Mogę sobie pisać, że to czy tamto miejsce chciałem zobaczyć.
Ale o piramidach to myślałem w czasach, gdy na klatkach piłem tanie wino z
kolegami, a może nawet wcześniej hehe. Interesowałem się historią Egiptu a piramidy,
jako jedyny ocalały cud świata starożytnego były dla mnie czymś wręcz magicznym
hehe. I jak to w życiu często bywa:
okazja nadarza się sama. Otóż dziewczyna mojego kumpla Alberta pojechała do
Kairu uczyć dzieciaki angielskiego. Okazja wyśmienita tym bardziej, że Albert
chciał ją odwiedzić. Pewnego wieczoru spotykamy się w lokalu na piwku. Ja
Albert i Justa, która dopiero, co wróciła z Islandii. Pijemy piwko, gadamy.
Albert mówi, że są bilety do Kairu za 650 zł z Warszawy. On się wybiera i pyta
czy chcemy z nim lecieć. Jasne!! Na następny dzień zaklepaliśmy bilety i
wystarczyło tylko czekać. Byłem bardzo podekscytowany, ale miałem też pewne
obawy. Ponoć w tym okresie są w Egipcie ekstremalne upały. Dodatkowo jeszcze
były wybory i związane z nimi niepokoje społeczne. No działo się dużo hehe. Ale
co tam. W między czasie wystartował
Polski Bus z Rzeszowa do Warszawy, co sprawiło ze pierwszy raz w życiu kupiłem
tak tanie bilety hehe.
Proste? Proste!
No i nadszedł dzień wyjazdu. Spotkaliśmy się na przystanku Polskiego
Busa i ruszyliśmy do stolicy. Byliśmy na miejscu dość wcześnie, więc poszliśmy
jeszcze na mały spacer i wypiliśmy po piwku nad Wisłą. Po południu udaliśmy się
na lotnisko. Wylot był jakoś przed północą a na miejscu byliśmy około 3 rano. LOT’em
leciało się trochę inaczej, można się napić czegoś ciepłego lub alkoholowego,
można sobie coś zjeść. Przyjemnie jest. Szkoda, że mało widoków, bo lot był w
nocy. Na szczęście przy lądowaniu udało się zobaczyć fantastycznie oświetlone
bryły piramid. Byłem strasznie podjadany hehe. Na lotnisku spotkaliśmy się z
Anetą i jej kumplem, który przyjechał po nas samochodem. Pierwsze, co należało
zrobić to kupić alkohol. Mi jeszcze nie mieściło się w głowie, w jakim jestem
kraju i że tam alkoholu po prostu nie ma. Nie ma sklepów monopolowych, nie ma knajp
z piwkiem. Należało się, więc zaopatrzyć na lotnisku, wzięliśmy po kilka win
(maksymalną ilość) ja wziąłem pod pachę zgrzewkę Grolsch 0,33. Paskudny to trunek,
ale z braku laku… Wiadomo. I jeszcze ciekawostka. Każdemu turyście, który
wjeżdża do Egiptu przysługuje ograniczona ilość alkoholu, który może zakupić na
lotnisku. Żeby nie dochodziło do różnych „lewych” interesów każdemu na wizie wklejonej
do paszportu zaznacza się, że swoją ilość alkoholu już zakupił. Myśmy mieli
nawet jeden przypadek, w którym kierowca taksówki zaproponował nam, że będzie
nas woził cały dzień za darmo jak tylko pojedziemy z nim na lotnisko i kupimy mu
piwo na wesele córki. Pomoglibyśmy, ale każdy już swoją ilość wykupił i wypił
hehe. No i idziemy do samochodu. Kolega Anety był akurat z tej warstwy społecznej,
która na biedę nie narzeka, więc jechaliśmy na chatę wypasioną terenówką hehe.
Aneta mieszkała na obrzeżach Kairu, więc droga była daleka. Mogłem z rana
podziwiać to wyjątkowe miasto. Na miejscu rzuciliśmy tylko bagaże i poszliśmy
pic piwko na dach domu. Wszyscy byli podekscytowani i powoli docierało d nas
gdzie się znaleźliśmy hehe. Impreza trwała chyba do 8 rano. Poszliśmy spać i
wstaliśmy koło 15.
Dopiero wtedy poczułem ten upał. Klimatyzacja chodziła na całą
moc, więc wychodząc na zewnątrz miało się wrażenie zderzenia ze ścianą gorąca. Ciężko
się przyzwyczaić, ale można żyć. Obawy były nieuzasadnione hehe. Popołudnie
postanowiliśmy wykorzystać na spacer. Zabraliśmy ze sobą parę Ukraińców, którzy
przylecieli tym samym samolotom, co my. Mogłem pierwszy raz zapoznać się nieco
z cenami. Egipt jest ekstremalnie tani. Aneta zabrała nas do „restauracji” na falafela.
