamiętam zdanie: „Nie ma bata, ten kawałek po
prostu musi nazywać się Drink z pomarańczą”. I tak się właśnie nazywał hehe.
Zabawa nam się jednak szybko znudziła, bo „Drink z pomarańczą” leciał 4 razy na
godzinę.
Chiński Nowy Rok w Nikozji
Słynna granica
Posterunek graniczny...
... i ten sam po stronie tureckiej
"Turecka" Nikozja
Nasz hotel - z biedy w luksusy
Wycieczka w góry w okolicy Kyrenii
Po wysiłku piwo Efez - moja mina sugeruje smak tego piwa
Kolejny dzień był dniem smutnym, bo trzeba było opuścić luksusy i znowu stać się niedomytym bezdomnym. Po drodze do granicy jeszcze zwiedzanie Kyrenii. Bardzo ładne miasto. Świetny stary port i twierdza (wstęp 5 euro wart zapłacenia, bo widoki piękne). Okazało się też, że w mieście zaraz koło portu jest hostel za 8 euro. Trochę mnie to wkurzyło, bo przed wyjazdem nie znalazłem żadnego hostelu, a tu proszę. Jak koś woli mniej „all inclusive” warunki to niech wbija do hostelu. Wyglądał przyzwoicie. Jeszcze turecka herbata, busik (tym razem nieco przepłacony bo cennik oczywiście „ruchomy”) i znowu Nikozja. Granica nie przestawała mnie fascynować, coś kuriozalnego zupełnie a jednocześnie smutnego. Kojenia wizyta w „budce z hot dogami” i wracamy do cypryjskiej części miasta, tam 2 godzinki czekania na autobus do Pafos, piwko i jedziemy. Szkoda, że ten autobus nie miał żadnych postojów, bo słynną skałę Afrodyty widzieliśmy przez szybę. Tu nachodzi mnie mała refleksja. Bardzo fajnie zwiedza się takie turystyczne wyspy po sezonie, ale nie można nie odnieś wrażenia, że są to miejsca mało przyjazne dla turysty indywidualnego. Autobusy kursują, co prawda często, są tanie (Nikozja – Pafos 7 euro) ale jeżdżą tylko między dużymi miastami. Jeśli ma się ochotę zobaczyć coś innego to trzeba pomyśleć nad wynajęciem samochodu albo autostopem. Mimo wszystko na pewno warto lecieć. Zawsze warto. Wieczorem docieramy do Pafos. Nocleg mamy zaklepany dopiero na następny dzień, więc trzeba się jakoś przekimać. W centrum odpada, ale powstał plan żeby jechać na lotnisko. Okazało się, że z miejsca w którym wysiedliśmy jadą na lotniska tylko dwa autobusy dziennie (co godzinę kursują z okolic portu) i jeden za chwilę będzie jechał. Nie wiadomo było, co oznacza „za chwilę”. Na szczęście udało się zrobić,zdążyć na autobus i koło 22 zjawiliśmy się przed terminalem. Ale mieliśmy namiot, więc postanowiliśmy go w końcu użyć. Z tym namiotem to za dużo powiedziane. Przed wyjazdem kupiłem najtańszy namiot, jaki był na allegro bo nie chciałem ryzykować utraty części mojego „codziennego” namiotu. Przeszukałem przed wyjazdem Internet w poszukiwaniu informacji czy da się przepchnąć namiot w bagażu podręcznym i nie znalazłem jednoznacznej odpowiedzi. Postanowiłem, więc sam spróbować. Okazało się, że już na lotnisku w Warszawie kijki zostały nam zabrane. W Oslo kontrola jeszcze bardziej ostra, więc tam nie było nawet najmniejszych szans przenieść stelaża (w Oslo zabrali mi nawet pastę do zębów, którą woziłem samolotem wielokrotnie a Miłosza omal nie aresztowali za posiadanie pasztetu „made from chicken” hehehe). Ale wróćmy do Pafos i okolic. Namiot rozbiliśmy za pomocą sznurówek i kamieni, wypiliśmy piwo i winko (tym razem nie trafiłem, smakowało jak nasz rodzimy siarkofrut ale, że swego czasu opiłem się tych wynalazków sporo więc z sentymentu obaliłem całe) i ułożyliśmy się spać.
Kyrenia
Bez tureckiej herbaty nie da rady
Port
Widoki ze szczytu Zameku Girne
Pafos
Podsumowując: wyjazd naprawdę udany. Trochę lata w zimie, piękne widoki i niewątpliwa egzotyka, ciekawe miejsca i przemili ludzie. Z minusów to, to o czym wcześniej wspomniałem. Wyspa kompletnie nieprzygotowana na turystę indywidualnego. No i ceny… Teraz było drogo, ale w sezonie ponoć ceny zaporowe. Czy polecam? Jeśli uda się kupić bilet za mniej niż 300 zło to jasne, ale moja dobra rada jest następująca: od razu bierzcie autobus do Nikozji i jedzcie na turecką stronę. Dużo taniej, dużo przyjemniej.