niedziela, 9 lutego 2014

Cypryjskie urodziny




Koniec obfitego w podróże roku 2013 przyniósł niepokój o wyjazdy w roku 2014. Niby chęci są, ale bilety jeszcze nie kupione? Tym bardziej, że zbliżają się wielkimi krokami moje 30 urodziny i tej okrągłej rocznicy pojawiania się na świecie nie miałem zamiaru spędzać w zimnie, deszczu i śniegu. Na szczęście pojawiły się tanie bilety na Cypr, znalazł się też kompan wyprawy. Pozostało jedynie rezerwować miejsca w samolocie czekać na dzień 30 stycznia, który nadszedł niespodziewanie szybko. PolskiBus do stolicy, potem przesiadka na lotnisko Modlin. Ależ ja nie lubię tego lotniska. Ktoś mądry inaczej wpadł na wspaniały pomysł podniesienia prestiżu naszej kochanej stolicy za pomocą drugiego lotniska. Jakby było komuś mało, że Okęcie to zaściankowy i mikroskopijny w skali światowej port lotniczy to jeszcze należało otworzyć jeszcze jeden, jeszcze mniejszy, jeszcze bardziej niemiły. Nie lubię latać z Modlina niestety zmuszony jestem często z niego korzystać, bo przecież z niego lata się najtaniej. Lot na Cypr oczywiście był z przesiadką. Tym razem padło na Oslo Rygge, małe norweskie lotnisko na zadupiu, na którym przyszło mi już kiedyś nocować. Ale wróćmy do samego lotu. Oczywiście kierunek oblegany przez polską emigrację, co było dość wyraźnie widać słychać i czuć. Jakby ktoś się łudził, że tym razem było inaczej to nie było. Gromkie oklaski po wylądowaniu przyprawiły pewnie pilota o rumieńce na twarzy a szczere podziękowania dla pana Jezusa o szczęśliwe dotarcie do celu na skrzydłach aniołków zapewne było słychać aż pod kołem okołobiegunowym. Oprócz tych standardowych ekscesów nic ciekawego podczas lotu się nie wydarzyło. Przylot do Oslo Rygge rozpoczynał nasz 24 godzinny pobyt w Norwegii, który postanowiliśmy sobie umilić za pomocą litrowej wody ognistej zakupionej na bezcłowym (zaleta tego, że Norwegia jest poza Unią). Trunek ten rozpoczęliśmy konsumować przed lotniskiem w niedalekich krzaczkach a że pora była zimowa to zmarznąwszy na kość przenieśliśmy się do terminala lotniczego. Ryzyko, że zostaniemy bezdomni z powodu spożycia na terenie lotniska było wysokie ale Polak oczywiście potrafi. Kubeczki po kawie i drink gotowy. Spało się po nim znakomicie, ale wczesna pobudka skłoniła nas do jakiejś aktywności. Wyszliśmy z lotniska i przypadkowy zupełnie Litwin podwiózł nas do centrum Moss. Tam chwilę połaziliśmy, zrobiliśmy skromne zakupy i już na piechotę, kończąc przywiezione z ojczyzny dobra wróciliśmy na lotnisko. Ze względu na rodzaj drinka, którym się raczyliśmy zostało wymyślone powiedzenie „Cola Zero Godności”. Wieczorem mieliśmy kolejny lot, w dobrych nastrojach wsiedliśmy do samolotu i koło północy wylądowaliśmy na kolejnym mikroskopijnym lotnisku w Pafos. Od razu uderzyła nas wysoka temperatura, przyjemne powietrze i szum morza. Tak. Lotnisko leży  zaledwie rzut kaloszem od plaży. Mieliśmy tam spać, więc udaliśmy się prosto na wybrzeże gdzie po krótkim poszukiwaniu znaleźliśmy miejsce dla siebie. Małą altankę- w zasadzie przeznaczoną do grillowania, ale nam nadała się znakomicie na mieszkanie. Nad ranem było trochę zimno i należało zastosować sposób bezdomnych na rozgrzewkę (nie, nie denaturat): gazety pod ubraniem.