„Restauracja” to były stoliki ustawione przy drodze koło śmietnika. Oczywiście
kiła okrutna, koty jedzą jakieś obierki wprost ze stołu, na którym nasz falafel
był przygotowywany. Czym jest falafel? Jest to danie w formie podobne do
naszego polskiego specjału, czyli kebaba hehe. Mamy pitę, w którą zawinięte są
smażone na głębokim oleju kulki wykonane ze zmielonej ciecierzycy. Do tego
warzywa wszelkiego rodzaju i pikantny sos paprykowy. Ja bardzo sobie to danie
ceniłem a jako dodatek bardzo mi smakowały grillowane bakłażany. Oczywiście
pojawiła się uzasadniona obawa o skutki uboczne takiego posiłku. Wyszedłem
jednak z założenia, że jak Andzia się tu często żywiła i nic jej nie było to
ok. Choć mam wrażenie, że pani z naszego polskiego sanepidu wpadająca na kontrolę
w takie miejsce wolałaby popełnić samobójstwo niż pisać raport hehe. Ukraińcy
tylko trochę podzióbali specjały. Może przeraził ich ten śmietnik po sąsiedzku
hehe. Mi bardzo falafel smakował, zamówiliśmy jeszcze sziszę oraz po puszce
coca coli. Wyśmienicie się spędzało czas w tym miejscu. Cena za posiłek
wynosiła równowartość 3 dolarów za 6 osób hehe. Niewiarygodne. Wrócę jeszcze do
tych przypadłości. Powszechna jest wiedza o tym, że faraon zza grobu potrafi
się mścić hehe. No i oczywiście mnie to też spotkało. I Alberta też. Co ciekawe
dziewczyny, które są wegetariankami nie miały żadnych problemów. Wychodzi z tego,
że winowajcą „zemsty faraona” jest mięso. Ja dokładnie wiem, po czym owej przypadłości
doświadczyłem. Raz zjadłem coś w rodzaju zapiekanki z mięsem w bardzo lansiarskiej
knajpie dla turystów przy Khan el-Khalili. No i się zaczęło. Jedzenie wegetariańskiego
żarcia nawet sporządzanego bezpośrednio na chodniku nie przynosiło żadnych
skutków ubocznych. Dlatego w krajach w języku, których nie ma słów „higiena”
ani „sterylne” radzę przechodzić na ścisły wegetarianizm. Jedzenie równie dobre,
jak nie lepsze a unikniemy nieprzyjemności. Jednak, gdy owe nieprzyjemności się
zdarzą to już trzeba zastosować radykalne metody. Polskie środki zapobiegawcze
w zasadzenie nie działają. Trochę mogą jednak
spowolnić proces hehe. Jest egipski środek z antybiotykiem o nazwie Antinal.
Kuracja tym lekiem ponoć daje cudowne efekty. Ja jednak poprzestałem na
tradycyjnej metodzie: trzy dni o chlebie i wodzie. Przeszło. Potem można już
normalnie funkcjonować. Ale przez trzy dni dieta ścisła i żeby ktoś nie wpadł na
pomysł jakichś soczków z ulicy czy czegoś takiego, bo od nowa się zacznie hehe.
Boleśnie doświadczył tego kolega Albert, u którego faraon zemścił się nad wyraz
dotkliwie hehe. Ale tak się kończy jedzenie „zupy” z parówkami na dworcu, na
którym jest taki syf, że brakuje jedynie martwego bezdomnego do wystroju hehe.
Ale już kończę o tych nieprzyjemnych sprawach, bo jeszcze
kogoś zniechęcę do podróżowania, a tego bym nie chciał hehe. Siedzieliśmy w tej
knajpce dość długo, pod wieczór zaczęliśmy wracać na chatę, zrobiliśmy jeszcze
zakupy w postaci dorodnego arbuza i coli. Zwiedziliśmy też lokalny supermarket
gdzie mogłem po raz kolejny zapoznać się z cenami.
Dzień kolejny to już wyprawa do centrum. Żeby tam dotrzeć
potrzeba trochę kombinacji. My robiliśmy to w ten sposób, że wychodziliśmy na
ulicę i łapaliśmy taksówkę do centrum handlowego. Cena: jakieś grosze
(dosłownie). Z pod centrum handlowego kursowały już regularne busiki na Plac Ramzesa,
który jest w ścisłym centrum. To nie pasażer znajduje busa tylko bus pasażera.
Każdy bus ma dwóch pracowników: kierowcę oraz naganiacza/upychacza. Zadaniem
tego pierwszego jest przeżyć na drogach Kairu a tego drugiego zapełnienie busa
do maksimum. I gdy idziesz sobie po ulicy już z daleka słyszysz wołanie człowieka,
którego bus jedzie na Plac Ramzesa. Człowiek ten od razu cię lokalizuje, prowadzi
do busa i usadawia na miejscu. Następnie czeka się na to aż bus się zapełni. To
miejsce jest tak ruchliwe i popularne, że czkasz maksymalnie 10 min. Gdy bus
jest zapełniony w 110% ruszamy. Dla naszego upychacza miejsca już brakło, więc
jechał płową ciała na zewnątrz busa uczepiony otwartych drzwi. Był to wyczyn niemal
kaskaderski, bo bus momentami pędził ponad 100 na godzinę. Dla mnie to był
szok. Taki ruch i taka prędkość. Siedziałem w tym busie dość poważnie
wystraszony. Potem się przyzwyczaiłem, choć lekka obawa o własne życie nie
opuszczała mnie nigdy hehe. Busik oczywiście ekstremalnie tani. Za prawie 20
kilometrową jazdę do centrum płaciliśmy jakieś 1,5 zł od osoby. Oczywiście
byliśmy sensacją, bo innych turystów brak hehe. Po drodze widoki niesamowite. W
oddali majaczyły piramidy. Można było zobaczyć te słynne pola zalewane wodami Nilu.
Dało się wypatrzyć bloki – slumsy ulepione z gliny o ponad 10 piętrowej
konstrukcji… Niesamowite wrażenia. Gdy dojechaliśmy
na Plac Ramzesa pierwsze kroki skierowaliśmy do muzeum egipskiego. Była jeszcze
z nami jedna koleżanka: Sophin z Nepalu. Wstęp do muzeum kosztuje równowartość
30 zł, ale zdecydowanie warto. W środku nie wolno robić zdjęć. Mój aparat
musiałem oddać do depozytu i zapłacić 10 funtów egipskich (5 zł) za jego
przechowanie. Martwiłem się o ten aparat, bo jakby ktoś go zwinął i sprzedał to
pewnie wykarmiłby za jego równowartość ośmioosobową rodzinę przez rok…
Poszliśmy zwiedzać. Jest co, niesamowite cuda. Mi najbardziej podobały się
mumie zwierząt. Bardzo ciekawy był też dział z zabytkami z grobowca Tutenchamona.
