piątek, 31 maja 2013

Londyn vs Paryż



Zawsze chciałem zobaczyć zarówno Londyn jak i Paryż. Są to duże, zachodnie miasta, do których turyści ciągną tłumnie, ale mnie tam jeszcze nie było. Mało tego: chciałem mieć na ich temat swoje własne zdanie. Dodatkowo bardzo podobało mi się, że istnieje coś takiego jak Megabus. Postanowiłem, więc skorzystać z jego oferty. Jakoś początkiem maja pojawiła się nowa pula biletów na trasie Londyn – Paryż, więc stwierdziłem, że sobie kupię. Krzyknąłem też na drugi koniec mieszkania, do siostry, czy chce jechać. Wyjaśniłem jej zasady: na razie kupujemy bilety na przysłowiową „pałę” a następnie szukamy tanich lotów do Londynu. Powiedziałem też żeby się za bardzo nie nastawiała na tą wycieczkę, bo różnie może być… Kupiłem, więc te dwa bilety za łączną sumę 4 funtów i postanowiłem czekać. Rozpowiedziałem wśród znajomych, że chce kupić bilety do Londynu na taki i taki termin i jakby ktoś, coś widział to proszę dzwonić w dzień i w nocy. Telefon, co prawda odebrałem, lecz nie w środku nocy a późnym popołudniem. Usłyszałem w słuchawce żebym natychmiast wszedł na Internet, bo są bilety. I były. Udało się kupić samolot w dwie strony do Londynu za 106 zł do tego Polski Bus Rzeszów – Warszawa za 10 zł (oczywiście w dwie strony) i wychodzi na to, że za trzy tygodnie jedziemy w podróż. Przed wyjazdem trzeba było pomyśleć o dotarciu z lotniska do centrum Londynu i o noclegach. Dojazd z lotniska (i na lotnisko) wykupiłem w firmie easyBus (ceny od 2 funtów). Z noclegiem było więcej ceregieli. W Londynie bez problemu znalazłem nocleg za 10 funtów. Hostel trochę na zadupiu, ale cena przyzwoita. Gorzej w Paryżu. Pierwotnie chciałem spędzić tam tylko jedną noc. Wyszło jednak na to, że będziemy w Paryżu aż dwie noce, więc trzeba coś wymyślić. Najtańszy hostel, który znalazłem był za 20 euro. Ale co tam. Liczyłem przynajmniej na godziwe warunki. Niestety się pomyliłem hehe. Trudno się mówi a spać gdzieś trzeba. 