 Wycieczka do Moss
 
 W oczekiwaniu na kolejny lot

Poranek słoneczny, zbieramy się i ruszany na podbój wyspy. Tempem spacerowym opuściliśmy okolice lotniska, kawałek podjechaliśmy stopem, potem kolejny spacer i kolejny stop. I tak docieramy do Limassol. Ponieważ to miasto w stylu „nic ciekawego” wiec od razu obraliśmy kurs na pobliskie słone jezioro. Tam miały być flamingi. Jezioro było, flamingów brak. Ja mam już jakiegoś takiego farta, że za każdym razem jak jadę oglądać flamingi to ich nie mogę spotkać. Cóż kiedyś się uda. Trochę połaziliśmy po wybrzeżu, wszystko opuszczone, nie ma żywej duszy.  Wydawało by się że to wspaniałe miejsce na nocleg, lecz nie do końca,  od morza okrutnie wieje. Dodatkową trudnością był fakt, że mieliśmy namiot, ale bez kijków, te zostały nam zabrane już na lotnisku w Warszawie. Technicznie sprawę ujmując byliśmy bezdomni. Na szczęście niedaleko od wybrzeża znaleźliśmy miejsce wręcz dla nas idealne. Drewnianą konstrukcję do obserwacji ptaków pachnącą jeszcze nowością. Zgodnie stwierdziliśmy, że miejsce jest zajebiste a fakt jego istnienia należy uczcić wybraniem się do najbliższego sklepu po napoje wyskokowe oraz inne smakołyki. Operacja zakupowa zajęła nam niewiele ponad godzinę, ale w międzyczasie zdążyło się już ściemnić. Na szczęście nasze „mieszkanie” pozostało bez lokatorów, więc usadowiliśmy się na schodach i zaczęliśmy degustacje. Ja spożywałem lokalne winko, które jednak nie było wybitne w smaku i leżałoby w Polsce zaledwie półkę wyżej niż Cervantes. Miłosz natomiast postanowił wypróbować kolejny lokalny browar (było ich łącznie dwa, Keo już piliśmy i było powiedzmy, ok.)Leon. Piwo to było tak obrzydliwe, że Miłosz ostatnią puszkę z sześciu wlewał już na siłę i nawet ja nie byłem mu w stanie pomoc, bo sam zapach tego wyrobu doprowadzał mnie do zawrotu głowy (albo raczej odwrotu głowy). Jak nietrudno się domyśleć noc przespaliśmy twardo i obudziliśmy się na długo po tym jak pojawiły się pierwsze promienie słońca.


 Noclegowa altanka


 Limassol

 Nocleg w budce do obserwacji ptaków

 A z niej taki widok

 
Zwinęliśmy nasz barłóg, poszliśmy do pobliskiej galerii handlowej, aby dokonać porannej toalety i udaliśmy się do centrum. Centrum niewielkie, przyjemne, jedna fajna ulica, kilka ciekawych knajpek, przyzwoita plaża. Ale nie to było ważne, a fakt, że był to dzień moich urodzin, co oczywiście sprawiło, że pierwsze piwo Keo otworzyliśmy przed południem. Potem kolejne i kolejne. Ale było to dla mnie niesamowite doświadczenie, bo przez 29 lat nie wiedziałem jak to jest mieć urodziny w ciepły i słoneczny dzień. Teraz już wiem. W międzyczasie przemieściliśmy się z Limassol do Larnaki. Larnaka, to miasto w 100% turystyczne. W lutym niemal do połowy opuszczone, w którym zasadniczo oprócz plaży nie ma nic. Ale plaża była, piwko było, więc i wesoło było . Zaczęło się stopniowo ściemniać, od morza zaczął wiać zimny wiatr i za bardzo nie było gdzie ułożyć się na nocleg. Miłosz jednak wpadł na rewelacyjny pomysł, że pójdziemy spać na lotnisko. Terminal był około 4 kilometrów od centrum, więc spacerowym krokiem byliśmy na miejscu po zmroku. W międzyczasie dokupiliśmy srebrzystego trunku, kolejne braki uzupełniliśmy na lotnisku (cena była o dziwo przyzwoita) i tak obserwując przyloty i odloty kontynuowaliśmy imprezkę. Noc na lotnisku w przypadku, gdy się z niego nie leci to nie taka prosta sprawa. Na szczęście przygotowaliśmy się sprawdzając poranne odloty. Ułożyliśmy się wygodnie na krzesłach i spaliśmy miej więcej do 3. O tej godzinie sześciu strażników zainteresowało się nami i postanowiło stanowczo sprawdzić czy nie jesteśmy jakimiś menelami. Ja również stanowczo odpowiedziałem jesteśmy pasażerami porannego lotu do Sofii o godzinie 9.20 a bilety zamierzmy kupić rano. Wystarczyło.