Łaziliśmy w środku ponad trzy godziny. Ale to nie koniec, bo większe eksponaty są
na zewnątrz budynku. Tam już można fotografować, więc odebrałem mój sprzęt i poszedłem
robić zdjęcia. Ciekawie prezentował się też spalony w czasie niedawnej
rewolucji budynek rządu Mubaraka. Zeszło nam długo w tym muzeum, ale to dobrze,
bo zaczęło się robić chłodniej. Po muzeum poszliśmy na kolejną przechadzkę. Wymieniliśmy
po drodze pieniądze, wypiliśmy z dwie lub trzy beduińskie herbaty. Po prostu
łaziliśmy. Spróbowaliśmy też soku z pomarańczy bezpośrednio z ulicy. Wyciskany
sok jest bardzo popularny w wielu krajach. Trzeba jednak uważać, od kogo się go
kupuje. Wielu sprzedawców handluje wyciśniętym już sokiem z wielkich butelek.
Najlepiej znaleźć kogoś, kto sok ten wyciska w waszej obecności. Polecam też
nie brać soku z lodem. W Egipcie to nie najlepszy pomysł hehe. Potem wzięliśmy
taksówkę i pojechaliśmy do domu. Z tymi taksówkami to też jest ciekawa sprawa.
Mamy do wyboru dwa rodzaje taksówek: białe i czarne. Białe są legalne, mają
taksometry i nikt was w nich za bardzo nie orżnie na kasę, ale są droższe.
Czarne natomiast to są taksówki nielegalne. Każdy sobie może taką mieć pod
warunkiem, że przemaluje swój samochód na czarno. Są tanie jak barszcz z tym,
że trzeba się umieć targować. Oczywiście nie wsiadamy i nie mówimy: proszę mnie
zawieść tam czy tam. Przy wysiadaniu można się sporo zdziwić ceną i może się okazać,
że owa cena będzie dodatkowo podana w euro. Żeby się nie wyfrajerować trzeba
się najpierw dowiedzieć ile lokals płaci za przejazd w miejsce, które nas
interesuje. Jeśli znamy tę stawkę to możemy podejmować negocjacje. Wiadomo, że
i tak nie zejdziemy do ceny dla miejscowych, ale możemy, co nieco ugrać
zbijając poważnie cenę. Z tymi taksówkami to tez były śmieszne historie.
Okazało się np., że czarne taksówki nie mogą wjechać na teren naszego osiedla.
My mieszkaliśmy w Gizie, w dzielnicy bogatej. Wjazd do dzielnicy chroniony był
bramą i strażnikiem. 99% społeczeństwa Kairu nie ma tam wstępu, bo są to
enklawy bogaczy. Dziwnie mi z tym było, bo nijak nie mogłem się asymilować z
miejscowymi. To znaczy asymilowałem się, ale z takimi Egipcjanami, co rozbijają
się po ulicach sportowym bwm hehe. Taka „bananowa młodzież” hehe. A wieczorem
jesteśmy zaproszeni na imprezę. Jeden załogant ma wolną chatę, więc jedzmy do
niego. Oczywiście chata wypasiona na grandę. Alkoholu sporo. My mamy trochę
naszego z Polski, co zostaje przyjęte bardzo entuzjastycznie. Toczymy różne
dyskusje. Zaczęło mnie trochę wkurzać to,
że ci ludzie są całkowicie oderwani od rzeczywistości. Dla nich liczy się to
żeby mieć nowy telefon, żeby stary kupił nowe auto i żeby polecieć na Ibizę poimprezować.
Dla nich największą dumą jest wizyta w zajebistym klubie i mogą o tym opowiadać
godzinami. Gdy pytałem o rewolucję czy o Mubaraka goście nic nie wiedzieli.
Wprost mówili, że mają to w dupie. Takie towarzystwo hehe. Już było jasno, gdy zakończyliśmy
imprezę. Gospodarz nawalony jak szpadel oczywiście postanowił nas odwieść
samochodem. Kto bogatemu zabroni??
Muzeum Kairskie
Spalony budynek rządowy
Hieroglify
(ten poziom biedy uchwycił Albert Pacześniak)
Ulice Kairu
Dzień kolejny to dalsze zwiedzanie Kairu. Wstajemy po
południu i jedzmy koło 16 na miasto. Wcześniej nie ma sensu, bo jest za gorąco.
Zresztą w Egipcie życie zaczyna się dopiero po zmroku. Na ten dzień
przewidziane było zwiedzanie Khan el-Khalili. Jest to jedna z najstarszych
części Kairu będąca gigantycznym bazarem obok którego mieści się Meczet Mehmeta
Ali . Po tym bazarze to można wędrować w nieskończoność. Mi się na początku podobało,
ale potem zaczęło mnie już męczyć to nagabywanie. Khan el-Khalili jest miejscem
wyjątkowego ataku na turystę. A turystów było mało z racji niepewnej sytuacji
politycznej, więc byliśmy „na celowniku” każdego handlarza. Nieraz już się
wkurzyłem jak gość ciągnie mnie na siłę do jakiegoś sklepu z garnkami i tłumaczenie,
że ja garnka nie potrzebuje nie daje to jednak żadnego rezultatu. Gość wie
lepiej od ciebie, czego potrzebujesz hehe. Ale fajne jest pospacerować po tym miejscu.
Szczególnie, gdy odbijemy nieco od głównych uliczek i zagłębimy się w te
boczne. Można tam np. zobaczyć autentyczną kuźnię albo spróbować jedzenia prosto
z ulicy hehe. Jednak od Khan el-Khalili potrzebny jest też odpoczynek. Można go
znaleźć w nieskończonej ilości knajpek, które serwują doskonałą beduińską herbatę
i równie znakomitą sziszę. Czekaliśmy w centrum do wieczora, bo mieliśmy wybrać
się na spektakl tańców egipskich. Zaraz koło Khan el-Khalili jest takie miejsce
gdzie dwa razy w tygodniu organizuje się taki spektakl za darmo. Trwa on około
1, 5 godziny i polega na podziwianiu facetów w kolorowych kieckach. Zdecydowanie
warto to zobaczyć. Tym bardziej, że atrakcja jest gratis, co jest w Egipcie
bardzo rzadko spotykane hehe. Po spektaklu jeszcze herbata i taksa do domu. A
jeszcze bym zapomniał. Było takie miejsce, w którym tak byłem pochłonięty
fotografowaniem, że o mało nie zostałem przejechany przez człowieka na rowerze,
który na głowie wiózł skrzynkę z chlebami hehe.