W dzień wylotu, wczesnym rankiem, wsiedliśmy do busa i pojechaliśmy w kierunku stolicy. Trochę się obawiałem o punktualność autobusu, bo samolot mieliśmy „na styk”. Wylot był 2 godziny po przyjeździe do Warszawy. Na szczęście lotnisko w Modlinie było zamknięte i Ryanairy latały w tym czasie z „Chopina”. Z dworca Metro Wilanowska wzięliśmy taksówkę i po 20 minutach staliśmy już przed bramkami na lotnisku. Bardzo dobrze. Dla Doroty to był pierwszy lot samolotem, więc trzeba było się przepchać tak, żeby zająć miejsce pod oknem. Udało się.  Szkoda, że widoki po drodze nie były zachwycające… Niebo spowijały gęste chmury. Na Stansted wylądowaliśmy o czasie. Nie miałem pojęcia, że to jest takie wielkie lotnisko. Busa zarezerwowałem pół godziny po przylocie i myślałem, że będzie ok. Niestety trzeba było biec przez korytarze lotniska, żeby zdążyć na busa. Niełatwo też trafić na jego przystanek, więc na miejscu byliśmy po czasie. Mieliśmy jednak szczęście. Koleś tłumaczy nam, że dużo ludzi zarezerwowało busa na tą godzinę i podstawiają dwa. Jeden już odjechał, ale następny będzie za 5 min. I tak się stało. Jedziemy do centrum Londynu. No może nie do końca to prawda, bo bus ten staje na Baker Street. Ulicy znanej z postaci Sherlocka Holmesa. Po godzinie byliśmy na miejscu. Zabrałem się, więc za analizę mapy, która miała doprowadzić nas do hostelu. W Londynie byliśmy koło 17, czasu na spacer było dużo. Okazało się, że do hostelu jest kawał drogi. Łącznie ze zgubionymi kierunkami zeszło nam ponad 3 godziny, ale nie będę ukrywał: postoje były częste. Może trasa nie wiodła po jakichś ciekawych dzielnicach, ale Londyn to ładne miasto a ulice, którymi szliśmy były bardzo malownicze. Gdy w końcu udało nam się dotrzeć na ulicę, przy której znajdował się nasz hostel pojawił się problem. Chodzę, szukam, nie mogę znaleźć. Niby numery się zgadzają, ale naszego numeru nie ma… Pytam ludzi, nikt nie kojarzy nazwy. W końcu wchodzę do jednego pubu i pytam o hostel a gość mi mówi, że to tu hehe. Super. Meldujemy się, idziemy po zakupy i na piwko. Fajne miejsce ten hostel. Pokoje trochę przypominają cele więzienne, ale niewątpliwą zaletą tego miejsca jest to, że dostajecie kupon na piwko za pół ceny. 4 funty to dużo, ale dwa funty za browarka to już nie tak wiele. Szczególnie, że angielskie piwka bardzo lubię. Wzięliśmy sobie dwa jakieś ciekawe ALE i wypiliśmy ze smakiem. Ja jeszcze miałem jedną ciekawą przygodę tego wieczora. Wyszedłem sobie zaczerpnąć świeżego powietrza i zagadał go mnie koleś. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak (oczywiście w oryginale była prowadzona po angielsku):

Koleś: „Cześć. Co słychać?”
Ja: „W porządku. Piwko sobie pije.”
Koleś: „A skąd jesteś”
Ja: „Z Polski”
Koleś: „Ooo. Przyjechałeś do pracy?”
Ja: „Nie, turystycznie”
Koleś: „Niesamowite. Wiele osób z Twojego kraju…”
Ja: „Doskonale wiem, co robi tu wiele osób z mojego kraju” (trochę nieuprzejmie dokończyłem za niego) 