 Wymeldowanie z hotelu





 Zwiedzanie centrum  Limassol i urodzinowa impreza

Larnaka
Jakbym jednak leciał do tej Sofii to bym przespał samolot, tak się przyjemnie spało. Rano „prysznic” w toalecie, śniadanie i przed 11 wyjechaliśmy do Nikozji. Byłem strasznie ciekaw tego miasta. W końcu to jedyna na świece stolica, przez którą przechodzi granica. Kojarzyło mi się to trochę z podzielonym swego czasu Berlinem i muszę przyznać, że dalej mam to skojarzenie przed oczami. Nikozja przywitała nas wydarzeniem w postaci obchodów chińskiego nowego roku. Codziennie impreza: lubię to hehe. Z dworca autobusowego krok do głównego deptaka, ale pogubiliśmy się parę razy, bo mapy nie mieliśmy a info centrum zamknięte. Podczas zwiedzania Nikozji mogliśmy podziwiać tą słynną granice zbudowaną z beczek po ropie, zniszczone i opuszczone całe dzielnice. Robiło to wrażenie. Kolejna atrakcja to sama granica. Mamy główny deptak w mieście na nim coś w rodzaju budki z fastfoodem, w której mieści się cypryjska kontrola granica a dalej „budka z popcornem” z kontrolą turecką gdzie wypełniamy coś w rodzaju wizy i na tej wizie dostajemy pieczątki, nie do paszportu. Oj przepraszam Tureckiej Republiki Cypru Północnego uznawanej, jako państwo …. Tu zagadka. Oczywiście jedynie przez Turcję. Prowadziliśmy z Miłoszem wiele rozmów na ten temat. Jak to się stało, że obce państwo weszło i sobie po prostu wzięło pól czyjegoś kraju. Choć patrząc na Cypryjczyków, których ulubionym zajęciem jest leżenie pod drzewem i popijanie wina jakoś mniej mnie dziwi, że inwazja nie została odparta. Czy Cypr ma jakąkolwiek armię? Nie mam pojęcia, ale sądzę, że jeśli tak to przypomina ona polską straż miejską w uprawnieniach i sprawności działania. Ale wracając do wyjazdu. Granicę przekroczyliśmy błyskawicznie i znaleźliśmy się w trochę innym miejscu (przypominam, że to cały czas ta sama ulica) gwar, kolory, zapachy już z kraju bardziej egzotycznego. Waluta inna, inni ludzie. Jakoś więcej zabytków. Strona turecka zdecydowanie bardziej atrakcyjna. Przyjemne knajpki z tureckimi specjałami oraz oczywiście ze słynnym piwem Efes, które od teraz było z nami codziennie. Towarzyszył nam też tradycyjny arabski bajzel, czyli nikt nie gada po angielsku i nikt nic nie wie. Albo raczej wie doskonale, ale ni cholery nie potrafi nam tej wiedzy przekazać. Udało nam się w końcu złapać busa do mieściny nadmorskiej o nazwie Kyrenia. Tam planowaliśmy w końcu jakiś uczciwy nocleg, bo już parę nocy bez dachu nad głową mieliśmy za sobą. Miałem zanotowane kilka adresów z hotelami po taniości. Wybrałem losowo jeden i po wielkich trudach znalezienia kogoś, kto rozumie dwa słowa po angielsku zostałem skierowany do busa. Szefowa (chyba) jakiegoś biura podróży wyjaśniła kierowcy gdzie chcemy jechać. Moja wiedza podpowiadała mi, że hotel jest w tej mieścinie a jazda przedłużała się dość poważnie, jak minęło pół godziny to zacząłem się zastanawiać gdzie nas wywozi ten kierowca a po 40 minutach zacząłem martwić się o moje organy wewnętrzne. W busie oczywiście nikt po angielsku nie gada (szok to był spory, po cypryjskiej stronie każdy mówi po angielsku). Na szczęście po około 45 minutach zatrzymujemy się a kierowca nas woła i coś pokazuje. Zaraz przy chodniku jest nasz hotel. Oczywiście cena była do negocjacji, więc ostatecznie padło na 25 euro za pokój i 3 euro za śniadanie. Wypas na grandę. Widok na morze, widok na góry. Z bezdomności w luksusy. Ponieważ już było pod wieczór postanowiliśmy, że dalszą cześć dnia spędzimy na relaksie. Poszliśmy do pobliskiego sklepu, kupiliśmy piwko i bardzo tani miejscowy gin. Wahałem się trochę czy kupować go za 7 zł, ale okazało się, że jest całkiem dobry tym bardziej jak się go pije z cytryną zerwaną przy drodze. Ciekawostka kolejna: w pokoju był telewizor, który odbierał kilka kanałów arabskich i polskie Disco TV. Wymyśliliśmy z tej okazji ciekawy konkurs: zgadywanie tytułów piosenek. Disco Polo charakteryzuje się tym, że człowiek potrafiący wysłowić się w miarę zrozumiałą polszczyzną może być gwiazdą tej muzyki, więc i konkurs okazał się niezmiernie prosty. Do dziś opamiętam zdanie: „Nie ma bata, ten kawałek po prostu musi nazywać się Drink z pomarańczą”. I tak się właśnie nazywał hehe. Zabawa nam się jednak szybko znudziła, bo „Drink z pomarańczą” leciał 4 razy na godzinę.