Khan el-Khalili
Meczet Mehmeta Ali
Przerwa na smakołyki
Prawdziwa kuźnia
Trochę miejscowej kultury
Kolejny dzień trochę wyluzowaliśmy, jak zwykle noc wcześniej
siedzieliśmy do późna i gadaliśmy, więc wstawanie nie szło najlepiej.
Tradycyjne po południem wybraliśmy się na przechadzkę po okolicy a wieczorem
umówiliśmy się z kumplami Anety do „knajpy” żeby obejrzeć finał mistrzostw
europy w piłce nożnej. Nie interesowało mnie to specjalnie za to byłem ciekawy innych
rzeczy. Spotkaliśmy się na mieście z ziomkami, znaleźliśmy „lokal” zamówiliśmy
sziszę i coca cole. Jednak zamiast skupiać się zna meczu zaczęliśmy gadać.
Okazało się, że dwóch typów pracuje w policji i dziś mieli akcję, w której
zastrzelili gościa próbującego ukraść samochód na stacji benzynowej hehe. Dzień,
jak co dzień. Po meczu postanowiliśmy wybrać się na felukę. Co to takiego ta feluka?
W Kairze nie ma wiele rozrywek dla ludzi biednych. Są kluby, są nawet knajpy,
ale przeciętnego Egipcjanina raz, że na nie stać a dwa żeby go tam na pewno
nikt nie wpuścił. Ludzie, więc muszą się jakoś rozerwać i do tego służy feluka.
Jest to łódź, która pływa po Nilu. Rejs trwa jakieś pół godziny. Ta łódka to w
zasadzie dyskoteka i każdy "kierowca" feluki chce żeby jego łajba była najgłośniejsza
na rzece hehe. Na feluce dzieją się dziwne rzeczy. Tańczą tam w zasadzie
wyłącznie faceci. Jeśli jakaś kobieta zacznie tańczyć oznacza to, że jest
prostytutką. To samo z papierosem. Jeśli kobieta będzie palić = prostytutka.
Faceci za to tańczą sobie razem w kółeczku palą hasz i się śmieją hehe. No i jest
to miejsce z absolutnym brakiem turysty. Tylko my uczestniczyliśmy w tej
rozrywce. Wrażenie niezapomniane hehe. Wbiliśmy się w dwa samochody i
pojechaliśmy. Nie było to daleko, ale wysiadłem z samochodu z nieukrywaną ulgą,
bo gość jechał jak wariat. Na ulicach ruch jak cholera, oczywiście nikt nie
przejmuje się takimi pierdołami jak czerwone światła czy znaki drogowe hehe. Na
feluce natomiast byłem świadkiem kolejnego ciekawego zjawiska a mianowicie wdziałem
autentyczną egipska prostytutkę odzianą jak przystało na muzułmankę tyle, że
strój był w popularną w tej branży „panterkę” hehe. Kobieta ostentacyjnie
paliła papierosa, co utwierdziło nas w rodzaju profesji, którą uprawia
hehe. Po feluce przeszliśmy się jeszcze
na najbardziej lansiarską cześć Kairu, czyli wyspę Zamalek. Chcieliśmy zobaczyć
słyną Cairo Tower. Wstęp na szczyt kosztuje jakieś 50 czy 60 zł wiec olaliśmy
tą atrakcję. Pokręciliśmy się jeszcze po mieście i tradycyjnie taksówką
wróciliśmy do domu.
Cairo Tower na wyspie Zamalek
W dniu kolejnym to my postanowiliśmy wyprawić gościnę. Na
tarasie był nieużywany grill, więc postanowiłem się nim zająć. Pojechaliśmy do
sklepu na zakupy, nakupiliśmy cały koszyk dobra wszelkiego. Z mocniejszych trunków
coca cola hehe. Kupiliśmy jakieś kiełbaski, zrobiliśmy szaszłyki, banany z czekoladą
i takie tam specjały. Ja lubię gotować i mniej więcej wiem jak się to powinno
robić, więc byłem w swoim żywiole.
Niestety nie jadłem zbyt wiele, bo miałem już pierwsze objawy przypadłości opisanej
wcześniej hehe. Grill wyszedł super, wszyscy byli zadowoleni.
Następny dzień jedziemy
nad Morze Czerwone. Pierwotnie mieliśmy wyruszyć rano, ale że nie najlepiej się
czułem, więc ostatecznie wyjechaliśmy po południu. Dotarliśmy na Plac Ramzesa.
Tam było coś w rodzaju dworca autobusowego. Okazało się, że nie do końca jesteśmy
we właściwym miejscu. Bilety na tak dalekie trasy kupuje się mianowicie w kasie
zaraz obok a autokary odjeżdżają z przystanku nieopodal hotelu . Kupiliśmy, więc
bilety od Szarm el-Szejk, bo jeden kumpel Anety zapewniał nas, że ma tam
jakiegoś kumpla, co nam tam ogarnie nocleg po taniości. Do autobusu było
jeszcze sporo czasu, więc poszliśmy na herbatę. Ja nie piłem, bo rozpocząłem
swoją dietę: woda i suchary hehe.