Rozmowa jeszcze chwilę trwała poczym wróciłem dokończyć piwko i spać. W zasadzie to spać nam nie dawało dwóch gości, którzy kłócili się o jakiś telefon, co przerodziło się w dość sporą scysję, która skończyła się wywaleniem jednego gościa z hostelu. Ot takie klimaty hehe.
Rano już na luzie spakowaliśmy się i poszliśmy na śniadanie. Śniadanie jak to w hostelach: skromne. Tosty + dżem+ masło+ herbatka lub kawka. Smaczne, ale mało pożywne. Wychodzimy jakoś koło 9 z hostelu i przed nami cały dzień. Dopiero wieczorem mamy busa do Paryża, więc trzeba się czymś zająć. Robimy sobie, więc spacer po mieście. Wychodząc z naszego hostelu nie mamy daleko do słynnej Elektrowni Battersea ładnie położonej nad Tamizą. Z okolic elektrowni jest już rzut beretem pod Pałac Westminsterski. Fajny.  Kolejny punkt programu to Opactwo Westminsterskie. Z zewnątrz ładne, do środka nie wchodziliśmy, bo bilety kosztują majątek. Potem kroki skierowaliśmy pod Big Bena. Obowiązkowe foty. Po przejściu na drugą stronę Tamizy kierowaliśmy się w stronę „Oka Londynu”. W między czasie zjedliśmy solidny posiłek. Jednak siedzenie na ławce nie było zbyt dobrym pomysłem. Mimo że była to druga połowa maja nie było za ciepło. Na szczęście nie padało, więc pogoda nie była typowo „Angielska”. Poszliśmy zobaczyć to słynne „London Eye”. Atrakcja fajna, ale bilety zajebiście drogie i kolejka Japończyków na kilometr, więc daliśmy sobie spokój. Poszliśmy dalej wzdłuż Tamizy. Widoki piękne, spacerowało się przyjemnie. Do brzegów przycumowane statki, potem nowoczesna dzielnica. Dochodzimy do mostu Tower Bridge. Miałem nadzieje, że uda nam się zobaczyć jak most otwiera się i zamyka. Udało się. Miałem niezłą sesję fotograficzną hehe. Po sesji zdjęciowej Tower Bridge przeszliśmy na drugą stronę pod twierdzę - muzeum. W Londynie fajne jest to, że dużo muzeów jest za darmo. Ponieważ myśmy byli w tym mieście pierwszy raz i na zwiedzanie mieliśmy tylko dwa dni, więc nie chciałem ich marnować na muzea. Następnym razem. Sprzed Tower poszliśmy w kierunku Pałacu Buckingham. Po drodze jeszcze jest jednak do zobaczenia Katedra św. Pawła. Zimno było jak cholera, więc weszliśmy do środka. Okazało się, że był tam jakiś koncert, więc stwierdziłem, że siedzimy aż mi trochę dupa odtaje hehe. Budowla naprawdę imponująca zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz. Naprawdę potężne dzieło architektoniczne. Gdy po jakiejś godzinie wyszliśmy ze środka. Przez chmury przedzierało się słońce. Cud hehehe!  Kolejną atrakcją na drodze do Pałacu jest Trafalgar Square. Też trzeba zobaczyć jak się jest w Londynie. Dopiero po południu docieramy do Pałacu Buckingham. Pogoda zrobiła się naprawdę przyjemna, więc jest czas żeby przysiąść na ławce i zrelaksować się przez moment, przekąsić coś, wypić piwko. Akurat trafiamy też na zmianę warty. Fajne przedstawienie hehe. Pokręciliśmy się jeszcze trochę koło Pałacu i już godzina zaczęła robić się późna. Nasz autobus odjeżdża o 22 a na Dworzec Wiktorii jeszcze kawałek, więc idziemy. Przed wejściem na dworzec jeszcze małe zakupy i maszerujemy pod naszą bramkę. Tam niespodzianka: trzeba stanąć w kolejce po kartę pokładową. Dobrze, że byliśmy wcześniej. Jeszcze zostało nam chwilę do odjazdu, więc siedliśmy na ławce i czekamy. Ja poszedłem do kibelka, wracam a tu Dorota rozmawia z jakąś dziewczyną. Okazało się, że zapoznała jakąś parę z Polski, która też przyjechała zwiedzać Londyn. Ci sympatyczni ludzie też jechali do Paryża tylko, że na jeden dzień. Stwierdziłem, że komitywa jest fajna, więc się możemy z nimi trochę pokręcić. Okazało się jedynak, że mieli kompletnie inny plan zwiedzania i na następny dzień i trzeba się było rozstać. A co do samej jazdy. Ja zaraz po wyjeździe ułożyłem się wygodnie i za chwilę zapadłem w sen. Gdy dojechaliśmy nad morze obudziłem się. Miałem nadzieję, że pojedziemy Eurotunelem. Niestety. Okazało się, że przesiadamy się na prom. Niby spoko, ale cały ceregiel był bardzo męczący. Zanim nasz autobus załadował się na prom minęła z godzina. Potem trzeba wyjść z autokaru i znaleźć sobie miejsce na pokładzie. W środku nocy średnia przyjemność… Ułożyłem się na krześle i znowu zasnąłem na chwilę. Płynie się jakoś 1,5 godziny i z powrotem do autokaru. Potem jeszcze z 2-3 godziny spania i Paryż. 