 Chiński Nowy Rok w Nikozji 
 



 Słynna granica
 Posterunek graniczny...
 
 ... i ten sam po stronie tureckiej


 "Turecka" Nikozja
 
 Nasz hotel - z biedy w luksusy 
 
Dzień następny to ponowne opływanie w luksusy. Śniadanie było warte swojej ceny. Po dotychczasowej diecie pasztetowej rarytasy serwowane w hotelu były pochłaniane przez nas w ogromnych ilościach. Najedliśmy się do tego stopnia, że po posiłku musieliśmy chwile odpocząć. Odpoczynek przemienił się w spanie do 13. Po 13 stwierdziliśmy zgodnie, że „tak k…. być nie może, jesteśmy na Cyprze trzeba coś robić” i wybraliśmy się w pobliskie góry. Fajne miejsce, mili pasterze, piękne widoki na morze, potem turecki kebab i wieczorem próbowanie kolejnych specjałów tym razem padło na whisky za 9 zł. Ja koneserem nie jestem, ale dla mnie był to trunek nadający się do spożycia ze smakiem.






 Wycieczka w góry w okolicy Kyrenii 
 
 Po wysiłku piwo Efez - moja mina sugeruje smak tego piwa

Kolejny dzień był dniem smutnym, bo trzeba było opuścić luksusy i znowu stać się niedomytym bezdomnym. Po drodze do granicy jeszcze zwiedzanie Kyrenii. Bardzo ładne miasto. Świetny stary port i twierdza (wstęp 5 euro wart zapłacenia, bo widoki piękne). Okazało się też, że w mieście zaraz koło portu jest hostel za 8 euro. Trochę mnie to wkurzyło, bo przed wyjazdem nie znalazłem żadnego hostelu, a tu proszę. Jak koś woli mniej „all inclusive” warunki to niech wbija do hostelu. Wyglądał przyzwoicie. Jeszcze turecka herbata, busik (tym razem nieco przepłacony bo cennik oczywiście „ruchomy”) i znowu Nikozja. Granica nie przestawała mnie fascynować, coś kuriozalnego zupełnie a jednocześnie smutnego. Kojenia wizyta w „budce z hot dogami” i wracamy do cypryjskiej części miasta, tam 2 godzinki czekania na autobus do Pafos, piwko i jedziemy. Szkoda, że ten autobus nie miał żadnych postojów, bo słynną skałę Afrodyty widzieliśmy przez szybę. Tu nachodzi mnie mała refleksja. Bardzo fajnie zwiedza się takie turystyczne wyspy po sezonie, ale nie można nie odnieś wrażenia, że są to miejsca mało przyjazne dla turysty indywidualnego. Autobusy kursują, co prawda często, są tanie (Nikozja – Pafos 7 euro) ale jeżdżą tylko między dużymi miastami. Jeśli ma się ochotę zobaczyć coś innego to trzeba pomyśleć nad wynajęciem samochodu albo autostopem. Mimo wszystko na pewno warto lecieć. Zawsze warto. Wieczorem docieramy do Pafos. Nocleg mamy zaklepany dopiero na następny dzień, więc trzeba się jakoś przekimać. W centrum odpada, ale powstał plan żeby jechać na lotnisko. Okazało się, że z miejsca w którym wysiedliśmy jadą na lotniska tylko dwa autobusy dziennie (co godzinę kursują z okolic portu) i jeden za chwilę będzie jechał. Nie wiadomo było, co oznacza „za chwilę”. Na szczęście udało się zrobić,zdążyć na autobus i  koło 22 zjawiliśmy się przed terminalem. Ale mieliśmy namiot, więc postanowiliśmy go w końcu użyć. Z tym namiotem to za dużo powiedziane. Przed wyjazdem kupiłem najtańszy namiot, jaki był na allegro bo nie chciałem ryzykować utraty części mojego „codziennego” namiotu. Przeszukałem przed wyjazdem Internet w poszukiwaniu informacji czy da się przepchnąć namiot w bagażu podręcznym i nie znalazłem jednoznacznej odpowiedzi. Postanowiłem, więc sam spróbować. Okazało się, że już na lotnisku w Warszawie kijki zostały nam zabrane. W Oslo kontrola jeszcze bardziej ostra, więc tam nie było nawet najmniejszych szans przenieść stelaża (w Oslo zabrali mi nawet pastę do zębów, którą woziłem samolotem wielokrotnie a Miłosza omal nie aresztowali za posiadanie pasztetu „made from chicken” hehehe). Ale wróćmy do Pafos i okolic. Namiot rozbiliśmy za pomocą sznurówek i kamieni, wypiliśmy piwo i winko (tym razem nie trafiłem, smakowało jak nasz rodzimy siarkofrut ale, że swego czasu opiłem się tych wynalazków sporo więc z sentymentu obaliłem całe) i ułożyliśmy się spać.