Autobus podjechał i wsiadamy. Trasa świetna. Już sam wyjazd z Kairu to
przygoda. Niekończące się miasto z morzem slumsów. Potem widoki się zmieniają
na pustynne. Najciekawszy etap to chyba przejazd pod Kanałem Sueskim, którego
pilnują uzbrojeni po zęby żołnierze. Potem już zrobiło się ciemno i nie było
ciekawych widoków a zamiast tego kierowca puścił na telewizorach jakiś dramatyczny
film w stylu Bollywood tyle, że produkcji Egipskiej. Poszedłem spać. Koło północy
byliśmy na miejscu. Dzwonimy do tego typa, nikt nie odbiera. Jedziemy więc do
centrum. Przepłaciliśmy za taksę solidnie, bo nie wiedzieliśmy jak to daleko a
gość dla zmyły wiózł nas na około. Dojechaliśmy do jakiegoś kurortu. Od razu mi
się tam nie spodobało. Pytamy o noclegi, goście jakieś ceny zaporowe sypią. Mamy
w dupie, spadamy z tego miejsca. Załapaliśmy „Maradona Car” i wracamy na
dworzec. Też pewnie się zastanawiacie, co to takiego ten Maradona Car. Jest to
popularna nazwa pickupa toyoty. Zapytaliśmy się jednego Beduina, który gadał w
miarę po angielsku skąd ta nazwa. Gość mówi, że ten samochód jest bardzo zwrotny,
bo ma niski środek ciężkości i jak do ciebie strzelają to robisz ostre zwroty
jak Maradona i jest spora szansa an ucieczkę hehe. Przejazd na pace takim
Maradona Car to spore przeżycie. Jesteśmy, więc znowu na dworcu i dumamy, co
robić. Pada pomysł, że musimy wybrać jakieś mniej turystyczne miejsce. Okazuje
się ze za godzinę jest autobus do miejscowości Dahab. Jedziemy. Z racji faktu,
że ani woda ani suchary wiele energii nie dają to byłem padnięty. Godzinę drogi,
do Dahabu przespałem jak kamień.
Dworzec autobusowy
Na pace Maradona Car
Wysiedliśmy, gdy już było jasno i prosto z
autobusu idziemy na plażę. A tam widok: magia. Wschód słońca nad Arabią Saudyjską
krystalicznie czyste morze. Coś wspaniałego. Na plaży śniadanie, ja delektuję
się moim sucharem hehe. Chciałem z tego miejsca wspomnieć jeszcze o
bohaterstwie kolegi Alberta, który przed wyjazdem nad morze specjalnie, w samo
południe, pojechał na rowerze bez powietrza w jednym kole po suchary dla mnie.
Potem miałem okazję mu się odwdzięczyć tym samym hehe. Na plaży poznaliśmy kolesia,
który uczył Kitesurfingu. Jest to odmiana zwykłego surfingu tylko, że deska
jest krótsza a w ręku trzymamy latawiec hehe. Oczywiście Mohamedowi czy tam
Abdulowi spodobała się strasznie Justa ze względu na fakt, że była to wolna
kobieta z Europy Zachodniej hehe. Gość zabrał ją na rafę. Tam zdarzył się
wypadek: Justa wbiła sobie kolec jeżowca w stopę na szczęście nasz plażowy
chłopak zajął się tym profesjonalnie. Ja, Albert i Aneta sobie w tym czasie
spacerowaliśmy. Trzeba też było załatwić jakiś nocleg. Okazało się, że zaraz
obok plaży, na której wylądowaliśmy był hotel. Tak w połowie był w budowie, ale
co tam. Koszt 10 zł za osobę hehe. Tanio, ale warunki też nie najlepsze. Generalnie
nasz pokój dopiero musiał być doprowadzony do porządku. W pokoju były
niespodzianki dosłownie jak z filmów Bareji: np. odkręcając wodę kurkiem do
kranu uruchamiał się prysznic hehehe. I tak nam minął cały dzień: plaża, słońce
szisza i herbata (w końcu pozwoliłem sobie na jedną na próbę). Wieczorem
impreza na plaży bez kropli alkoholu. Po powrocie do hotelu były jaja. Dziewczyny
trochę spanikowały. Przestało im się podobać nasze lokum skutkiem, czego trzeba
było z tego miejsca się zwijać z samego rana.
Poranek nad Morzem Czerwonym
Dama w stroju kąpielowym
Nasz hotel za 10 zł
Spakowani ruszamy więc na poszukiwanie następnego hotelu.
Doszliśmy do głównego deptaka, pytamy się o ceny. Wszystkie w okolicach 50 zł
za pokój. Spoko. Wybraliśmy, więc hotel z basenem przy samej plaży. Pokoje
dwuosobowe klimatyzowane z łazienkami i wszelkimi innymi wygodami. Przypominam,
że cena to 25 zł od osoby hehe. Mieliśmy farta bo ta rewolucja egipska
odstraszyła wszystkich turystów i kurort w zasadzie świecił pustkami.
Zasadniczo było widać, że Dahab to nie ma już statusu takiego jak kiedyś. Można
zobaczyć opuszczone hotele, restauracje, dyskoteki. Najlepsza była opuszczona dyskoteka
zrobiona w stylu „wodny świat” hehe. Dziwne miejsce. W recepcji poznaliśmy pana,
który pełnił w hotelu każdą możliwą funkcję: był recepcjonistą, sprzątaczem,
naganiaczem, przewodnikiem turystycznym oraz dilerem hehe. Ponoć zbierał kasę
na żonę hehe. i tak to leniwie minęły nam 4 dni w tym miejscu. Spacerki,
restauracje, szisza, sok z mango falafele i inne atrakcje. Mi na szczęście minęła
nieprzyjemna przypadłość, więc już mogłem się raczyć znakomitym falafelem. Mieliśmy
sprawdzoną budkę z naprawę wyśmienitymi falafelami . Serwowali tam też
doskonałego foula. To w zasadzie to samo, co falafel tylko ciecierzyca jest w
postaci takiej pasty. Też wszystko zawinięte w pitę. Mieliśmy taką codzienną
tradycję: kto wstał pierwszy to śmigła po śniadanie, czyli właśnie po falafle.
Podobnie w porze obiadowej. Ochotnik zbierał zamówienia i szedł po jedzenie.
Było to tanie jak barszcz, bo jedna sztuka falafela, którą można się spokojnie
najeść kosztowała mniej niż złotówkę. Mieliśmy też epizod, że się upiliśmy z Justą.