 Londyn. Dzień pierwszy

Elektrownia Battersea

Pałac Westminsterski

 Big Ben

London Eye

 Tower Bridge



 Katedra św. Pawła


 Pałacu Buckingham

Byliśmy na miejscu jakoś przed 7, wymięci niemiłosiernie. Megabus w Paryżu staje na zadupiu, daleko od centrum, ale stwierdziłem, że idziemy z buta do hostelu, bo czasu mamy mnóstwo. Na pierwszy ogień zwiedzania poszły: Łuk Triumfalny i Wieża Eiffla. W między czasie wymieniliśmy się z naszymi znajomymi telefonami z myślą, że jak będziemy w Londynie to się zdzwonimy. I rozstaliśmy się gdzieś za Łukiem Triumfalnym. Oni mieli swój plan a ja miałem swój. W między czasie jeszcze bagietka i powoli szliśmy do hostelu. W tym miejscu muszę napisać o jednej z wielu różnic pomiędzy Paryżem a Londynem. Londyn jest bardzo łatwy w nawigacji. Nawet bez mapy poradzimy sobie bez trudu. W Londynie na każdym kroku mamy mapki pokazujące najbliższą okolicę i nieco dalsze rejony. Bardzo łatwo się zlokalizować. Natomiast Paryż to jeden wielki bajzel. Ulice biegną w każdym kierunku. Układ miasta nie ma jakiegoś logicznego sensu. Map brak, informacji turystycznych brak (nawet koło największych zabytków!), dogadać się po angielsku ciężko.  Kłopot mieliśmy z dotarciem do hostelu. Miałem wydrukowaną orientacyjną mapę, oraz zapisane wskazówki jak dotrzeć na miejsce. Krążyliśmy po dzielnicy chyba z godzinę zanim ktoś nam wskazał właściwą drogę… W hostelu i tak byliśmy za wcześnie, więc musieliśmy poczekać w recepcji zanim zwolni się nasz pokój. Hostel też delikatnie mówiąc niespecjalny. 20 euro za noc zapewniało nam sześcioosobową klitkę. Mikroskopijną łazienkę, mikroskopijny salon i kuchnia, co prawda duża, ale było w niej zimno okrutnie. Po zajęciu pokoju ogarnęliśmy się nieco. Było już zdrowo po południu, więc postanowiliśmy jeszcze się gdzieś przejść. Blisko mieliśmy do Bazyliki Sacre Coeur. Prowadzą do niej schody, z których jest wspaniały widok na miasto. Poza tym jest to miejsce młodzieżowych spotkań. Wyszliśmy z hostelu, przeszliśmy może połowę drogi (naprawdę nie było tam daleko z naszej noclegowni) a rozpętała się istna nawałnica. Zrobiło się przeraźliwie zimno, najpierw z nieba leciała mżawka, potem gęsty deszcz, który następnie zamienił się w śnieg z deszczem. Nie ściemniam. Sam nie mogłem uwierzyć. Potem w wiadomościach słyszałem, że była to jakaś anomalia pogodowa… Stwierdziliśmy, że na dziś zmarzliśmy wystarczająco i wracamy. Nie do końca to prawda, bo wcześniej było szukanie pamiątek a potem robienie zakupów. Plan był taki, że kupujemy winko i składniki na makaron i wracamy do hostelu. Tam ulokowaliśmy się w kuchni, ja zrobiłem zajebisty makaron z serkami pleśniowymi, popiliśmy to wszytko dwoma flaszkami wina. Ponieważ padać nie przestało ani na moment skończyliśmy wino i poszliśmy spać. Poprzednia noc była nieprzespana, więc jak walnąłem się w wyro o 23 tak spałem do 9 dnia następnego. 