 Kyrenia 
 
 Bez tureckiej herbaty nie da rady 
 
 Port



 Widoki ze szczytu Zameku Girne

Noc była zimna ,więc wcześnie się zwinęliśmy, złapaliśmy autobus do centrum i znaleźliśmy nasz hostel. Miejsce najtańsze na mapie noclegowej Pafos kosztowało nas i tak 12 euro a syf tam był niemiłosierny. Ponoć cena była posezonową promocją, bo normalnie koszt za noc zaczyna się od 25 euro. Za taki syf tyle płacić? Takie ceny w kurortach niestety. Pafos ładne, ale małe, więc jeden dzień w zupełności wystarczy na zwidzenie.





 Pafos

Wieczorem piwko i rano trzeba biec na samolot. Co ciekawe do Norwegi leciało z nami maksymalnie 30 osób, więc rozwalony na trzech fotelach czułem się jak w klasie biznes hehe. Potem kolejne 24 godziny na lotnisku Rygge umilane tym razem przez ouzo. Nie wiem jak mnie Miłosz namówił na ten trunek. Chyba cena zdecydowała. Ja nie cierpię anyżu, więc męczyłem się okrutnie pijąc ten specyfik, ale zasnąłem po nim momentalnie. Wszystko by było ok gdyby nie pobudka o 5 rano i nawet fakt, że byliśmy schowani w słynnym miejscu „pod schodami” nie pozwolił pospać dłużej. Oczywiście powrót do Polski w towarzystwie „kwiatu polskiej emigracji” dostarczył nam sporo rozrywki. Szczególnie zabawny był pan, po czterdziestce  który podczas lotu obalił pewnie z 8 puszek piwa z bezcłowego oraz człowiek, który nie był w stanie zrozumieć prośby stewardessy „no foto”. Pozostawiam to bez komentarza. Potem moje „ulubione” lotnisko, pociąg, w centrum wizyta w „Spiskowcach Rozkoszy” i PolskiBusik to prawie jak dom.


Podsumowując: wyjazd naprawdę udany. Trochę lata w zimie, piękne widoki i niewątpliwa egzotyka, ciekawe miejsca i przemili ludzie. Z minusów to, to o czym wcześniej wspomniałem. Wyspa kompletnie nieprzygotowana na turystę indywidualnego. No i ceny… Teraz było drogo, ale w sezonie ponoć ceny zaporowe. Czy polecam? Jeśli uda się kupić bilet za mniej niż 300 zło to jasne, ale moja dobra rada jest następująca: od razu bierzcie autobus do Nikozji i jedzcie  na turecką stronę. Dużo taniej, dużo przyjemniej.