Albert zakupił dwa wina (w mieście był monopolowy, ale o tym za chwilę) i poszedł
z Andzią na randkę a ja z Justą poszedłem do jednego lokalu z piwkiem i wypiłem
chyba z 4. To było zdaje się piwo Sakara Gold. Obrzydliwy, miejscowy trunek
piwopodobny. Oczywiście upiłem się nieco a na następny dzień czułem się podle i
wstałem późno po południu. A wracając do sklepu monopolowego. Był tam taki
przybytek. Jednak wstęp do niego mają jedynie turyści. Dysponuje on sporym
arsenałem piw zachodnich. Z miejscowych „smakołyków” mają tylko „Sakarę” i „Sfinksa”
dodatkowo spory wybór win i alkoholi wysokoprocentowych. Ceny europejskie. Ja
tak podle czułem się po tych browrach, że do końca wyjazdu nie wypiłem już ani
kropli i skupiłem się raczej na produktach 100% naturalnych hehe. A no i żebym
nie zapomniał o najważniejszym. Morze Czerwone słynie z niesamowitej rafy. Żeby
ją zobaczyć trzeba wyjechać nieco za miasto. Zagadaliśmy z naszym odźwiernym na
ten temat. On oczywiście nam pomoże we wszystkim. Znalazł nam jakiegoś łebka,
który za niewielką opłatą zgodził się nas zawieźć na rafę. Już sama jazda na Blue
Hole to była przygoda. Podróż oczywiście na pace Maradona Car. Jazda przez
beduińskie wioski nad morzem to coś wspaniałego. Zastanawiało mnie tylko jak ja
będę pływał po tym Blue Hole, bo ja przecież nie umiem pływać hehe. Na szczęście
w Egipcie na wszystko znajdzie się rada. Docieramy na miejsce, idziemy wypożyczyć
sprzęt, ja dostaje kamizelkę ratunkową i idę „pływać” na początku byłem trochę
przerażony. Blue Hole to ogromna dziura zaraz przy brzegu. Głęboka tak, że dna
nie widać. Chwilę mi zeszło zanim wytłumaczyłem sam sobie, że w kamizelce nie utonę
hehe. Widoki niesamowite. Te rybki robią wrażenie. Ale okazało się, że to
jeszcze było mało hehe. Siedzieliśmy na tym Blue Hole pewnie z pół dnia i tak
samo jak przyjechaliśmy tak zabraliśmy się w drugą stronę. A i jeszcze przez te
4 dni Justa, jako jedyna zdecydowała się rozpocząć przygodę z prawdziwym
nurkowaniem. To, co myśmy robili do tej pory nazywa się Snorkeling natomiast
ona poszła nurkować z butlą i tak dalej. Podobało się jej bardzo. Dopiero w ten
ostatni dzień w Dahabie wdziałem naprawę magiczną rafę. Wyszliśmy z hotelu już
z bagażami. Albert miał obczajone dobre miejsce, bo już tam wcześniej był z
Anetą. Poszliśmy więc. Okazało się, że jest jednak spora przeszkoda. Żeby
dotrzeć do rafy trzeba pokonać sześciometrowej głębokości odcinek. Na szczęście
napatoczył się kolejny Mohamed czy tam Abdul, który pożyczył mi kamizelkę
ratunkową. Gość był 100% beach boyem takim jak z teledysków. Miał swoją
kanciapę, deski i wszystkie inne gadżety. Ja poszedłem z Andzią nurkować, Justa
została, bo spodobało jej się bycie adorowaną przez tego osobnika a Albert
został z powodów gastrycznych. Dla mnie to było niesamowite. Czegoś takiego nie
widziałem nigdy i chyba bym nerkę oddał żeby mieć aparat do zdjęć podwodnych
hehe. Pluskaliśmy się z Anetą wśród tych „gdzie jest nemo” długo… Wracamy do
kanciapy beach boya. Za chwilę mamy autobus do Kairu. Okazuje się, że Justa
jednak nie bardzo chce jechać, najwyraźniej miała ochotę na innego rodzaju
wakacyjną przygodę hehe. Dziewczyno: jak facet pokazuje ci jak upolować kałamarnicę
to wiedz, że coś się dzieje hehehe. Niestety nasz czekoladowy Mister Dahab nie
zrealizował swoich niecnych planów, bo cisnąłem żeby wracać do Kairu, bo jak
zostaniemy jeszcze jeden dzień to możemy nie zobaczyć piramid. Dodam tylko, że
Justa wypomina mi po dziś dzień tą sytuację hehehe.
Falafel
Lans
Blue Hole
All Inclusive
Tak spędzaliśmy każdy wieczór
Na dworcu w Dahabie kupujemy bilety i zaraz mamy autobus do
Kairu. Cieszyłem się, że przynajmniej część podróży jest za dnia, bo mogłem
podziwiać kosmiczne krajobrazy Półwyspu Synaj. Mieliśmy po drodze dwa postoje.
Na pierwszym dworcu syf, kiła i mogiła. Bezdomni, psy, koty, wielbłądy i tak
dalej. Alberto zażyczył sobie jednak coś do jedzenia. Wyszedłem na poszukiwanie
i znalazłem sklepik były tam jakieś batoniki, więc sobie kupiłem kilka, bo
byłem głodny okrutnie. Znalazłem też budkę, w której w wielkim kotle gotowała
się jakaś zawiesina z parówkami (chyba), którą to wkładano w bułkę i jedzono.
Wracam do autokaru i opisuje Albertowi w miarę dokładnie jak owe danie wygląda
i czy na pewno je chce. Uparł się, więc idę mu kupić. Ten ichniejszy hot dog
kosztował 50 piastrów (niecałe 25 groszy) i był ponoć tak obrzydliwy, że Albert
stwierdził, że to jedna z najgorszych rzeczy, jakie jadł w życiu. Ale zjadł
hehe. i skończyło się to źle… Po drodze oczywiście kolejne filmy spod znaku
egipskiego Bollywood, więc jak się ściemniło to poszedłem spać. Bardzo późno w nocy
byliśmy w Kairze, więc od razu wsiedliśmy w taksówkę i pojechaliśmy do domu.