 Łuk Triumfalny

Wieża Eiffla
Plany na dzień kolejny uzależnione były od pogody. Poranek był parszywy. Zimno okrutne, chmury niczym z postapokaliptycznego filmu, ale na szczęście nie pada… Skoro nie pada to Luwr przekładamy na następny dzień a dziś idziemy w miasto. Luwr, co prawda widzieliśmy, bo trzeba było obok niego przejść. Miałem nadzieje, że to z racji niepewnej pogody kolejka przed wejściem jest na kilometr… My pierwsze kroki skierowaliśmy pod katedrę Notre Dame. Wstęp jest za darmo, ale kolejka też jest. Na szczęście wszystko sprawnie idzie i mimo i iż ludzi mnóstwo to po 10 minutach byliśmy w środku. Budowla imponująca a wnętrze robi naprawdę duże wrażenie. I fajnie, że za darmo. Płatny wstęp jest tylko na wieżę, ale ja to nazwałem „Opłatą za bycie Japończykiem” hehe. Po wyjściu poszliśmy zwiedzać katedrę z zewnątrz. Natknęliśmy się też na sprytnych naciągaczy. Opisze dokładnie ten przypadek, żeby się nikt inny naciąć nie dał. Idziemy sobie chodnikiem i zaczepiają nas dwie dziewczyny w wieku jakiś 20 paru lat o ciemniejszej karnacji, ale schludnie, wręcz elegancko ubrane. Zaczynają opowiadać, że zbierają podpisy na jakąś akcję dla głuchoniemych. Cos mi w tym wszystkim śmierdziało, bo nie przeszkadzało im, że jestem z Polski i tak dalej. Na co im mój adres? Wpisałem się wiec: „Edward Małolepszy, ul. Mamciewdupie 37/21 13-666 Częstochowa”. Baba się uśmiecha, ja się uśmiecham. A ona, że datek… No jasne. Mam parę klepaków przygotowanych na takie sytuacje, więc wyciągam z 80 centów w drobniakach i jej daje. A ona odwraca kartkę i mi mówi, że minimalna wpłata 5 euro. Chyba sobie jaja robi. Dorota coś tam szuka w torebce a baba jej z ręki kasę wydziera i spierdala. To nawet nie było dwa euro, więc sprawę olałem. Nie robiłem też awantury na całą okolicę, bo może jakaś mafia to była i mnie jakiś obwieszony złotem rzezimieszek dopadnie za rogiem. Nic to, idziemy dalej. Skierowaliśmy się na uczelnie wyższą Collège de France a potem do Ogrodów Luksemburskich. Pogoda cały czas w kratkę: raz leje raz nie leje. Chmury nisko zawieszone, lodowaty wiatr przez cały czas… Za zimno jak na tą porę roku… Potem poszliśmy pod Muzeum Rodin i pod Muzeum Armii. Z tego miejsca na Pola Marsowe i do hostelu, bo zimno jak w psiarni- jak zwykł mawiać mój tata hehe. I na koniec też śmieszna sytuacja. Wchodzę zasięgnąć języka na stację metra. Daleko do hostelu , więc stwierdziłem, że się przejedziemy. Wchodzę. Pytam w informacji o odpowiednią linię. Dostaję satysfakcjonujące mnie informacje jednak stwierdzam, że się jeszcze kawałek przejdziemy. Do następnej stacji. Tam schodzę w dół i też idę do informacji żeby się upewnić czy dobry kierunek obrałem. Patrzę a tam ten sam gość, z którym rozmawiałem na poprzedniej stacji. On się śmieje, ja się śmieję. Gość skwitował to słowem „Magic” i wskazał mi odpowiedni korytarz. Już metrem dotarliśmy pod hostel. Ze stacji mieliśmy może z 10 min drogi i byliśmy już jakby w domu. Zmarzłem okrutnie przez cały dzień, więc myślałem tylko o ciepłym prysznicu i ciepłym posiłku. Najpierw jednak wizyta w pobliskim sklepie, zakupienie baterii win, serów i bagietek. Na obiad znowu makaron a potem już tylko winko. Winko to przegryzaliśmy wyjątkowo śmierdzącym serem Brie. Śmiałem się trochę, a trochę mi było wstyd, gdy nasi współlokatorzy wstawali w nocy wietrzyć pokój. To chyba była nasza zasługa hehe. 

 Notre Dame z zewnątrz

Notre Dame wewnątrz

Ogrody Luksemburskie

Muzeum Wojskowe


Ostatni dzień w Paryżu poświęcamy na zwiedzanie Luwru. To była też ostatnia noc w naszym hostelu, więc wcześnie wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie (nie takie skromne jak w Londynie) i poszliśmy do muzeum. Nie bardzo wiedziałem czego się spodziewać. Na początek ogromna kolejka do bramek. A tam kontrola jak na lotnisku. Prześwietlanie bagażu, sprawdzanie czujnikami metalu… Dużo zachodu, ale sprawnie to idzie. Okazało się, że ogromna kolejka stopniała szybko i już po jakiś 15 min byliśmy w środku. Potem jeszcze kolejka po bilet, ale ta symboliczna, bo kas mnóstwo. Wstęp o ile dobrze pamiętam 11 euro. Warto. W środku historia całego świata (w większości ukradziona, ale co tam). Na początku czytaliśmy uważnie etykietki pod każdym dziełem, potem ograniczyliśmy się tylko do ciekawszych eksponatów a na końcu spacerowaliśmy po korytarzach tylko zerkając na jakiś ciekawszy obraz lub rzeźbę . Mnie najbardziej interesowała sztuka starożytna, więc największe wrażenie zrobiła na mnie kolekcja wywieziona z Egiptu. Zajebiste były też płaskorzeźby Anunnakich – mezopotamskich bogów, którym przypisuje się pochodzenie pozaziemskie (dosłownie). Oczywiście jest jeszcze Mona Lisa i Wenus z Milo. Dzieło numer jeden oblegane przez fotografów - amatorów szokująco mniejsze niż można by się spodziewać. Wenus z Milo bardzo ładna, mniej oblegana, bo trochę „na zadupiu” muzeum. Łaziliśmy po Luwrze chyba z 6 godzin… Uważam, że nawet pobieżne zwiedzanie całości zajęłoby pewnie z 4 dni. My byliśmy tylko w miejscach, które nas interesowały a resztę zwiedziliśmy, że tak powiem biegiem hehe. Generalnie Luwr polecam. Warto się wybrać tylko trzeba sobie wziąć dużo prowiantu i zarezerwować cały dzień. My wyszliśmy z muzeum zdrowo po 16. Poszliśmy do hostelu po nasze plecaki i w końcu wybraliśmy się zobaczyć Bazylikę Sacre Coeur. Przed wejściem tłum ludzi. Jak już wcześniej pisałem schody prowadzące do bazyliki to miejsce spotkań młodzieży. Młodzież pije sobie tam winko, pali trawkę, nikomu to nie przeszkadza. Tu miałem kolejną przygodę. Zza winkla atakuje mnie pewien bardzo czarnoskóry jegomość. Gość zakłada mi na rękę jakąś bransoletkę i coś tam gada po francusku. Ja już wiedziałem, co się święci, ale postanowiłem brnąć dalej. Gdy okazuje się, że jesteśmy z Polski on uśmiecha się szeroko i mówi „Dziendobra”, po czym wciska mi kit ze jego kuzynka studiowała w „Katowcach”. Niech mu tam będzie. Bransoletka fajna, więc stwierdziłem, że można coś się potargować. On nad tą bransoletką odprawia jakieś czary. „For luck my friend”. Gość skończył swoją magią a ja sięgam do kieszeni i wyciągam kilka klepaków. Z 1 euro się tam pewnie uzbierało. Daje mu a on oburzony, że „To nie pieniądze, on chce papierowych” i że „Ja go nie szanuje”. Ja sobie myślę o ty je… darmozjadzie! Mówię mu, że ja jestem z Polski i muszę na to 1 euro robić pół godziny a on to w 30 sekund zarabia i mu źle. Wkurwiłem się i poszedłem. Gdy oddalałem się od jegomościa zauważyłem, że więcej było członków jego „Gangu kolorowej bransoletki”, więc żeby nie wyszły z tego „nieporozumienia” zamieszki na tle rasowym szybko się z tego miejsca ulotniłem. Dlaczego to tak dokładnie opisuję. Żeby się nikt nie dał naciągnąć. Goście nie robią nic. Dosłownie nic. I chcą tylko kasę za darmo. Żaden nie weźmie się do uczciwej roboty tylko myśli jak tu oszukać albo ukraść. Uważajcie w dużych miastach na takich „my friendów” bo z nich żadni przyjaciele a zwyczajni kryminaliści i jedyne, co im się od państwa należy to 3-5 lat w pierdlu albo deportacja. Kropka. Ale wróćmy do przyjemniejszych spraw. Poszliśmy zwiedzić w końcu ten kościół. W środku nie robi wrażenia, ale jego malownicze położenie rekompensuje to w 100%. Rewelacyjna panorama całego Paryża. Jak dla mnie obowiązkowy punkt programu każdej wycieczki do tego miasta. Potem zeszliśmy na dół. Postanowiłem ominąć placyk z „my friendami”, bo bałem się, że goście jednak postanowią odebrać sobie siłą „uczciwie zarobione pieniądze” hehe. Poszliśmy dalej w kierunku słynnego Moulin Rouge. Potem jeszcze krótki postój w sklepie i idziemy powoli w kierunku przystanku naszego busa. Po drodze jeszcze przerwa w parku, bo należało zrobić dwie rzeczy. Winko numer jeden wypić, winko numer dwa przelać do butelki po soku żeby było wygodniejsze do spożycia w autobusie. Na miejsce doszliśmy jakąś godzinę przed odjazdem, więc był jeszcze czas na ostatnie zakupy i kibelek. Autobus podjechał punktualnie, my usadowiliśmy się na końcu i zaczęliśmy raczyć się winkiem. Oczywiście po to żeby lepiej spać. 