Widoki z Półwyspu Synaj
W sumie z podróżą wyprawa nad morze trwała tydzień. Super
było i warto było. Teraz piramidy. Nie mogłem się doczekać. Piramidy na własną rękę
to nie taka prosta sprawa jak by się mgło zdawać. Pierwsza sprawa to trzeba
sobie znaleźć jakiegoś znajomego araba, który was tam zawiezie. Z taksówkarzami
może być różnie, bo często goście są w zmowie z naciągaczami przed wejściem,
którzy chcą wam opchnąć lewe bilety za dziesięciokrotnie wyższą cenę albo żądają
jakichś horrendalnych opłat za parkingi. Najlepiej znaleźć sobie miejscowego. Myśmy
takiego znaleźli, ale umówiliśmy się z ziomkiem dopiero na ostatni dzień (dzień
wylotu), więc dalej byłem w stresie czy
ja te piramidy w ogóle zobaczę… No, ale przed nami jeszcze jeden dzień i trzeba
coś robić. Z samego rana wybraliśmy się do Miasta Koptyjskiego jest to
najstarsza dzielnica Kairu ze słynnym Wiszącym Kościołem. Ciekawe miejsce tym bardziej,
że wiąże się z nim długa historia, o której jednak można sobie poczytać gdzie
indziej. Fajne było to, że do tego miasta jechaliśmy metrem, które jak wiadomo
ma osobne wagony dla kobiet i mężczyzn. Z Miasta Koptyjskiego postanowiliśmy
wybrać się na Mogatan. Jest to szczyt, z którego widać niemal cały Kair.
Pytamy, więc jakiegoś typa czy wie jak się tam dostać. Gość na to, że on nas
może zawieźć. Wynegocjowaliśmy cenę równą taksówce i jedziemy. Gość wiózł nas
drogą obok jednego z najciekawszych slumsów Kairu. Tak zwane Miasto Umarłych to
wielki cmentarz, na którym w grobowcach mieszka ponad 2 miliony ludzi. Coś
niewiarygodnego. Gdy dojechaliśmy na górę zobaczyliśmy widok niesamowity.
Nieskończone, ciągnące się po horyzont morze domów, u naszych stup Miasto Umarłych
a w tle piramidy… Na szczycie było coś w rodzaju knajpy. W zasadzie były to dwa
parasole i do tego kilka plastikowych stołów i krzeseł. Zamówiliśmy, więc
sziszę i po herbacie i daliśmy się orżnąć jak początkujący turyści hehe. Nikt
nie zapytał o cenę, więc goście na koniec wyjechali z ceną 10 zł za herbatę i
20 zł za sziszę (na bazarze tyle kosztuje cały sprzęt hehe)!! Rekord
przepłacenia wyjazdu. Zawsze trzeba pytać wcześniej o cenę i ją negocjować a
nie się frajerować jak my hehe. Poczekaliśmy do zachodu słońca, potem
skoczyliśmy jeszcze na falafela i powoli do domu. Tym razem busem i też dobra
atrakcja: najpierw busik, który zwiózł nas z góry, potem kolejny do centrum
jadący przez Miasto Umarłych (!!!) a potem kolejny pod supermarket i taksówka
do domu. Dzień pełen wrażeń.
W zerowym ciele, zdrowy duch
Cmentarz koptyjski
Wiszący Kościół
Panorama miasta
Kolejny dzień zrobiliśmy sobie luz. Chcieliśmy porobić jakieś
zakupy do Polski, bo to nasz przedostatni dzień w Egipcie. Pojechaliśmy do
marketu na shopping. A przed marketem dobra historia. Podchodzi do nas jakaś
pani i pyta trochę po angielsku a trochę na migi czy możemy sobie z nimi zrobić
zdjęcie. Znaczy z nią i jej rodziną. Pierwsza taka akcja w moim życiu hehehe.
Zakupy przebiegły pomyślnie. Trochę
sobie kupiłem miejscowych przysmaków i przypraw. Miałem jeszcze plan kupić
sziszę. W tym celu, niestety, trzeba się było udać ponownie na Khan el-Khalili.
Albert czuł się już bardzo źle, więc wsiadł w taksówkę i z zakupami pojechał do
domu. Ja, Andzia i Justa idziemy na busa
do centrum. Na przystanku rzecz dziwna: nikt nas nie nagania. Poprzednio w
sekundę miałem trzy busy, które wiozły mnie gdzie chciałem a teraz nic. Siadamy,
więc i czekamy. Pół godziny minęło i nic. Podjeżdża jakiś bus i się pytamy czy
jedzie na Plac Ramzesa. On, że nie, ale możemy z im jechać, bo jedzie w tym
kierunku. Powie nam gdzie wysiąść i z tego miejsca złapiemy taksówkę. Tak się
też stało. Wsiadamy w taksówkę i dopiero kierowca powiedział nam, o co chodzi:
otóż na Placu Tahrir (po sąsiedzku placu Ramzesa) jest jakaś gigantyczna manifestacja.
Spoko hehe. Gość mówi, że musimy jechać „ringiem” (obwodnicą miasta) bo inaczej
nie dojedziemy na Khan el-Khalili. Dobra. Cena sporo wzrosła za dojazd
hehe. Jesteśmy na palcu i zaczynamy
negocjacje. Nie będę się wdawał w szczegóły, ale za wielką sziszę prosto z
fabryki szisz zapłaciłem równowartość 20 zł. Za tytoń wyszło z 10 zł. Dziewczyny
jeszcze kupowały lampy, więc cała operacja prześcignęła się chyba do północy.
Potem taksówka i do domu. Wracając przejeżdżaliśmy koło Palcu Tahrir –
faktycznie działa się tam jakaś rewolucja. Przeciwnicy protestowali przeciwko
nowemu prezydentowi a zwolennicy przeciwko przeciwnikom i tak w kółko…
Kolejny dzień to już piramidy. Czekamy na ziomka. Ja już
jestem wnerwiony na grandę. Gość maił być o 8 rano a jest 13 i kolesia dalej
nie ma. W końcu się zjawił. Egipcjanie właśnie tacy są. Dla nich czas chyba nie
istnieje a obietnice to sobie każdy na wiatr rzuca hehe. Na szczęście ten gość
przyjechał. Też był z niego dobry typ. Gość ma 25 lat, mieszka w Gizie i nigdy
nie był na piramidach. Zapytany, dlaczego odpowiedział „A po co?”. On był również
z tej części populacji, dla której liczą się tylko „dziwki i lasery” hehe. I
muszę dokończyć, czemu piramidy na własną rękę nie są łatwe do odwiedzenia. Tak
jak pisałem wcześniej naciągaczy jest masa. Jedziemy w kierunku piramid a typy
wręcz rzucają się na maskę i siłą pchają w kierunku parkingu albo próbują
sprzedać lewy bilet. Na szczęście widok araba za kierownicą trochę ich
pacyfikuje. Dojeżdżamy do głównej bramy. Zostawiamy samochód. Zero opłaty.