 Luwr















 Panorama Paryża

Niestety ani dla mnie ani dla Doroty nie była to noc przespana. Gdzieś koło 2 musieliśmy wysiadać z autobusu, bo prom. Potem 1,5 godziny spałem jak menel z głową na blacie stołu a potem jeszcze 2 godziny do Londynu. Na miejscu byliśmy jakoś po 6. Nie było jeszcze dla nas życia, więc zarządzam drzemkę na dworcu. Pospaliśmy z półtorej godziny i czas było w drogę. Najpierw poszliśmy dowiedzieć się o bilet całodzienny. Kosztuje on 10 funtów i jest znakomitym rozwiązaniem, gdy chcecie zwiedzać miejsca poza centrum.  Pogoda na szczęście wyśmienita, słonce świeci od rana, żadnych chmur, zero wiatru, jak nie Londyn hehe. Zrobiliśmy zakupy i poszliśmy zjeść śniadanie na trawniku pod pałacem Buckingham. Co ciekawe nie my jedyni wpadliśmy na ten pomysł. Zjedliśmy śniadanie i jedziemy zobaczyć Greenwich. Daleko to strasznie od centrum, ale jazda londyńskim „piętrusem” to czysta przyjemność. Na miejscu jest, co zwiedzać. Można iść zobaczyć słynną linię na ziemi, można zwiedzić królewskie obserwatorium astronomiczne, College Marynarki Wojennej. Obok tego miejsca jest ogromny park. Pogoda dalej wyśmienita, więc stwierdziliśmy, że można się chwilę zrelaksować. Relaks ten skończył się tak, że oboje zasnęliśmy. Po nieprzespanej nocy było to naturalne. Ja się obudziłem po godzinie, ale Dorota spała w najlepsze. Nic to, nie będę jej budził. Też nocy nie przespała i jest zmęczona. Dorota spała ponad dwie godziny na tym trawniku i dobrze jej to zrobiło. Mi zresztą też. Poszliśmy, więc włóczyć się dalej. Ładne miejsce, spokojne i takie bardziej relaksacyjne. Koło 17 stwierdziliśmy, że trzeba się zmywać. Wsiedliśmy do autobusu. Po drodze jeszcze zakupy w Tesco. Potem poszliśmy jeszcze raz pod Pałac Buckingham. Bardzo nam się spodobało to miejsce. Park szczególnie przyjemny. Wybraliśmy się jeszcze na wycieczkę pociągiem żeby zobaczyć stadion Wembley . Średnio mnie interesują takie miejsca, ale fajnie się jechało. W końcu też udało nam się dodzwonić do naszych znajomych poznanych w busie relacji Londyn – Paryż. Umówiliśmy się w jednej knajpce blisko przystanku naszego busa na lotnisko. Zamówiłem herbatkę. Pani zapytała czy z mlekiem a ja kulturalnie odmówiłem hehe. Po chwili zjawili się też nasi nowi znajomi. Porównaliśmy nasze doświadczenia z wizyty w Londynie i Paryżu i wyszło na to, że Londyn - super, Paryż – kiepsko. Nawet nie wiem, kiedy minęły mi te dwie godziny. Czas jechać na lotnisko. Musieliśmy wsiąść do ostatniego busa, bo rano o 6 odlot. Spanie oczywiście na lotnisku. Stansted doskonale się do tego nadaje, miejsca jest mnóstwo jednak najlepsze lokacje były już obstawione. Oczywiście przez Polaków hehe. Znalazłem jednak miłe miejsce, koło grzejnika za niewielką reklamą. Tam też się ułożyliśmy i tam też obudziła nas pani jakoś koło 4 rano. Szybkie przejście przez kontrolę, długi marsz po lotnisku do odpowiedniej bramki i za chwilę lot do domu… W Warszawie piwko z koleżanką Kingą i o 16 Polski Bus do Rzeszowa.
I na koniec tradycyjne podsumowanie, choć w nieco zmienionej formie.


 W autobusie


 Greenwich






 Wembley


Londyn
Plusy:
  • ·         Bardzo łatwa nawigacja po mieście. Na każdym kroku mapy i wskazówki. Ludzie niezmiernie pomocni.
  • ·         Doskonale zorganizowana komunikacja miejska. W metrze nie sposób się zgubić. Autobusy doskonale oznaczone i punktualne.
  • ·         Tanie hostele. 10 funtów za noc w tak dużym mieście to niedrogo.
  • ·         Dojazd z lotniska, rezerwowany wcześniej, jest naprawdę tani.
  • ·         Darmowe muzea.
  • ·         Umiarkowana ilość turystów.
  • ·         Czysto na ulicach. Mnóstwo koszy na śmieci.
  • ·         Mało meneli, naciągaczy oraz wszelkiej maści kombinatorów.
  • ·         Znakomite piwo.
Minusy:
  • ·         Londyn to ogromne miasto. Nie ma sposobu żeby go zwiedzić „z buta”.
  • ·         Pogoda. Ale my miesimy szczęście.
  • ·         Obrzydliwe pieczywo.
Paryż
Plusy:

  • ·         Niesamowita ilość zabytków.
  • ·         Znakomite pieczywo, wino i sery.

Minusy:

  • ·         Bród i smród. Ulice niesprzątane od wieków. Śmiecie walają się wszędzie. Koszy na śmieci mało lub brak.
  • ·         Nieliczne zabytki są dostępne za darmo.
  • ·         To miasto to labirynt beż żadnych wskazówek. Nawilgaca po nim to koszmar.
  • ·         Tabuny turystów.
  • ·        Mnóstwo meneli, bezdomnych, naciągaczy i cwaniaczków wszelkiej konstrukcji.
  • ·         Ceny. 20 euro za taki hostel to jakieś żarty. W lepszych spałem za 5 euro.


Jak sobie to wszystko przeliczymy to wyjedzie, że Londyn pokonuje Paryż w pierwszej rundzie. Nic dziwnego, że istnieje coś takiego jak „Syndrom Paryski”. Jest to wielkie rozczarowanie ludzi, którzy pół życia marzą żeby zobaczyć to „najpiękniejsze miasto Europy” a potem widzą Łuk Triumfalny, do którego idzie się omijając góry śmieci. Dla mnie Londyn był dużo piękniejszy. Do Londynu wrócę na pewno choćby połazić po muzeach. Do Paryża raczej się już nie wybiorę. „Paryż miastem zakochanych.” „Paryż perłą Europy.” Wolne żarty.