Idziemy do kasy. Bilet kosztuje jakieś 30 zł, przy czym są dwie kolejki. Dla
„obcych” i dla „miejscowych”. Miejscowi oczywiście płacą za bilet dziesięć razy
mniej. W kolejce też naciągaczy nie brakuje. Ten chce żebyś się przejechał na
jego ośle, ten proponuje ci fotkę ze swoim wielbłądem. Stał koło nas jeden
arab. Już się tak wkurzył, że ci naciągacze bez przerwy do nas podchodzą, że opierdolił
jednego srogo i pozwiedzał do nas cytuję: „Tacy ludzie zabijają turystykę w
Egipcie”. Zgadzam się. Kupujemy bilet i wchodzimy. No super. Zrealizowałem swoje
wielkie marzenie i się nie zawiodłem. Wspaniałe są te budowle. Część jest
otwarta do zwiedzania, część jest zamknięta. Oczywiście pod piramidami walki z naciągaczami
ciąg dalszy. Ten przychodzi i twierdzi, że jest opłata za zdjęcia, kolejny
zaczepia nas i proponuje sprzedaż biletów do darmowej piramidy inny „rozdaje za
darmo” koszulki. Pod piramidami ten
proceder jest chyba najbardziej nachalny w całym Kairze. Jeszcze bazar jestem w
stanie zrozumieć, ale tu już mi się ciśnienie ze dwa razy podniosło. Ale co
zrobisz. Tak już jest. Super się spacerowało wśród tych monumentalnych budowli,
poszliśmy sobie jeszcze połazić trochę alternatywnymi ścieżkami a na koniec
foto sesja ze Sfinksem. Też miałem zabawną historię. Jak chce sobie sfotografować
miejscowych to proszę kogoś z naszej ekipy żeby mi pozował dla picu a ja sobie
robię zdjęcia tego, co się dzieje na około. I tak też zrobiłem tym razem. Aneta
i Albert pozowali mi do zdjęć a ja w między czasie robiłem zdjęcia pań
muzułmanek całych „zabezpieczonych” w tradycyjnych strojach, które robiły sobie
sweet focie na fejsa, co było strasznie zabawne. Ja byłem zachwycony piramidami
jednak miejsce okrutnie skomercjalizowane a ilość naciągaczy i oszustów na
kilometr kwadratowy jest wysoka nawet jak na warunki egipskie hehe.
Po
piramidach do domu, ostatnie pakowanie i wieczorem na lotnisko. Samolot był o 3
rano, więc mieliśmy sporo czasu. Na szczęście tym razem nasz szofer się nie
spóźnił. Jeszcze ostatnie herbaty, ostatnie szisze i nasz kierowca (okazało
się, że był nawalony miejscową whiskey) wiezie nas na lotnisko. Wyjechaliśmy
sobie troszkę za późno z centrum, po drodze jeszcze korek, bo jakiś wypadek
był. Nie wiemy, jaki terminal a lotnisko wielkie… Same problemy hehe. Na szczęście
docieramy na czas, czyli jakąś godzinę z kawałkiem przed planowanym odlotem. Przed
lotniskiem jakiś gość porywa nasze bagaże i wiezie je do kontroli, oczywiście
chce za to kasę. Daje mu jakieś ostatnie grosze egipskiej waluty, bo na co mi
ona w Polsce. Przechodzimy przez bramki a celnik woła mnie na bok. Trzyma mój paszport
i delikatnie insynuuje, że mam w plecaku dwa piwka i jak chce z nimi przejść to
mam mu zapłacić. No tu już sie miarka przebrała. Ze mnie jest niespotykanie
spokojny człowiek, ale już się wkurzyłem na całego. Powiedziałem mu, że jak chce
to ja mu dam te piwa, bo za takie obrzydliwe trunki nie mam zamiaru płacić tym bardziej,
że wywożę je najzupełniej legalnie. Gość mi oddał paszport i kazał przechodzić.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, że nie było to za mądre postępowanie hehe. Jak
wchodziłem na pokład samolotu a pani stewardessa przywitała mnie szerokim
uśmiechem i słonawi „Dobry wieczór” to wiedziałem, że jestem w domu…
Cały lot się oczywiście opóźnił, w Warszawie kontrola też
się nieco przeciągnęła więc nie zdążyliśmy na Polskiego Busa. Trzeba było przepłacać
za Neobusa, ale udało się do Rzeszowa dotrzeć.
I teraz spróbuję odpowiedzieć na pytanie czy Egipt na własną
rękę to jest dobry pomysł. My mieliśmy sporo szczęścia, bo raz, że mieliśmy
Anetę mieszkającą tam prawie pół roku, która wiedziała jak się poruszać i co
robić w tym kraju. Dzięki niej też mieliśmy sporo znajomych, którzy nam
pomagali. Dodatkowo bardzo przydatna jest wiedza na temat tego ile co kosztuje. Dzięki temu nie dawaliśmy się łatwo naciągnąć
i przepłacaliśmy niewiele. Co do kosztów
takiej wyprawy. Nam udało się kupić bilety w dwie strony za 690 zł a całość
wyprawy zamknęła się w okolicach 1600 zł, czyli podczas tych 16 dni w Egipcie
wydałem nieco poniżej 1000 zł. Egipt to bardzo tani kraj tylko trzeba wiedzieć,
co gdzie jeść, gdzie robić zakupy, w jakich miejscach załatwiać nocleg. I
przede wszystkim trzeba się targować. Jak ktoś nie potorfi to niech się lepiej
do Egiptu nie wybiera, bo może się okazać, że to będą jego najdroższe wakacje w
życiu hehe. Co do zwiedzania to na pewno trzeba zobaczyć rafę koralową,
piramidy a reszta to już według własnego gustu.